Esej ten powstał w 1987 roku. Sądzę, że –
mimo eksplozywnego wręcz postępu technologii – zawarte w nim przemyślenia
wciąż są aktualne. „Odświeżyłem” tylko kalendarium rozwoju IT.
Czy Pan Bóg
jest przeciw technologii?
1946 Pierwsza w
świecie elektroniczna maszyna licząca ENIAC zawierająca około 18 tys. lamp
elektronowych, zajmująca 140 m. kw. powierzchni i ważąca 30 ton wykonuje 500
operacji dodawania na sekundę.
1955 Komputer IBM 7090 osiąga wydajność 210 kiloflopsów *).
1958 Pierwszy całkowicie półprzewodnikowy komputer CDC 1605, wyposażony w
pamięć na rdzeniach magnetycznych, zawiera 100 tys. diod i 25 tys.
tranzystorów.
1963 Seymour Cray uruchamia pierwszy superkomputer CDC 6600 o wydajności
10,24 megaflopsów.
1969 Kolejny superkomputer Craya CDC 7600 osiąga wydajność 32,27 megaflopsów.
1976 Superkomputer CRAY-1, uruchomiony w Los Alamos ma moc obliczeniową 160
megaflopsów.
1981 Wyprodukowany przez firmę Hewlett-Packard mikroprocesor 32-bitowy HP
9000 mieści na powierzchni ok. 1 cm2 450 tys. tranzystorów i pracuje z
prędkością ok. 1 megaflopsa.
1982 Superkomputer Cray X-MP osiąga 500 megaflopsów.
1984 Całkowicie chiński komputer YINHE liczy z prędkością 100 megaflopsów.
1985 Kolejny model Cray-2 przekracza kolejną barierę – ma wydajność 1,9
gigaflopsa.
1987 Zawierający 18 procesorów superkomputer ETA 10 osiąga prędkość
obliczeniową 10 gigaflopsów.
1993 Japoński model Fujitsu Numerical Wind Tunnel pracuje z wydajnością 236
gigaflopsów.
1996 Intel ASCI Red (Intel Pentium Pro) łamie kolejną barierę: 2,150
teraflopsa.
2001 IBM ASCI White (IBM Power3) ma wydajność 7,226 teraflopsa,
2002 Japoński superkomputer Earth-Simulator firmy NEC zawierający 5120
procesorów pracuje z szybkością 35,86 teraflopsa.
2005 Superkomputer BlueGene/L produkcji IBM, mając 32768 GB pamięci
operacyjnej i 131072 procesorów, pracuje z prędkością 280,6 teraflopsa.
2007 Najszybszym superkomputerem świata jest obecnie BlueGene/L. Moc
obliczeniowa wyposażonego w 294 912 połączonych siecią optyczną procesorów
rekordzisty to 1 petaflops (milion miliardów operacji na sekundę).
*) Flops (float-point operations per second) ilość operacji
zmiennoprzecinkowych na sekundę – miara wydajności obliczeniowej komputerów
Zatrwożenie
Podana wyżej
ilustracja rozwoju elektronicznej techniki obliczeniowej stanowi ledwie
wycinek przeobrażeń świata materialnego zwanych przez człowieka technologią.
To dziecko rewolucji naukowej sprzed dwu wieków w oszałamiającym tempie
zmienia obraz naszego globu. Jej oręż: natychmiastowe niemal skutki w sferze
materialnych przeobrażeń świata poraża dziś kultury krańcowo odmienne od
tej, która ją wydała. Każde państwo, nie wyłączając tak kulturowo odmiennych
Indii, Chin, Japonii, krajów Czarnego Lądu, chce mieć komputery i energię
jądrową, ma ambicje określać poziom cywilizacyjny miarą ilości wytopionej
stali, zużytej energii, przetworzonej informacji. Rozprzestrzeniając się
tak, ciągnie technologia za sobą ogon konsekwencji bodaj najbardziej żałosny
w skutkach: za jej przyczyną transplantuje się na inne, najczęściej
unikatowe i bezcenne organizmy społeczne tkankę kultury europejskiej, którą
na dodatek wymiar masowy, będący skutkiem inwazji technologicznej, mocno
pogmatwał i zubożył. Grożąca światu kulturowa unifikacja na tak prymitywnym
poziomie, jaki lansują choćby znakomicie prosperujące w świecie biznesu i
techniki: film i telewizja, czy nawet informatyka (która, dzięki komputerom
osobistym, szybko osiągnęła walor komercyjny), może być gorzką ceną za
dobrobyt materialny: Nie wspomnę już o zagrożeniach bezpośrednich
(militarnych i ekologicznych), jakie technika przynosi z sobą, bo bicie na
alarm z tych właśnie powodów nadto jest słyszalne.
Pomimo tylu ostrzeżeń i nawoływań niewielu jest chyba w stanie docenić
istotę owego, dziejącego się na naszych oczach, zjawiska. Technologowie
rzadko kiedy dysponują umiejętnością integrującej refleksji filozoficznej,
zaś posiadający takie predyspozycje filozofowie z reguły słabo orientują się
w subtelnościach technicznych szczegółów - są jak muzykalny skądinąd
słuchacz, który nigdy nie będzie w stanie do końca docenić pracy pianisty
nad koncertem, o ile choć raz nie zasiadł przy klawiaturze (ściślej,
docenienie takie leży w sferze abstrakcji, nie autopsji). Jaka ma być
zresztą reakcja profanów techniki, skoro sami inżynierowie tracą powoli
rozeznanie we własnych dokonaniach, oddając coraz częściej stronę
konceptualną projektów maszynom. Przykładowo: już nie tylko sterowanie
procesem wykonania (produkcji), lecz także projektowanie architektury
logicznej układów scalonych powierza się komputerom. Współczesne duże
maszyny liczące (zwane pompatycznie, lecz nie bez kozery, superkomputerami)
nie posiadają ani indywidualnego twórcy, ani też nikogo, kto umiałby ogarnąć
je w całości. W grę wchodzi zawsze niemały zespół ludzi i... komputerów.
Jednakowoż filozofowie o wiele częściej ulegają frustracji zjawiskiem
inwazji technologii niż sami jej animatorzy. Ci ostatni nie mają na to ani
czasu, ani motywacji, zagubieni w pośpiechu, bezustannej pogoni za
konkurencją, uwikłani w swoistą walkę o byt, której filtrem jest bezwzględny
rynek, zaś stymulatorem - ludzki rozum.
Frustracja filozofów byłaby może większa, gdyby mogli oni poznać świat
technologii bliżej. Póki co, jest ona konsekwencją refleksji nad skutkami
eksplozji; podnoszony alarm wynika głównie z zaniepokojenia nie
kontrolowanym w coraz większym stopniu jej przebiegiem. Troska to bardzo
szlachetna, lecz nie powinna wyczerpywać ambicji filozofa. Pora byłaby
zastanowić się nie tylko nad tym, co człowiek już może, lecz dlaczego
właśnie tyle już może. Mimo niemałego przecież respektu i
podziwu dla osiągnięć technologii, istota jej możliwości ciągle nie jest,
moim zdaniem, doceniana.
W dziedzinie antropologii religijnej należy też owe lęki i frustracje
obejrzeć przez pryzmat wiary. Trzeba odszukać na nowo relacje między ludzką
twórczością a Boskim przyzwoleniem, gdyż te wypracowane dotąd nie są w
powszechnej świadomości na tyle klarowne, by pozwalały osiągnąć spokój
ducha. Dowodem na to jest rosnące zatrwożenie -częstokroć (szczególnie u
tzw. szarego człowieka) nie uświadomione - tak gwałtownym tempem rozwoju
technologii. Tworzy ono całe spektrum postaw: od huraoptymistycznej,
bezkrytycznie afirmującej naukę i technologię jako dumę, bądź nadzieję
ludzkości, przez pragmatyczną, dostrzegającą jedynie aspekt praxis
inżynieryjnej działalności człowieka, aż do negacyjnej, zrodzonej ze
wspomnianego zatrwożenia w sposób chyba najbardziej psychologicznie
zrozumiały.
Gdzie w tym spektrum umieścić myślenie o problemie będące do pogodzenia z
chrześcijańską wizją świata? Przyjrzyjmy się temu bliżej.
W kręgu Ksiąg
Objawionych
Często przy okazji
podobnych rozważań przytacza się słowa Jahwe zawarte w Księdze Rodzaju:
„Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Interpretacja tych słów wyrwanych z
kontekstu całego Objawienia może jednak zabrzmieć fałszywie, zwłaszcza gdy
zmierzać będzie ku usprawiedliwieniu ludzkiego panowania nad światem,
usankcjonowaniu bezwzględnej walki człowieka z przyrodą. W ogóle metodologia
cytatów (nb. z upodobaniem uprawiana przez Świadków Jehowy) więcej szkody
przynosi niż pożytku. Spojrzenie na Biblię winno być integralne. Trzeba
nauczyć się trudnej sztuki myślenia biblijnego, operowania duchem, a nie
literą Pisma. Odnajdujemy i podziwiamy tę umiejętność u ks. Józefa Tischnera
w znakomitym rozważaniu Zło w dialogu kuszenia („Znak” nr 328).
Pochylając się nad fundamentalnym dla Księgi Rodzaju problemem fenomenologii
i ontologii zła, dotyka Autor również (a nawet przede wszystkim) kwestii nas
tu interesujących. Czy rzeczywiście istniało w Bożym zamiarze panowanie
człowieka nad światem pojmowane jako bezwzględne go sobie podporządkowanie?
Popatrzmy:
Po stworzeniu pierwszych ludzi Bóg rzekł „czyńcie sobie ziemię poddaną”.
Słowa te (...) przede wszystkim ukazują miejsce ziemi w hierarchii wartości
człowiek jest „ponad ziemią” a ziemia „poniżej człowieka”. Ziemia jest
sceną. (...) Człowiek jest zdolny zapanować nad ziemią, ziemia nie jest więc
ziemią niewoli. Ale na ziemi - scenie rosną również drzewa z zakazanymi
owocami. Ziemia nie jest więc ziemią swawoli.
Jaki sens mają owe słowa Jahwe? Jaką rolę na ziemi przypisują człowiekowi?
Pisze Tischner: Jesteśmy tutaj jako gospodarze (...) ani nie niewolnicy,
ani nie swawolnicy, lecz wolni i rozumiejący naturę ziemi. W takim
kontekście należy rozumieć status człowieka na ziemi - status gospodarza.
Jednym ze sposobów gospodarowania jest praca. Ma ona zdolność konstruowania.
Potwierdza wielką prawdę gospodarowania: ziemia i jej skarby są dla
człowieka. Wędrując za Tischnerem po ziemi-scenie trafiamy jednak na
cmentarz. Jest to miejsce tragiczne: Cmentarz głosi klęskę
gospodarowania zadomowienia, zakorzenienia, fiasko przywiązania do ziemi.
Na scenę wchodzi nadzieja. Jeśli bowiem, mimo świadomości cmentarza,
gospodarujemy, dokonuje się to w obszarze nadziei, przez nadzieję.
Dramat człowieka dopuszcza jednak możliwość, że siła nadziei słabnie (...)
wtedy rodzi się podejrzenie, że żyjemy na ziemi wygnania, ziemi wrogiej,
ziemi zbuntowanej. W gospodarowanie wkrada się lęk. Nie jestem u
siebie. Jestem złodziejem. Odpowiedzią natury na lęk jest ucieczka. Ale
od ziemi uciec nie można (...). Pozostaje walka. Gospodarowanie staje
się pożądaniem tego, by mieć, panować, rządzić. Praca przybiera również
formę walki. Ze smutkiem dostrzegamy, że cywilizacja naukowo-techniczna
coraz częściej lansuje taki właśnie model gospodarowania. Tischner podaje za
Heideggerem: W tej (nowożytnej - przyp. tsole) technice nie
idzie już o wydobywanie na jaw naturalnej prawdy rzeczy, bo rzeczy nie mają
w sobie żadnej prawdy naturalnej, lecz o opanowanie lęku przed
nieszczęściami idącymi ku człowiekowi ze strony ziemi i jej żywiołów,
opanowanie poprzez przemoc nad ziemią.
Rozumiemy teraz, że traktowanie techniki jedynie jako środka do zapanowania
człowieka nad światem, wzięcia go przemocą w niewolę, ma swe źródło w lęku.
W poczuciu, że jesteśmy tu intruzami. W wyniku utraty nadziei, że ziemia
jest nam dana do gospodarowania. Utraty będącej w istocie odmową zaufania
Bogu, odmową zapoznaną już w raju. Człowiek, chcąc być (z własnego wyboru)
swawolnikiem, staje się niewolnikiem.
Nie jest kwestią przypadku, że w rozważaniu nad istotą zła uwagę Tischnera w
znacznej mierze absorbują problemy aktywności w świecie, w szczególności ta
jego ze światem relacja, którą określa mianem gospodarowania. Odczytanie
stosunku Boga do owej aktywności jest zakłócone jej schorzeniem. Tischner
mówi tu o patologii gospodarowania. Dopiero rozpoznawszy syndrom
owego schorzenia możemy próbować niejako „odfiltrować” obraz, ujrzeć go w
rzeczywistym, nie zabarwionym ludzkim występkiem, świetle. Bez tego
technologia jawi się nam jako produkt szatana, jeszcze jedna z metod
zniewolenia człowieka, topienia go w kulcie walki i przemocy. Nieszczęściem
naszych czasów jest właśnie całkowita niemal desakralizacja obszaru ludzkiej
praxis, zaś postępująca sekularyzacja w krajach Zachodu (będących
wszak spiritus movens technologicznego postępu) wydaje się
uzasadniać niesłuszną, nie tylko w mym mniemaniu, tezę o konflikcie między
wiarą i nauką, religią i technologią. Ta jeszcze do niedawna powszechna
nadzieja na likwidację wszelkich ludzkich bolączek, lekarstwo na biedę,
choroby i niesprawiedliwość staje się w społecznej percepcji coraz większym
złem.
Od Augustyna
do Teilharda
Cóż sądzić o owej
ocenie? Na ile jest wiarygodna? Popróbujemy rozstrzygnąć tę kwestię,
pamiętając o postawionym w tytule pytaniu: czy Pan Bóg jest przeciw
technologii?
Przyjdzie więc rozważyć rzecz z Boskiej, nie ludzkiej perspektywy. Jak On
może wartościować te ludzkie zmagania ze światem, ten sposób jego
przetwarzania zwany technologią?
Czy człowiek może odpowiedzieć na to pytanie? Tego nikt nie wie. Lecz
przecież cała historia ludzkości przesiąknięta jest usiłowaniami ogarnięcia
przez człowieka natury Boga. W nieodgadniony sposób splata się w nich prawda
objawiona ze zwykłym, często mylnym, ludzkim osądem. Toteż nie odważyłbym
się prowadzić dociekań sam. Skorzystam ze spuścizny Wielkich Kościoła. Tych,
którzy całe swoje życie poświęcili medytacjom nad naturą Stwórcy.
Cóż powie nam ten, który w poszukiwaniach odbył długą wędrówkę od upadku ku
świętości? Niespokojny, póki nie spoczął w Panu?
Odnajduję u św. Augustyna frapującą intuicję pojmowania zła z wyższej niż
ludzka perspektywy. Przyjrzyjmy się temu, skoro pragniemy odgadnąć, jak też
Boskie oko może wartościować technologię. Jeśli wierzyć Augustynowi,
rozważania, które prześledzimy, powstały wskutek niezwykłej iluminacji:
...wzrokiem duchowym, jaki był mi dany, dojrzałem w górze, ponad owym
wzrokiem, ponad moim umysłem światłość Boga niezmienną (Wyznania,
Warszawa 1987, s. 149). Dzięki niej ujrzał Augustyn rzeczy, które go trapiły
w nowej, innej perspektywie. Dotyczy to przede wszystkim problemu zła, z
którym borykał się dotychczas: Ale chociaż mówiłem i mocno wierzyłem, że
Ty, Panie nasz, Boże prawdziwy (...) jesteś nieskalany i niezmienny, nie
mogłem znaleźć wyraźnego i jednoznacznego wyjaśnienia przyczyny zła (s
.136).
Warto pochylić się nad owym imponującym rozważaniem rozjaśniającym ten
problem.
Stało się (też) dla mnie jasne, iż rzeczy, które ulegają zepsuciu, są
dobre. Gdyby były najwyższymi dobrami, nie mogłyby ulec zepsuciu. Nie
mogłyby się też zepsuć, gdyby w ogóle nie były dobre. Będąc najwyższymi
dobrami, byłyby niezniszczalne; gdyby zaś zupełnie nie były dobrami, nie
byłoby w nich niczego, co można by zepsuć. Zepsucie jest szkodą; a przecież
nie byłoby szkodą, gdyby nie polegało na zmniejszeniu dobra. Albo więc
zepsucie nie wyrządza żadnej szkody (co oczywiście jest stwierdzeniem
niedorzecznym), albo (co jest oczywistą prawdą) wszelkie rzeczy, które
ulegają zepsuciu, są pozbawiane jakiegoś dobra. Jeśli zaś zostaną pozbawione
wszelkiego dobra, w ogóle przestaną istnieć. Bo przecież jeśliby nadal
istniały i już nie mogły ulec zepsuciu, byłyby lepsze, niż były przedtem,
gdyż trwałyby w stanie niezniszczalności. A czy można wymyślić okropniejszą
niedorzeczność niżeli twierdzenie, iż rzeczy stały się lepsze przez
utracenie wszelkiego dobra? Trzeba więc wyciągnąć wniosek, że jeśli zostaną
pozbawione wszelkiego dobra, nie będą w ogóle niczym. Dopóki istnieją, są
dobre. Wszystko więc, co istnieje, jest dobre. A owo zło, którego
pochodzenie chciałem odkryć, nie jest substancją. Gdyby bowiem było
substancją, byłoby dobrem. Byłoby przecież albo substancją niezniszczalną,
czyli dobrem wysokiego rzędu, albo substancją zniszczalną, która nie mogłaby
ulec zepsuciu, gdyby nie była dobra. Pojąłem w sposób zupełnie jasny, że
wszystko, co stworzyłeś, jest dobre i że nie ma żadnych substancji, których
byś nie stworzył. A ponieważ nie uczyniłeś wszystkich rzeczy równymi, jest
tak, że każda poszczególna rzecz jest dobra, a wszystkie razem są bardzo
dobre, gdyż ogół wszystkich rzeczy stworzyłeś, Boże nasz, jako bardzo dobry
(s. 151).
Zło nie jest substancją. Jest - jak pisze Tischner - zjawiskiem, zjawą.
Augustyn podpowiada nam, jak może wyglądać zło z perspektywy Boga:
Dla Ciebie w ogóle nie ma zła, i nie tylko dla Ciebie, lecz i dla twego
stworzenia jako całości, bo poza Tobą nie ma niczego, co mogłoby się wedrzeć
do stworzenia i zepsuć ład, jaki w nim ustanowiłeś. W niektórych jednak
częściach stworzenia istnieją pewne rzeczy, które uważamy za złe, gdyż nie
harmonizują z innymi rzeczami. Ale są jeszcze inne, takie, z którymi one
harmonizują - a więc i one są dobre; także w samych sobie rzeczy te są
dobre. I wszystkie rzeczy, które się z sobą nawzajem nie zgadzają,
harmonizują z niższą częścią świata, którą nazywamy ziemią; niebo jest
chmurne i wietrzne, lecz właśnie takie jest odpowiednie dla ziemi (s.
152).
Percepcja zła zależy więc od perspektywy spojrzenia. Odbicie tej głębokiej
myśli Augustyna odnajdujemy u wielkiego wizjonera naszych czasów P.
Teilharda de Chardin. Poznawszy go nieco jeszcze pobieżnie, zdumiewałem się
niezwykłej wielkości ładunkiem optymizmu, jaki w nim tkwił: oto, przeżywszy
dwie najokropniejsze wojny, jakie zna historia (w tym jedną jako bezpośredni
uczestnik, sanitariusz spod Verdun), zakosztowawszy do woli zła i małości
człowieka - roztacza Teilhard pełne ufności perspektywy dla rodzaju
ludzkiego. Jak można być optymistą, poznawszy dokładnie i dawszy wiarę
(trudno nie dać, wbrew faktom) teorii ewolucji, gdzie przestrzeń bio- a
także antropogenezy jawi się jako przerażające pole bezwzględnej walki o
byt?
Otóż można. Teilhard dowodzi, że jego optymizm ma uzasadnienie, a zło
bezustannie pojawiające się w ewoluującym świecie przeraża, o ile świat ten
obserwujemy w bardzo wąskiej perspektywie. Dość jednak spojrzeć szerzej, by
dostrzec trendy dające podstawy do optymizmu. Właśnie ta rozszerzona
perspektywa pozwoliła Teilhardowi wyróżnić cel, ku któremu nieuchronnie
zmierza ewoluujący świat: punkt Omega, zespolenie z Duchem. Trzeba było
jednak zauważyć, że pozornie odległe procesy ewolucyjne materii nieożywionej
i ożywionej podlegają identycznym prawom, identycznej dialektyce:
dywergencja - konwergencja, skupienie się w kolejnej, nowej jakości. Tak
dzieje się na szczeblu subatomowym, atomowym, molekularnym, biologicznym i
antropologicznym. Ekstrapolacja od niższych szczebli ewolucji pozwoliła
Teilhardowi wywnioskować, że musi także istnieć ognisko konwergencji gatunku
homo sapiens. Zgodnie z obserwowanymi na niższych szczeblach
mechanizmami ewolucji ognisko to musi zachować cechy gatunku i przekraczać
je. Teilhard dowodzi, że jedynym czynnikiem spełniającym te wymagania jest
osobowa, wieczna, immanentna, transcendentna Miłość. Tak oto proces
ewolucyjny, który porażał nas ogromem zła, gdyśmy obserwowali ledwie jego
fragment (biogeneza) okazuje się być uwieńczony przebóstwieniem,
Chrystogenezą, gdy obserwujemy go w perspektywie całej kosmogenezy.
W proces przebóstwienia świata włącza Teilhard wszelką działalność
człowieka. Nieodparta logika konstruowanego modelu kosmogenezy każe widzieć
rozwój i wzrost znaczenia techniki jako ściśle powiązany z zacieśnianiem się
konsolidacji społecznej mającej w końcu na zasadzie reakcji wytworzyć
jeden ogólnoziemski organizm społeczny (Wybór pism, Warszawa
1966, s. 313). Nieuchronność owego trendu winniśmy odbierać nie jako zło
konieczne, lecz jako fragment dążenia do rzeczywistości Chrystycznej.
Rosnąca unifikacja, technicyzacja i racjonalizacja ludzkiej Ziemi:
Trzeba by chyba być ślepym, by twierdzić, że ludzkość może uniknąć któregoś
z tych nurtów. Muszę natychmiast dorzucić, iż trzeba by również być zupełnie
nieczułym na to, co w braku lepszego określenia nazwę „dobrocią”
wszechświata, by lękać się lub buntować przeciwko temu, co tylko w zupełnie
fałszywej interpretacji wydać się może poniżającym zamachem na naszą
wolność. Czyż to równoczesne przyspieszenie rozwoju społecznego,
technicznego i intelektualnego, ten troisty nurt niosący nas w przyszłość
nie jest przejawem podstawowego, elementarnego procesu ewolucji życia,
procesu polegającego na zwijaniu się w sobie tworzywa kosmicznego, w którego
następstwie w coraz bardziej złożonych układach tworzy się coraz ściślejsza
jedność związana z coraz potężniejszą świadomością? Na pozór wymuszona
erupcja myśli, dzięki strukturze ukształtowanej pod wpływem ciśnienia. Nawet
w tym początkowym, na wpół biernym studium uczłowieczania się ludzkości
powinno być dla nas oczywiste, że oddziałują na nas siły wyzwalające, a nie
ujarzmiające (s. 315).
Optymizm nie przesłania Teilhardowi trudnych i nieraz bolesnych
konsekwencji, jakie rodzi technicyzacja świata. Mimo wszystko jest to
optymizm realistyczny, ostrożny, widzący człowieka nie jako bezwolny trybik
w maszynie mający odegrać swoją mechaniczną rolę w procesie przebóstwienia,
lecz jako osobę obdarzoną wolnością, osobę od której może zależeć los całego
przedsięwzięcia. Stąd też jego lęk i zatroskanie, stąd przestrogi:
Pospieszny marsz naprzód nie może odbywać się kosztem rabunkowej
gospodarki naszymi zasobami, jeśli nie chcemy się nagle zatrzymać wskutek
ich wyczerpania. W dziedzinie energii fizycznej, a nawet substancji
nieorganicznych nauka będzie mogła dostarczyć albo już dostarczyła łatwych
do wytwarzania (w nieograniczonej ilości) materiałów, które zastąpią węgiel,
ropę naftową i niektóre metale. W dziedzinie środków spożywczych sytuacja
przedstawia się jednak znacznie gorzej. Upłynie jeszcze wiele czasu nim
chemicy opracują sposoby (jeśli to w ogóle będzie możliwe) ich
bezpośredniego wytwarzania z węgla, azotu i innych pierwiastków. Tymczasem
ludność globu rośnie w zawrotnym tempie, a obszary ziemi ornej są stale
lekkomyślnie pomniejszane na wszystkich kontynentach. Bądźmy ostrożni!
Ludzkość - to wciąż jeszcze kolos na glinianych nogach! (s. 318)
Potęga wiary w Chrystusa kosmicznego każe jednak Teilhardowi dostrzegać
„światło w tunelu” wszędzie tam, gdzie inni widzą tylko mrok i destrukcję.
Spektakularnym tego przykładem są rozmyślania powstałe pod wrażeniem
zwiedzenia cyklotronu w Berkeley. Budząca podówczas grozę rodząca się
technika jądrowa jest dla Teilharda okazją do integrującego spojrzenia na
fenomen aktywności poznawczej i inżynieryjnej człowieka. Zachwyt, któremu
ulega nie ma tu nic wspólnego z entuzjazmem profana zauroczonego potęgą
człowieka w jego panowaniu nad mocami przyrody: -
W istocie wstrząsnęły mną, upoiły mnie jak gdyby nie miliony czy biliony
elektronowoltów, lecz stwierdzenie, że nasze rzekomo ustalone ostatecznie
cechy, osiągnąwszy pewien stopień intensywności i zespolenia, dążą do
zjednoczenia się w zupełnie nową, niezbadaną rzeczywistość psychiczną
(s. 356).
Dzięki umiejętności syntetyzującego spojrzenia widzi Teilhard znacznie
więcej niż cyklotron:
Zaledwie bowiem zyskałem zdolność wyczuwania „zapachu” pierwiastka
ultra-ludzkiego, unoszącego się wokół ogromnych turbin atomowych, na które
patrzałem, a już rozpoznałem te same fluidy wokół wszystkich wielkich maszyn
wyrastających od pięćdziesięciu lat wokół nas, niby gigantyczne baśniowe
rośliny.
Mikroskopy elektronowe i wielkie teleskopy.
Rakiety międzyplanetarne.
Maszyny matematyczne...
Różne są ich formy, różna geneza, lecz powstanie każdego z tych centrów
ludzkiej aktywności wiąże się zawsze z takim samym procesem łańcuchowym, z
procesem zespalania i syntezy, doprowadzającym w każdym przypadku do tego
samego rezultatu: człowiek, pracownik zostaje jak gdyby wchłonięty,
ujarzmiony przez przedmiot swojej pracy, a później – przeistoczony (przez
osiągnięcie nad-jedności) przez własne działanie i przez własne dzieło.
Powtarzam: przez własne działanie - w takiej mierze, w
jakiej zmusza go ono do duchowego zjednoczenia się z innymi i do duchowego
zjednoczenia się w sobie.
Przez własne dzieło - w takiej mierze, w jakiej dzięki
temu, co stwarza wyznacza człowiekowi wyższe miejsce; w takiej mierze, w
jakiej stwarzając rośnie... (s. 357).
Dostrzegając wspólne cechy łączące poszczególne aspekty działalności
inżynieryjnej i łącząc je w pełen logicznej harmonii proces uzupełnia
Teilhard i potwierdza całą swą wizję ewoluującego ku Chrystusowi
Wszechświata:
Im uważniej się wpatrywałem w tę sferę ludzkiej aktywności, tym bardziej
oczywiste stawało się dla mnie, że wszystkie związane z nią wysiłki i
nadzieje muszą się ostatecznie koncentrować, muszą się zbiegać w jakimś
ognisku Bożym (s. 363).
Bóg Ojciec
Wszelkie próby
przeniknięcia natury Boga nieuchronnie wiążą się z antropomorfizacją;
zanurzeni wraz ze swym systemem pojęciowym w świecie nie jesteśmy wszak w
stanie objąć Nieogarnionego. Toteż w naszych usiłowaniach musimy poprzestać
na mniej lub bardziej złożonej aproksymacji tego, co nas przekracza, budując
model. Sama antropomorfizacja znajduje uzasadnienie w Objawieniu biblijnym:
Bóg stworzył nas na obraz swój i podobieństwo.
Spośród licznych, wziętych ze świata ludzkiej autopsji, określeń Boga
szczególne miejsce zajmuje nadawany Mu przymiot Ojca. Chociaż pojawia się on
w wielu (także prymitywnych) religiach, to pierwszoplanową rolę spełnia
głównie w wierze Izraela. Charakterystyczne, że właśnie tu Ojciec niemal
zupełnie nie występuje w roli małżonka, który płodzi. Jak pisze G. Van der
Leeuw (Fenomenologia religii, Warszawa 1978, s. 225):
Ojcowską postać bóstwa należy rozumieć jedynie w relacji do (tej)
podwójnej formy aktywności: już to płodząco - twórczej, już to
autorytatywnie panującej - w relacji do absolutnej wyższości, z której
wywodzi się wszelka moc, zarazem jednak udzielając się i ofiarowując,
poświęcając.
Taka aproksymacja Boga wynika z głębokiej wiary w Jego zakorzenienie w
świecie, w historii. Relacje między Nim a światem nie kończą się na akcie
stwórczym. Bóg ze swym ojcowskim stosunkiem do człowieka otacza go troską,
jest obecny na dobry i zły czas (wzruszającą ilustrację wiary w takiego Boga
możemy obserwować u Tewiego Mleczarza - bohatera słynnego music-hallu
Skrzypek na dachu.
Dowodząc swej ojcowskiej troskliwości daje Bóg obietnicę odkupienia świata.
Jak pisze dalej Van der Leeuw: Wszechogarniającą aktywność woli, pełną
postać Ojca ukazuje dopiero chrześcijaństwo w idei Wcielenia. (...) Ogląda
ono postać Tego, który przyszedł, aby czynić wolę Ojca, który go posłał
(s. 227).
Obejrzyjmy w świetle takiej antropomorfizacji interesujący nas tu problem.
Relację Bóg Ojciec - człowiek możemy oszacować, obserwując ojca
wychowującego swoje dzieci. Jest rzeczą oczywistą, że model to uproszczony.
Można jedynie ufać, że mimo to nie narusza aksjomatu ,,na obraz i
podobieństwo”.
Dobry, troskliwy ojciec kupuje dziecku zabawki. Nie czyni tego jedynie z
hedonistycznej próżności objawiającej się samozadowoleniem z uśmiechu na
małej twarzyczce. Zabawka ma swe funkcje wychowawcze. Ma ukierunkować
dziecko w jego poznawaniu świata.
Dobry ojciec dyskretnie kontroluje zabawy swoich dzieci. Ingeruje w
miejscach, gdzie mogłyby być niebezpieczne. Czyni to odwróceniem uwagi,
skierowaniem jej na inną zabawę, czasem wyjaśnieniem.
W miarę jak dziecko dorasta, ojciec sprzyja jego usamodzielnieniu się w
zabawie. Zabawki są bardziej skomplikowane, niektóre (np. mały
majsterkowicz) mogą stwarzać pewne zagrożenie. Ojciec jest jednak blisko.
Dziecko, czując za sobą jego troskliwy wzrok śmielej i ufniej bierze młotek,
wbija pierwszy gwóźdź. Wbije go jednak w specjalną deskę, nie w parkiet.
Z biegiem czasu samodzielność dziecka rośnie tak, że zostaje osiągnięty
pewien stan partnerstwa między nim a ojcem: od zabawy kolejką elektryczną do
wspólnej naprawy samochodu. Ojciec ze spokojem pozwala dziecku wziąć
wiertarkę, wsiąść na motocykl. Dziecko wychowywane przez dobrego,
sprawiedliwego ojca czuje obszar swojej wolności (rozszerzający się z
wiekiem), lecz naturalnie przyjmuje ojcowskie ograniczenia, choćby ich miało
(będąc np. jeszcze w wieku przedszkolnym) nie rozumieć - sprawia to
autorytet ojca.
Czyż nie powinien nas zastanowić fakt, iż świat jest tak skonstruowany, że
stopień jego poznania nie osiągnął od razu pewnego maksimum, lecz rośnie w
miarę - nazwijmy to - dojrzewania ludzkości? Nasze mózgi biologicznie
niewiele różnią się od mózgów naszych przodków sprzed kilku tysięcy lat.
Zatem i oni mieli wirtualne predyspozycje ogarnięcia intelektem ogólnej
teorii względności, fizyki jądrowej, genetyki. Dowodzą tego wielcy
filozofowie starożytności, których przemyślenia do dziś inspirują
intelektualistów (znane jest np. zafascynowanie myślą Platona wielkich
fizyków: Heisenberga i von Weizsackera) .
Ktoś może oponować, że filozofia jest wiedzą oderwaną od doświadczenia,
które z samej swej natury musiało się rozwijać przez wieki, ewolucyjnie.
Można by z tym polemizować, lecz zauważmy rzecz inną: oto matematyka jest
również wiedzą abstrakcyjną. Jednak myśl matematyczna starożytności o wiele
jest uboższa od myśli współczesnej w porównaniu z analogicznymi relacjami w
dziedzinie filozofii. Czy jest tylko sprawą przypadku, że ta pierwsza
nadaje się do wyjaśniania mechanizmów świata materialnego
będąc podstawowym narzędziem fizyki? Czy też z tych właśnie powodów wiedza
matematyczna była w jakiś sposób przed starożytnymi ukryta?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Jedno jest jednak pewne: horyzont
poznania przyrodniczego rozszerza się stopniowo, choć coraz szybciej. Można
oczywiście twierdzić, że za szybko. Można nawet uwierzyć w to, że Bóg
utracił kontrolę nad jego ruchem. Lecz uwierzyć można we wszystko, włącznie
z tym, że Bóg umarł. Chrześcijanin - czyli ten, który do końca zaufał
Chrystusowi - woli jednak widzieć Boga, który niczym Ojciec rozszerza
możliwości działania swym dorastającym dzieciom. Ufać, że Bóg jest dobrym
Ojcem. Że nie dał nam młotka za wcześnie. Że - mimo tak wielu alarmujących
sygnałów o pojawiających się wciąż nowych zagrożeniach powodowanych przez
nacierającą technikę - nie jesteśmy jeszcze jedną ślepą uliczką ewolucji.
Tylko mając tę nadzieję, tę ufność nie uderzymy się boleśnie w palec,
wbijając swój pierwszy gwóźdź dopiero co otrzymanym młotkiem.
Pozwolę sobie zakończyć te rozważania jeszcze jednym cytatem z wielkiego
optymisty - o. Teilharda de Chardin:
Dla chrześcijanina ostateczny biologiczny sukces człowieka na Ziemi jest
nie tylko prawdopodobny, lecz pewny, skoro Chrystus (a w Nim wirtualnie i
świat) już zmartwychwstał. Jednakże ta pewność, wypływająca z aktu wiary
„nadprzyrodzonej”, należy do porządku ponadzjawiskowego. Znaczy to, że
wszelkie niepokoje związane z kondycją ludzką pozostają we właściwej im
płaszczyźnie nie zmienione - nawet w świadomości człowieka wierzącego (Wybór
pism, s. 323).
Nieco historii
Cuda to
jeden z równie podstawowych, co kontrowersyjnych fenomenów w religiach
świata. Nic więc dziwnego, że wzbudzają one od wieków namiętności nie tylko
rzesz wiernych, lecz także badaczy.
Skąd te kontrowersje?
Mają one źródło w samej istocie cudu, zwłaszcza w jego scholastycznym,
(ściślej: tomistycznym) rozumieniu: "Cud, nadzwyczajne i zewnętrzne,
(tzn. nie mogące być doświadczalnie, zmysłowo poznane) wydarzenie, które
wykracza poza możliwości przyrody i dlatego można je wytłumaczyć tylko
przez bezpośrednią działalność Boga. Cuda uważa się za zewnętrzny sprawdzian
i cechę wiarygodności Objawienia." (Ks. M. Kowalewski, Mały słownik
teologiczny). Zatem - mówiąc zwięźlej - cud ma być w pewnym sensie
"empirycznym" dowodem na istnienie Boga. Jest luką, wyłomem uczynionym
przez Boga w prawach natury, by w ten sposób umocnić nas, maluczkich w
wierze.
Ta koncepcja z
oczywistych powodów nie satysfakcjonowała wszelkiego autoramentu
materialistów, zwłaszcza zaś pozytywistów, którzy - by się tak górnolotnie
wyrazić - w empirii złożyli całą swą nadzieję. Scholastyczne koncepcje
okazały się grząskie także dla teologów, pośrednio osłabiając atrybut
doskonałości Stwórcy, skoro musi On raz po raz interweniować w świat poprzez
zawieszanie ustalonych w nim praw (konstruktor telewizora, w którym dla
zmiany kanałów należałoby za każdym razem wymieniać podzespoły nie
cieszyłby się najlepszą renomą). Z kolei zwolennicy tezy o Bogu ukrytym,
niedostępnym dla doznań o charakterze empirycznym także - z oczywistych
powodów - nie byli w stanie zaakceptować wizji Stwórcy- Wiecznego
Majsterkowicza.
Scholastyczna "fizyka
cudów" prokurowała mechanizm dla teologii bardzo niebezpieczny, przeto
skrzętnie wykorzystywany przez prądy racjonalistyczne. Myślę tu o pokusie
tłumaczenia poprzez cud wszelkich zjawisk, których nauka na danym poziomie
rozwoju wyjaśnić nie umiała. Wizja "Boga w defensywie" cofającego się przed
gwałtownie ekspandującym obszarem oświetlonym przez naukę aż dopraszała
się prostej ekstrapolacji: trzeba jedynie czasu, by nauka oświetliła
wszystko. Ten poznawczy optymizm pozwalał ojcom europejskiego racjonalizmu
wypowiadać zdania pokroju "Bóg? Dla mnie ta hipoteza jest zbędna".
Wobec naporu prądów
pozytywistycznych teologowie wycofali się na "z góry upatrzone pozycje",
lansując koncepcję całkowitej przepaści między naukami przyrodniczymi a
metafizyką. Temat mechanizmów rządzących cudami przezornie omijano,
akcentując rolę cudu jako znaku Bożego. Zwrócono się do źródeł - czyli do
Biblii. Autorzy Ksiąg Objawionych zarówno Starego jak i Nowego Przymierza
nie pojmowali cudu w sensie scholastycznym. Aby to zrozumieć, trzeba
zauważyć, że świat w pojęciu biblijnym nie jest doskonałą, raz na zawsze
wprowadzoną w ruch maszyną, lecz ciągle pozostaje w zależności od Stwórcy -
zatem nie tylko początek, lecz i aktualne trwanie zawdzięcza woli Bożej.
Cud nie łamie praw natury, lecz je doskonali. Nie przeciwstawia się siłom
stworzenia, lecz ułatwia ich pełną realizację (zob. Ks. J. Kudasiewicz,
Biblia, historia, nauka, Znak, 1987, s. 345 i nast.).
Idąc tym tropem,
rozszerzono pojęciowy obszar słowa "cud": "Cały świat stworzony ze swym
ustalonym porządkiem (Jer 32,36 n) jest "cudem" (Ps 89,6) i
"znakiem" (Ps 65,9) podobnie jak (owe) niezwykłe interwencje Boga
w historii" (Słownik teologii biblijnej, Pallotinum 1982, s.163).
Myśląc prostolinijnie...
Pachnie to nieco słowną
ekwilibrystyką. Myśląc prostolinijnie i tak normalnie po ludzku, bierze nas
ciekawość: w jaki sposób doszło do rozmnożenia chleba? Jakie mechanizmy
wykorzystał Chrystus, chodząc po wodzie? Czy Zmartwychwstanie jest
rzeczywiście jakimś buntem przeciwko fizyce tego świata? Czujemy różnicę
między tymi zdarzeniami a normalnym porządkiem rzeczy, dostrzegamy ich
"nienaturalność". Trzeba to wyraźnie oddzielić od aspektu teleologicznego i
symbolicznego cudów. Są one w sposób nie budzący wątpliwości ważniejsze dla
teologa, dla wierzącego (...czy figa nie rodząca owocu uschła
natychmiast (Mt. 21,19), czy nieco później (Mk 11,20), nie ma
to żadnego znaczenia; ważna jest lekcja, którą kryje w sobie jakieś
symboliczne działanie" - tamże). Nie zamierzam tej hierarchii ważności
kwestionować. Zgadzam się też ze zdaniem "świat jest Znakiem, Sygnałem,
Świadectwem", bo nie umiem go - samego w sobie - wytłumaczyć. Lecz jakoś
nie umniejsza to mej chęci poznania odpowiedzi na podobne sformułowanym
wyżej pytania.
Sparzeni na długiej serii
porażek w potyczkach z przyrodnikami teologowie zastosowali taktykę
ślimaka. Ogłosili swoistą "dychotomię" Rzeczywistości: świat materialny to
jedno, transcendentny - drugie. Teolog nie ma kompetencji wypowiadania się w
kwestii praw rządzących pierwszym, fizyk - na odwrót. Osiągnięty dziejowy
kompromis bardzo służy obu stronom, położył bowiem kres nie tylko stosom
dla heretyków; także wszelkiej maści "naukowym światopoglądom". Mniej jednak
służy "szaraczkom" (myślę tu o szaraczkach wierzących, jako że ateiści
problem transcendencji w ogóle mają z głowy) którzy, myśląc
zdroworozsądkowo, wyczuwają tu jakiś dysonans: toć Biblia mówi o tym, że Bóg
jest w ciągłej relacji ze swym stworzeniem, więc gdzie miejsce na przepaść?
Gdzie Odkupienie, gdzie Paruzja? Na ostatnie pytanie teologowie ochoczo
odsyłają do Apokalipsy. Koniec świata jest dla nich jakimś kosmicznym
kataklizmem, kolapsem obracającym wniwecz świat materialny. Oczywiście, taka
Paruzja to cud cudów, ostateczne i całkowite zawieszenie praw przyrody. Znów
kłania się scholastyka.
Czy tak być musi? Czy
jest tu miejsce na harmonię między fizyką i metafizyką? Czy można pomyśleć
świat, w którym zjawiska, wyglądając nienaturalnie, cudownie, opierają się
na prawach w tym świecie immanentnych, choć może dotąd tylko wirtualnie?
Czy jest do pomyślenia model świata, którego prawa ewoluują, są zmienne w
czasie? W końcu Lem wymyślił coś radykalniejszego: anizotropię praw fizyki
spowodowaną Grą Obcych (Nowa Kosmogonia). Czy jest do pomyślenia "nowa
fizyka cudów" nie domagająca się nadzwyczajnych interwencji Stwórcy w każdym
wyglądającym na nadnaturalne zjawisku, lecz z drugiej strony wolna od
płaskich racjonalizmów w stylu Kosidowskiego?
Pozytywnej odpowiedzi na
te pytania nie otrzymamy z pewnością wśród "apokaliptyków" (nazywam tak
zwolenników "dychotomii" Rzeczywistości, stale obecnego, niezmiennego w
czasie napięcia między światem materialnym a transcendentnym, zwolenników
Paruzji - kosmicznego kolapsu). Istnieje jednak nurt przeciwny. Można by
rzec, że ma on pewne podstawy naukowe, gdyż wywodzi się z obserwacji nad
trendami we Wszechświecie.
Ewolucja: od prostoty ku
złożoności
Bodaj
najdonioślejszą konsekwencją odkryć XX wieku jest spostrzeżenie: Świat jest
procesem. Aby wagę tego, zda się truizmu, uświadomić, trzeba pamiętać, że
przez całe tysiąclecia dominowała myśl o niezmienności świata (pominąwszy
zdarzające się od czasu do czasu intuicje filozofów obwieszczających zdania
pokroju "panta rei"). Nie mieściła się w głowie myśl, że dzieło
doskonałego Stwórcy może ulegać zmianom - te bowiem przypisywano tworom
niedoskonałym. Wrażenie owej niezmienności potęgował obraz nieba - od
stuleci niewzruszony układ gwiazd. Trzeba było astrofizyki spektralnej, by
udokumentować ewolucję gwiazd. Ona też pozwoliła odkryć, że Wszechświat nie
znajduje się bynajmniej w stanie kinematycznej równowagi - lecz ekspanduje.
Ewolucja Wszechświata
stała się oczywistością jeszcze przed II wojną światową. Znacznie wcześniej
udokumentowano mechanizmy ewolucyjne na ziemi - w świecie biologii. A potem
stało już oczywiste, że ewolucja - to zjawisko w świecie uniwersalne.
Występuje na każdym poziomie organizacji materii - od kwantowego po
kosmiczny.
Teologowie długo nie
mogli strawić tej nowej, zdawałoby się sprzecznej z Biblią wizji świata. Kto
wie, czy to ona właśnie nie przyczyniła się do owej "strategii ślimaka"
owocującej dychotomiczną koncepcją Rzeczywistości. Tymczasem syntetyczne
spojrzenie na różnorakie występujące w świecie mechanizmy ewolucyjne
pozwala wyłonić prawidłowości, które teologa właśnie powinny bardzo
zainteresować, więcej - rozbudować arsenał jego argumentacji. Przecież
ewolucja na każdym szczeblu rozwoju jest procesem prowadzącym do powstania
wyżej zorganizowanych form materii. Wszechświat nie zmierza zatem bezładnie
"byle gdzie", lecz w konkretnym, jednoznacznie określonym kierunku.
Potocznie mówilibyśmy tu o celu.
Mówiąc o ewolucji, nie
sposób pominąć człowieka. Póki co, jest on - tu wszyscy zdają się zgadzać -
jej ukoronowaniem. Rodzi się jednak pytanie - co dalej? Czy motor ewolucji
zatrzyma się, czy, prąc nadal, wytworzy nowy gatunek "nadludzi"?
Istnieje tu trzecia
alternatywa. Już wcześniej zdarzało się, że mechanizmy popychające materię
ku wyższym formom organizacji zmieniały się skokowo, np. inne stymulatory
działały w ewolucji kwantowej (wczesna faza Wszechświata), inne w ewolucji
chemicznej, jeszcze inne w biologicznej. Wspomniany już Lem artykułuje
hipotezę zakładającą, iż ewolucja biologiczna, tworząc gatunek homo
sapiens osiągnęła kres możliwości. Postęp jednak jest możliwy, choć
dzięki podstępowi: następny wytwór powstanie... dłońmi człowieka.
Komputer, praprzodek sztucznej inteligencji - oto nowa alternatywa, jaką
serwuje nam rodzimy filozof o naukowo-fantastycznej proweniencji!
Inną wizję roztacza
Teilhard de Chardin, francuski jezuita, paleontolog, wielki mistyk i
myśliciel. Dokonana w niej synteza intuicji i wiedzy przyrodniczej
wypchnęła go poza obręb jakiejkolwiek paradygmatyki, skutkiem czego myślenie
Teilharda było obce obu stronom - zarówno teologom (nacierpiał się on sporo
od ówczesnej hierarchii, dla której był niewygodny, przeto wysyłano go byle
dalej, m.in. do Chin, gdzie zapisał się jako współodkrywca tzw. człowieka
pekińskiego), jak i przyrodnikom, którzy nigdy nie traktowali jego pomysłów
serio, umieszczając je w getcie mistyki.
Tymczasem wizja Teilharda,
prowokując niezwykłą śmiałością, posiada klarowną logikę właściwą
intelektualistom, którzy odebrali solidne przyrodnicze wykształcenie.
Wydaje się być coraz świeższa. W czym należy upatrywać owej mocy?
Teilhard wystartował od
spostrzeżenia będącego obecnie truizmem: ewolucja jest procesem
realizującym się na każdym poziomie rzeczywistości kosmicznej. Patrząc tak
szeroko można pokusić się o poszukanie jej cech wspólnych. Teilhard
zauważył, że na każdym poziomie działa identyczny mechanizm dialektyczny:
dywergencja - konwergencja – wyłonienie nowej jakości.
Jak przystało na
wizjonera, Teilhard stosuje do objaśnienia swej koncepcji niezwykle
obrazowy, poetycki język (kto wie, może to właśnie ów "epitet" wizjonera
zawdzięcza takiemu językowi?). Myśląc o uniwersalnych, immanentnych we
Wszechświecie mechanizmach ewolucyjnych, stosuje określenie "zwijającego
się" Wszechświata. Gdzie indziej używa obrazu-modelu wznoszącej się spirali
zbieżnej w Ognisku. Celem i Ogniskiem ewoluującego Wszechświata jest punkt
Omega - czyli Chrystus Kosmiczny.
Wznoszenie się po spirali
opisuje sens prostej prawidłowości ewolucji: prowadzi ona zawsze w jednym
kierunku: ku wyższym formom organizacji materii. "Wszechświatem włada nie
tylko rozpaczliwa entropia, o której wciąż słyszymy, a która redukuje
wszystko do form najbardziej elementarnych i najbardziej stałych. Z tego
deszczu popiołów wynurza się, wznosząc się wyżej, jakiś kosmiczny wir, w
którym tworzywo wszechświata, wykorzystując preferencyjny rozkład losowy,
skręca się i zwija coraz ciaśniej w coraz bardziej złożone i coraz bardziej
ześrodkowane skupiska" (Pierre Teilhard de Chardin, Zbieżność
wszechświata, w zbiorze "Moja wizja świata, IW Pax,1987, s. 357). Teilhard
używa także określenia "przebóstwiania" świata. W Jego optyce Zbawienie jest
również procesem; świat ewoluując, wydaje z siebie owoce materii coraz
bardziej złożone (zatem doskonałe), coraz mocniej "przesiąka" pierwiastkiem
duchowym.
W różnych fazach ewolucji
działają różne stymulatory decydujące o rozwoju. Np. w fazie biologicznej
postęp był możliwy poprzez współdziałanie dwóch zjawisk: zmienności
gatunków (mutacje genów) i doboru naturalnego (walka o byt). Według
Teilharda, z chwilą pojawienia się człowieka (etap hominizacji) ewolucja
dokonuje się już nie w płaszczyźnie biologicznej, lecz duchowej, zaś jej
stymulatorem jest Miłość. Ona to ma doprowadzić do pełnej duchowej
integracji świadomości, co jest zasadniczym celem Wcielenia (jedna
owczarnia i jeden pasterz).
"Na obszarze naszego
doświadczenia człowiek jest jedyną istotą żywą, która nie tylko wie, lecz
nadto wie, że wie". ("Moja wizja świata", s. 174). Człowiek dysponuje
świadomością. Od tego momentu następuje rozwój noosfery: warstwy duchowej
(myśli) na ziemi. To ona stanowi obecnie środowisko działań ewolucji.
Między duchem a materią
Świadomość
jest produktem wysoko zorganizowanej materii. Wyłoniła się w toku jej
ewolucyjnych przeobrażeń, lecz w jej ponadmaterialny (duchowy) charakter
nikt nie wątpi. Czy jednak istnieje jej realne i bezpośrednie oddziaływanie
na materię? Realne - to znaczy pozostawiające skutek materialny.
Bezpośrednie - to znaczy bez udziału "przekaźnika" (np. człowieka, który
wprowadzony w stan ekstazy na koncercie rockowym demoluje krzesła na
widowni).
Twierdzącej odpowiedzi na
to pytanie udziela parapsychologia. Znamy możliwości telekinetycznych
"siłaczy" łamiących siłą woli łyżeczki. Słyszymy o podrygujących stołach w
seansach spirytystycznych. Lecz słyszymy także sceptyczne opinie naukowców,
oskarżenia o szarlatanerię, iluzjonistyczne oszustwa... Gdzie leży prawda?
W odpowiedzi na szereg
negatywnych wyników naukowych eksperymentów wierzący w autentyczność
parapsychologicznych zjawisk wysuwają argumenty o zakłócającym wpływie
właściwego metodologii pozytywnego poznania sceptycyzmu. Skoro czynnikiem
mającym wpływ na zachowanie się materii jest tu wiara, wola (atrybuty
świadomości), to rzeczywiście sceptycyzm nie sprzyja powodzeniu
eksperymentu.
Istnieje silna pokusa, by
część cudów (zwłaszcza tych opisanych w Ewangelii) tłumaczyć mechanizmem
oddziaływania świadomości na materię. Chrystus wielokrotnie podkreśla
znaczenie wiary uzdrawianego, a w Nazarecie, wobec bardzo niesprzyjającej,
sceptycznej aury wydaje się być bezsilny: "I niewiele zdziałał tam cudów
z powodu ich niedowiarstwa" (Mt 13,58).
Kwestionując totalnie
możliwość jakiegokolwiek bezpośredniego oddziaływania świadomości na
materię, pozostawiamy bez wyjaśnienia wiele zjawisk, których udokumentowanie
jest bardzo solidne. Weźmy choćby korelację między zaufaniem do lekarza a
skutecznością jego leczenia. Zaobserwowano przed laty w Afryce pewien
paradoks: skuteczność miejscowych czarowników była większa niż białych
lekarzy uzbrojonych w moc racjonalnej, opartej na pozytywnej nauce medycyny.
Jedynie czynnik wiary może go skutecznie wyjaśnić. Również fenomen wszelkiej
maści Harrisów, bioenergoterapeutów nie daje się objaśnić bez udziału pewnej
sprzyjającej psychicznej aury (czasem wręcz psychozy).
Sama intuicja podpowiada,
że skoro świadomość jest owocem wysoko zorganizowanej materii (jesteśmy, jak
powiada Ditfurth "dziećmi Wszechświata"), to byłoby czymś nienaturalnym,
wręcz dziwacznym, gdyby między duchem a materią występowała jakaś
drastyczna szczelina, nieciągłość.
Tymczasem postawienie
choćby hipotezy o istnieniu takich powiązań jest z punktu widzenia nauki
pozytywnej niepurawnione. Paradygmatyka, a za nią i metodologia fizyki są
zbyt mało elastyczne. Fizyka bowiem - to nauka badająca mechanizmy w świecie
materii - zatem jeden z podmiotów takiej hipotezy już leży poza granicami
jej kompetencji i zainteresowań.
Lecz fizyka może
obserwować potencjalne efekty takich oddziaływań. Przypomina to trochę
sytuację badań nad cząstkami elementarnymi. "Zobaczyć" wprost ich nie można,
owszem, lecz ślad, jaki pozostawiają - tak (komora Wilsona).
Większość tzw.
"poważnych" fizyków dystansuje się od parapsychologii. Wydaje się jednak, że
skutki tego nie działają w interesie samej fizyki. Prędzej czy później z
problemem wypadnie się zmierzyć (kiedyś taką nadzieję dawała biofizyka,
teraz optymizm nieco chyba osłabł). Obecnie jednak pole oddano w ręce
"amatorów" dziarsko i bez zahamowań szermujących quasinaukową terminologią.
Mamy więc pola bioniczne, siły lub energie kosmiczne - słowem bełkot
profanów, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że wszelkie te pojęcia
obłożone są rygorem metodologicznej ścisłości i stosowanie ich w takich
przypadkach ma wyłącznie sens poetyckiej alegorii.
Parafizyka: szarlataneria,
czy nadzieja?
Istnieją
jednak na terenie fizyki (lub w bliskich jej okolicach - jest nawet termin:
parafizyka) teorie i hipotezy rokujące nadzieję, że podejmowanie prób
metodologicznie poprawnego wyjaśnienia owych zjawisk nie będzie bezowocne.
Chciałbym tu zwrócić uwagę na dwie. Pierwej jednak zauważmy, że
wytłumaczalność cudów jest "od biedy" możliwa już od czasów Boltzmanna i
Maxwella (ściślej - od dokonań w dziedzinie termodynamiki statystycznej).
Prawdopodobieństwo tego np. że w podgrzewanym kociołku woda zamarznie jest,
co prawda niezwykle znikome, lecz niezerowe.
Znaczenie
prawdopodobieństwa w fizyce okazało się jednak bardziej fundamentalne, niżby
to miało wynikać z modeli termodynamiki statystycznej, opisującej, koniec
końców, makroskopowe stany układów fizycznych. Początek wieku dwudziestego
przynosi przełom: kwantowy model rzeczywistości. Wbrew intuicyjnym
oczekiwaniom fizycznych autorytetów (Einstein: "Bóg nie gra w kości"),
prawdopodobieństwo staje się immantentną cechą mikroświata. Okazuje się
wręcz, że nie ma czegoś takiego, jak orbita elektronu; możemy jedynie mówić
o maksimum prawdopodobieństwa (funkcja falowa w równaniu Schrodingera jest
duża tam, gdzie prawdopodobnie znajduje się cząstka). Okazuje się, że
równoczesny pomiar pędu i położenia cząstki a priori nie może być dowolnie
dokładny (zasada nieoznaczoności Heisenberga).
Objaśnienie wszelkich
zjawisk występujących w świecie (również makroskopowych) musi rozpocząć
się na poziomie elementarnym, czyli kwantowym. Jeśli zatem gdziekolwiek
należy poszukiwać fundamentalnych mechanizmów oddziaływania świadomości na
materię, to tu właśnie. Kierując się tym, niektórzy badacze poszukują
"łącznika" między świadomością, która jest wielkością niefizyczną, lecz
realną, a rzeczywistością materialną. Amerykański fizyk, laureat Nagrody
Nobla z 1973 r Brian D. Josephson zaproponował hipotezę o dwojakiego rodzaju
zmianach jakim podlegać może funkcja falowa. W warunkach "normalnych" jej
ewolucja jest zgodna z równaniem Schrodingera (określa ją operator zwany
hamiltonianem). Natomiast "przy obserwacji" (czyli przy udziale czynnika
świadomości) hamiltonian zmienia się drastycznie i funkcja ta (wektor
stanu) ulega kolapsowi. (Laurence M. Beynam, Fizyka kwantowa i zjawiska
paranormalne, zob. Literatura na świecie nr 141, s. 195)
Myśl tę rozwinął inny
fizyk amerykański, Evalyn H. Walker. W zbudowanym przezeń modelu (a
właściwie teorii świadomości) poniżej klasycznego
(obserwacyjno-teoretycznego) poziomu kwantowego istnieje poziom subkwantowy;
jest to miejsce, gdzie lokuje się wszelkie doświadczenie podmiotowe.
Świadomość pozostaje tu w oddziaływaniu ze światem fizycznym poprzez wektor
stanu opisujący oddziaływania kwantowo-mechaniczne (tunelowanie
elektronów), które stanowią o działaniu synaps (podstawowych elementów
mózgu) jako przełączników.(zob. E. H. Walker, N. Herbert, Zmienne ukryte na
zbiegu fizyki i zjawisk paranormalnych, tamże, s.157-170)
Sedno proponowanych tu
modeli objaśniających oddziaływanie świadomości na realizację procesów
kwantowych leży w założeniu różnicy zachowania się cząstek pod wpływem
świadomości; różnica owa wynika z "odchylenia" biegu zdarzeń od najbardziej
prawdopodobnego toru (jaki zaszedłby w stanie "czystym") Świadomość działa
tu zatem jako swoisty "wzmacniacz prawdopodobieństwa".
Koncepcja ta bardzo
koresponduje z ciekawą interpretacją mechaniki kwantowej zaproponowaną przez
H. Everetta III, J. A. Wheelera i R. N. Grahama. Interpretacja ta znana pod
nazwą EWG oparta jest o nieskazitelny (w sensie matematycznym) model tzw.
superprzestrzeni, której każdy punkt to cały wszechświat. Rzeczywistość
realizuje się poprzez wybór kolejnych wirtualnie możliwych wszechświatów
zgodnie z regułą maksimum prawdopodobieństwa. (zob. Fizyka kwantowa... s.
196-198)
Jeśli zastosować
koncepcję Walkera (kolaps wektora stanu powodowany oddziaływaniem czynnika
świadomości - woli) do modelu EWG, okaże się, że owo oddziaływanie to nic
innego, jak "zepchnięcie" trajektorii, którą podąża realizowana
rzeczywistość w kierunku innego - mniej prawdopodobnego punktu
superprzestrzeni (wirtualnego wszechświata).
Na pierwszy rzut oka nie
zdajemy sobie sprawy z powagi konsekwencji prawdziwości powyższych hipotez.
Pierwsze implikacje podważają wiarygodność wszelkich eksperymentów (jeśli
ktoś byłby uczuciowo zaangażowany w eksperyment, np. chciałby potwierdzić
własną hipotezę, mógłby spowodować zmianę jego rezultatów!). Pominąwszy
wszelkie inne konsekwencje (m.in. społeczne), zauważmy tylko, że zmieniłby
się obraz świata w sposób równie przełomowy jak na początku wieku (newtonowko-kopernikańska
koncepcja czasu i przestrzeni musiała ustąpić ze względu na konsekwencje
mechaniki kwantowej i obu teorii względności). Subiektywizm nabiera tu
nowych rumieńców. To już nie tylko zabawa z grą zmysłów (np. odurzonych
halucygenami; ekstremalny obraz znajdujemy w "Kongresie futurologicznym"
Lema). To rzeczywisty wpływ zmysłów na materię!
Cud objaśniony?
Nas jednak
interesuje tu możliwość wyjaśnienia mechanizmów cudów. Przy założeniu
prawdziwości powyższych hipotez wydają się one oczywistymi. (Raz jeszcze
podkreślę, że wyjaśnienie takie w niczym nie deprecjonuje ich symbolicznego
przesłania, podobnie jak zdradzenie przez Wajdę sekretu, w jaki sposób
udało mu się nakłonić białego konia w ostatniej scenie "Wesela" do tarzania
się po trawie nie umniejsza wartości płynącej z tej sceny symboliki.) Czy
jednak owo wyjaśnienie nie desakralizuje cudów? Czy nie zabiera im boskich
atrybutów?
Niewątpliwie tak -
odpowiedzą "apokaliptycy", zwolennicy przepaści między rzeczywistością
materialną a transcendentną. Rzeczywiście, całkowita rozłączność sfer
sacrum i profanum wyklucza takie rozwiązanie. Czy jednak owa
rozłączność da się w ogóle utrzymać - choćby w perspektywie Wcielenia?
Zwolennicy wizji
przebóstwiającego się w procesie ewolucji Wszechświata znajdą tu jednak
wzmocnienie swych argumentów. Popatrzmy: rozwój teilhardowskiej noosfery to
nasilająca się erupcja myśli, integrującej się świadomości. Im większy
stopień integracji tym (należy sądzić) intensywniejsze jej oddziaływanie na
materię. To, co kiedyś było cudem (stało poza granicami wytyczonymi przez
fizykę), dziś staje się możliwe! I wcale nie mamy do czynienia z jakimś
"zawieszeniem praw natury" - po prostu, poprzez wysiłek świadomości (wola,
bardzo silna wiara) Rzeczywistość realizuje się innym torem (aktualizując
inne wszechświaty wirtualne w superprzestrzeni EWG) niż bywa to w wypadku
jego braku.
Bóg: Ojciec, czy
Ryzykant?
Brnąc konsekwentnie w tym
kierunku, musimy zadać pytanie o stabilność praw rządzących światem. Skoro
bowiem Rzeczywistość jest procesem, może i prawa fizyki zmieniają się w
czasie?
Taka wizja jest fizykom
nieobca. Padają tu bardzo poważne hipotezy (np. kwestionuje się stałość
stałych fizycznych). Padają też bardziej fantastyczne, choćby wspomniany
już obraz Graczy kształtujących lokalnie prawa fizyki w "Nowej Kosmogonii"
Lema.
Być może, powyżej pewnego
poziomu koncentracji świadomości możliwa będzie kreacja praw fizyki.
(Zauważmy, że poziom naszej wiary jest praktycznie zerowy; Chrystus
wielokrotnie wypominał to swoim uczniom: "jeśli będziecie mieć wiarę jak
ziarnko gorczycy..." (Mt 16, 20)). Prędzej czy później przypisane nam
będą atrybuty Boga - taka nadzieja płynie z kart Ewangelii. Owa Myśl, która
zrodziła świat niewątpliwie nas przekracza. Niewątpliwie ku Niej zmierzamy.
Lecz czy dojdziemy tam w sposób ciągły, czy skokowy? Któż to wie? Możemy
tylko sądzić, że - skoro świat jest procesem, dlaczego miałby się skończyć
kolapsem? Skoro Bóg jest Ojcem, to czemu nie miałby stopniowo powiększać
obszaru naszych możliwości - w miarę dojrzewania i wzrostu
odpowiedzialności?
Patrząc na świat, trzeba
mieć wiele optymizmu, by uwierzyć, że On nie robi tego zbyt pochopnie.
Lewica-prawica:
rzut aksjologiczny
Czy
podział lewica-prawica ma dziś sens? Czy można go przeprowadzić klarownie,
bez wątpliwości i dylematów? A jeśli tak - to czy jest on użyteczny, czy też
raczej wprowadza zamęt i niesnaski, produkując jedynie etykietki i epitety w
politycznych swarach?
Spora część politologów i publicystów wydaje się skłaniać ku poglądowi, że
granica podziału między lewicą i prawicą rozmywa się dziś tak dalece, iż
staje się on bezużyteczny. Że do współczesnego świata podział ten nie
przystaje, bo jest anachroniczny, próbuje na obecną tkankę cywilizacyjną
narzucić szablon rodem z XIX wieku. Przykładem spór o to, czy NSDAP zaliczyć
należy do lewicy, czy do prawicy. Z krajowego podwórka: gdzie wedle tego
podziału zaliczyć należy PIS? Czy PO to formacja lewicowa czy prawicowa?
Wątpliwości nie budzą jedynie partie o wyraziście zarysowanej ideologii, np.
UP po lewej i UPR po prawej stronie.
Nieporozumienia wynikają głównie stąd, że oceny dokonuje się w różnych
aspektach rzeczywistości: w przestrzeni życia gospodarczego, w stosunku do
atrybutów jednostki, relacji społecznych, tradycji, narodu, Kościoła i
religii w ogóle. Ta wieloaspektowość sprawia, że lokalizowanie na
jednowymiarowej osi jest niepełne. Lepsze efekty daje użycie dwóch wymiarów.
Najbardziej znany jest tutaj diagram Nolana, lokalizujący ugrupowania
polityczne (lub konkretne osoby publiczne - liderów, ideologów) na
płaszczyźnie, gdzie na jednej osi odłożony jest poziom wolności osobistej,
zaś na drugiej – poziom wolności gospodarczej.
W takim dwuwymiarowym rzucie scena polityczna jest podzielona nie na lewicę
i prawicę, lecz na cztery podstawowe obozy polityczne, różniące się wyborem
pożądanego modelu cywilizacyjnego oraz metodami na jego osiągnięcie. Ciekawą
odmianę diagramu Nolana proponuje Wiktor Dzierzęcki (http://www.scenapolityczna.friko.pl/).
Oś poziomą wyznaczają tu dwa
bieguny systemu obyczajowo-światopoglądowego lub też modelu cywilizacyjnego:
liberalizm (wspólnota demokratyczna) i konserwatyzm (wspólnota autorytarna),
zaś oś pionową - dwa bieguny systemu ekonomicznego: liberalizm gospodarczy
(kapitalizm, leseferyzm) i kolektywizm gospodarczy (socjalizm, państwo
opiekuńcze zwane też zachęcająco „państwem dobrobytu”).
Niektórzy teoretycy państwa proponują nawet wprowadzenie trzech wymiarów,
dołączając do wspomnianych dwóch osi trzecią, na której odłożony jest poziom
wolności politycznej. W takim trójwymiarowym rzucie doktryn politycznych
najbardziej wolnościowe to libertarianizm oraz anarchokapitalizm; na ich
przeciwległym biegunie znajdują się totalitaryzmy: komunizm i faszyzm (zob.
http://www.friesian.com/quiz.htm).
Istnieją jednak wymiary
rzeczywistości, w których lokalizacja na jednowymiarowej osi lewica-prawica
daje się przeprowadzić rzetelnie i klarownie. Do takich z pewnością należy
przestrzeń aksjologiczna.
W tej właśnie przestrzeni Oświecenie przyniosło przewrót na miarę
kopernikańskiego, lansując system antropocentryczny w miejsce systemu
teocentrycznego. Człowiek jest wartością najwyższą, Bóg - to zbędna
hipoteza. Zbudowana na tym fundamencie aksjologia, absolutyzując człowieka w
sferze wartości, musiała chcąc nie chcąc, przyznać mu także i pozostałe
atrybuty absolutu. Dlatego ogłosiła, że człowiek ze swej natury jest dobry,
jeśli jednak staje się zły, to przez zgubny wpływ środowiska (byt określa
świadomość). Zauważmy, że jest to dokładna odwrotność aksjologii
chrześcijańskiej, gdzie człowiek z natury jest zły (grzeszny), całe zło
wychodzi z wnętrza człowieka i czyni go nieczystym (por. Mk 7,11-23).
Myśl oświeceniowa szczyci się przyznaniem człowiekowi przywileju wolności; w
optyce aksjologicznej jest to dokładna replika sceny z kuszeniem w raju: nie
jesteście wolni, to Bóg was zniewala („wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z
tego drzewa (...) tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”(Rdz. 3,5).
Spektakularną analizę aksjologicznych różnic między tradycją chrześcijańską
i oświeceniową zaprezentował… Wojciech Cejrowski. Przeciwstawił on sobie dwa
hasła, które śmiało można nazwać jądrami aksjologii obu tych tradycji: Bóg -
Honor - Ojczyzna i Wolność - Równość - Braterstwo:
Wolność (...) ma zastąpić Boga - „nie wolno ograniczać wolności
człowieka Prawem Boskim”.
Równość ma zastąpić Honor - szuja uzyskuje równe prawa co człowiek uczciwy,
władzę ma prawo sprawować każdy, więc obywatel Hitler ma prawo być
demokratycznie wybrany na dyktatora.
Braterstwo zamiast Ojczyzny oznacza zanik wspólnoty rodzinnej i państwowej.
Kiedy wszyscy jesteśmy braćmi niepotrzebne nam narody i granice, po co nam
tradycje, flagi, hymny, bracia wszystkich krajów łączcie się.
Wolność, Równość, Braterstwo mają wyprzeć Boga, Honor i Ojczyznę. Wyprzeć a
nie uzupełnić (W. Cejrowski, „Kołtun się jeży”).
Tak jak materialiści mieli problem z absolutyzacją materii (powinna mieć ona
cechy Bytu Absolutnego, tymczasem wykazuje się sporą niestabilnością, ulega
degradacji), tak oświeceniowi moraliści i ich wszelkiej maści sukcesorzy
mają problem z absolutyzacją wartości. Tutaj bowiem idealnie przystaje
logika dwuwartościowa: tak-nie, dobro-zło, prawda-fałsz. Brak absolutnego
odniesienia w przestrzeni wartości musiał zaowocować relatywizmem moralnym
tak samo, jak w filozofii, a zwłaszcza w epistemologii, musiał zaowocować
relatywizmem poznawczym (on zaś jest charakterystycznym przymiotem
cywilizacji o charakterze konsumpcyjnym: „co to jest prawda?” - pytał
ironicznie Piłat Jezusa).
Relatywizm moralny potocznie kojarzony jest z moralnością Kalego, lecz to
spore uproszczenie. Trucizna w nim zawarta pochodzi na dobrą sprawę z
relatywizmu poznawczego. Obserwuję kogoś, kto postąpił źle. Nie wiem, jak to
jest z jego intencjami. Może chciał dobrze? Może tak został wychowany albo
ma jakieś genetyczne skrzywienie? Może to wreszcie osławiona „wina
środowiska”? Nie wiem. A kto wie? - Nikt nie wie - odpowie oświeceniowiec. A
skoro nikt - to gdzie właściwie leży prawda o jego winie, odpowiedzialności?
Nie ma jej, bo nie wiadomo, jak jest - nie wiadomo w sensie absolutnym.
Tymczasem chrześcijanin odpowie: Bóg wie. A skoro ktoś wie,
to znaczy że gdzieś jest owa prawda - o winie, odpowiedzialności... To
nieważne, że jej nie znam. Ważne, że ona jest.
Powie ktoś: akademickie dywagacje, abstrakcyjne rozważania. Skoro nie wiem,
nikt na ziemi nie wie, to jaki może być pożytek z tego, że wie ktoś?
Czy zmienia to stan rzeczy?
Tak, i to w sposób zasadniczy. Skoro ktoś wie - to jednak
jestem odpowiedzialny. Ktoś umie zważyć mój udział w złym
uczynku, oddzielić go od skłonności zaszytych w genach czy zaaplikowanych
przez środowisko. Moja odpowiedzialność jest gdzieś tam
ściśle określona! A jeśli nikt nie wie - no to „róbta co chceta”
(uwspółcześniona wersja maksymy Dostojewskiego „jeśli Boga nie ma, to
wszystko wolno”).
Zresztą wagę fundamentów aksjologicznych można też rozpoznać empirycznie -
obserwując rozwój moralności oświeceniowej. Ktoś powiedział, że realizacja
hasła „Wolność” idzie całkiem dobrze, z „Równością” też nie ma kłopotów.
Najgorzej jest z „Braterstwem”. Bo niby skąd autentyczne braterstwo, w
świecie pozbawionym honoru, za to przepełnionym cwaniactwem i oportunizmem?
Skąd braterstwo, jeśli przyjmuje się za prawdę objawioną, że to walka była
(ewolucja biologiczna) i jest (walka klas) czynnikiem napędowym
antropogenezy?
Nie mając absolutnego odniesienia, oświeceniowa aksjologia wpadłaby w
pułapkę logicznych sprzeczności. Dlatego znalazła swój absolut:
społeczeństwo. Najwyraźniej widać to w marksistowskim prymacie interesów
zbiorowości nad interesami jednostki. Ale nie tylko: prymat ów znajduje też
swą realizację w koncepcji państwa opiekuńczego. Aksjologia takiego państwa
w sposób oczywisty umieszcza na czele hierarchii wartości społeczność.
Państwo bierze pod opiekę całą zbiorowość kosztem... jej elementów, które
traktuje jak śmieci („przeżyj to sam” - w Urzędzie Skarbowym). Już mało kto
w tych skutecznie wypranych z myślenia społecznościach (tych, tj. rządzonych
dłuższy czas przez opcję „prospołeczną”) dostrzega groteskową dwulicowość
zawartą w określeniu „solidaryzm społeczny”, jawny absurd fiskalnych
formalizmów, przeogromne koszty i nieskuteczność mechanizmów
redystrybucyjnych... Niektórym po prostu już nie mieści się w głowie, żeby
można inaczej, prościej (podobnie nie mieściło się w głowie pewnej Kubance
to, że w niektórych krajach można kupić towar w sklepach bez kartek).
Społeczeństwo nie mogłoby się znaleźć na szczycie wartości, gdyby było
pozbawione przywileju sprawowania władzy. A rządzić może ono wyłącznie
poprzez mechanizmy statystyczne. Poprzez mechanizmy demokracji
przedstawicielskiej.
Z mechanizmów tych korzysta i lewica i prawica. Demokracja przedstawicielska
stosowana jest od stuleci i w zasadzie dziś niczego złego nie wolno o niej
mówić. Stanowi wartość. A właściwie to dla niektórych nawet Wartość.
Apostołowie oświeceniowego porządku składają jej wiernopoddańcze hołdy i
piszą wzniosłe panegiryki. „Szare jest piękne” – dowodził Adam Michnik w
„Gazecie Wyborczej” z dn. 4-5 stycznia 1997r. Szare - czyli średnia
statystyczna. Wypadkowa głosu mas.
Tymczasem w perspektywie aksjologicznej o demokracji nie da się powiedzieć
nic ponad to, co już powiedział Churchill: że jest mniejszym złem. Nie jest
ona antidotum na wszelkie bolączki, a jej skuteczność - jak celnie kiedyś
zauważył Ernest Skalski (nb. też w GW) - jest zdeterminowana wypadkową
kondycją moralną społeczności. A tzw. młode demokracje narażone są na bardzo
nieciekawe patologie – choćby perfekcyjnie działającą selekcję negatywną
promującą osoby wyzute z moralnych zasad i osobistej godności, czego mamy
okazję nierzadko doświadczać w ostatnich latach na krajowej scenie
politycznej.
Czy z aksjologicznego kośćca ideologii oświeceniowej dają się wydedukować
prawidłowości rozwoju cywilizacyjnego, jakim podlegają społeczności
rozwijające się pod jej wpływem? A więc: konsumpcjonizm, płytki hedonizm,
liberalizm obyczajowy?
W świecie odartym z Boga (i transcendencji) znika sens cierpienia. Ponieważ
jest ono niepodważalnym, powszechnym składnikiem życia, przeto świat taki
musi być pozbawiony sensu. Takim go zatem lansuje grupa sfrustrowanych
lewicujących egzystencjalistów (Sartre, Camus). W ich świecie musimy
pogodzić się z tym, że wszelkie ludzkie nadzieje i lęki, wszelkie
ekstatyczne radości i straszliwe cierpienia, wszystkie twórcze udręki
uczonych, artystów, świętych i konstruktorów mają zniknąć na zawsze bez
śladu, zatopione w bezgranicznym morzu przypadku (L. Kołakowski, „Jeśli
Boga nie ma”, Wyd. Znak 1988 s. 230). O ile u wymienionych tu bohaterów
świadomość owa zaowocuje melancholią i frustracją, o tyle pośród prostego
ludu (zwanego celnie na kartach Ewangelii „tłuszczą”) wywołać może reakcję
przeciwną, oddanie się w całości przyjemnościom tego świata: cóż mi zostało,
tyle mojego, co sobie (tu i teraz) poużywam. Wszelkie cierpienie staje się
wrogiem w realizacji owego imperatywu. Żyjącemu w tej hierarchii wartości
trudno zrozumieć sens jakiejkolwiek ascezy. Filozofia używania życia -
konsumpcji - anektuje wszelkie obszary rzeczywistości. Nie objawi się
wyłącznie upodobaniem do gromadzenia dóbr materialnych, do ułatwiania sobie
codziennej rzeczywistości, w czym dzielnie sekundują osiągnięcia
współczesnej nauki i techniki. Będzie się domagać zredukowania do sfery
konsumpcyjnej takich zjawisk jak życie uczuciowe, seksualne (znamienny jest
tu stosunek do antykoncepcji, czy pornografii). To z całkowitego braku
zrozumienia sensu cierpienia bierze się u „postępowych” akceptacja
eutanazji, to tutaj jest źródło owych wielce humanistycznych haseł każących
wykazywać współczucie dla złoczyńców przy jego całkowitym nieraz braku dla
ich ofiar; jeśli cierpienie spadło na aksjologicznej skali, to wraz z nim
sczezł także sens pokuty (oczywiście, zjawisko to wzmacniane jest przez
skłonność do relatywizmu: ofiara wszak nie jest winna, bo uwarunkowana
zgubnym wpływem środowiska i loterii genów).
Wdrapawszy się na piedestał absolutu, oświeceniowa wolność nie zdała
egzaminu. Odarta z odpowiedzialności przepoczwarzyła się w swawolę.
Jakiekolwiek przestrogi tonęły bez echa w hałaśliwej euforii europejskiej
cywilizacji odurzonej „ukąszeniem heglowskim”. Nim przyszło opamiętanie,
Europa zdążyła ponownie (bo przedtem były gilotyny na ulicach Paryża)
spłynąć krwią po dwakroć - za sprawą ideologii o różnych (brunatnym i
czerwonym) zabarwieniach, lecz o tej samej proweniencji. Zresztą - czy w
ogóle przyszło jakieś opamiętanie? Czy Europa wyciągnęła jakieś wnioski z
tych ponurych lekcji historii? Patrząc na nią dziś, trudno nie przywołać z
pamięci znanego u nas sloganu „socjalizm tak - wypaczenia nie”. Będące
sukcesorem myśli oświeceniowej eurolewicowe nurty „postępowe”, zaślepione
nadal oświeceniową aksjologią, nie dostrzegają, że coś tu się nie sprawdza.
Komunizm, hitleryzm - to przecież tylko ekstremalne wypaczenia, wypadek przy
pracy.
Myliłby się jednak ten, kto utrzymywałby, że człowiek lewicy jest wymysłem
Oświecenia. Jego ślady znajdziemy już na kartach Księgi Rodzaju. Rozpoznamy
go po reakcji na Boski plan zagospodarowania świata.
Bóg powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Dla człowieka być na ziemi -
to gospodarować. Jesteśmy tutaj jako gospodarze. Jesteśmy na ziemi - ani
nie niewolnicy, ani nie swawolnicy, lecz wolni i rozumiejący naturę ziemi.
Mądrość gospodarowania jest nie tyle umiejętnością dobierania środków do
celu, ile umiejętnością trafnego odkrywania hierarchii rzeczy, spraw,
wartości - pisze Józef Tischner (Zło w dialogu kuszenia, Znak nr 328,
s. 6).
Kim staje się człowiek, jeśli nie chce uznać natury świata, nie umie bądź
nie chce uznać zawartej w nim „hierarchii rzeczy, spraw, wartości”? Człowiek
lewicy powie - taki człowiek staje się wolnym. Człowiek prawicy powie: taki
człowiek staje się swawolnikiem.
Jak to się dzieje, że człowiek staje się swawolnikiem, że buntuje się
przeciwko naturalnej w tym świecie „hierarchii rzeczy, spraw, wartości”?
Posłuchajmy jeszcze raz Józefa Tischnera:
Gospodarowanie rozwija się w obszarze nadziei(...). Wraz z nadzieją
rośnie zdolność do ubóstwa. Dramat człowieka dopuszcza jednak możliwość, że
siła nadziei słabnie i maleje jej rozmach. Wtedy rodzi się podejrzenie, że
żyjemy na ziemi wygnania, ziemi wrogiej, ziemi zbuntowanej. (...) Wszystko
jest mi odmówione. Kim jestem? Jestem uzurpatorem, intruzem, złodziejem.
Jestem pełen winy. Mój stosunek do ziemi, moje gospodarowanie ma teraz inny
sens. Wkrada się w nie lęk. (...) Odpowiedzią natury na lęk jest ucieczka.
(...) Ale od ziemi uciec się nie da, zawsze musi się być na scenie. Cóż
pozostaje? Pozostaje walka. Czym stanie się teraz gospodarowanie? Staje się
pożądaniem. Pożądanie to dążenie do tego by mieć, by panować, by rządzić
(tamże, s. 17).
Oto klasyczny opis człowieka lewicy w wymiarze aksjologicznym - człowieka,
którym zawładnął lęk, gdy sięgnął po zakazany owoc, a potem zwątpił i
utracił nadzieję.
Materiał do dyskusji dla młodzieżowych
działaczy katolickich (1999 r.)
1. Proponuję na wstępie przeczytać lektury
wprowadzające (można dać do czytania sprawdzonym lektorom, niech to będzie
możliwość zbudowania dobrego nastroju do rozważań. We fragmencie, gdzie Mały
Książę powtarza słowa liska, by je lepiej zapamiętać, można sprowokować
młodzież do tego, by też powtarzała.
2. Materiały pod lekturami napisane są w formie konspektu i najlepiej
prowadzić rzecz w stylu gawędy, opierając się na tekście.
3. Pytania bez odpowiedzi można powielić na kartkach i rozdać wszystkim,
lecz myślę, że lepiej byłoby zbudować odpowiednią ilość kręgów dyskusyjnych
- każdy z nich miałby za zadanie opracować i przedstawić odpowiedź na jedno
otrzymane pytanie.
Krótka
historia o odpowiedzialności
(wypisy z Małego Księcia)
Krzak róży wykiełkował w ciągu dnia z ziarna
przyniesionego nie wiadomo skąd i Mały Książę z uwagą śledził ten pęd,
zupełnie niepodobny do innych pędów. Krzak szybko przestał rosnąć i zaczął
formować się w kwiat. Mały Książę wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś
cudowne zjawisko, lecz róża schowana w swoim zielonym domku przygotowywała
się powoli. Starannie dobierała barw. Ubierała się wolno, dopasowywała
płatki jeden do drugiego. Nie chciała rozkwitnąć pognieciona jak maki.
Pragnęła zjawić się w pełnym blasku swojej piękności. O, tak! Była wielką
zalotnicą. Jej tajemnicze strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego
poranka - dokładnie o wschodzie słońca - ukazała się.
I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny wygląd – powiedziała
ziewając:
- Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam bardzo... Jestem jeszcze nie
uczesana.
Mały Książę nie mógł powstrzymać słów zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. - Urodziłam się równocześnie ze
słońcem.
***
Po długiej wędrówce poprzez piaski, skały i
śniegi Mały Książę odkrył drogę. Był w ogrodzie pełnym róż. Były bardzo
podobne do jego róży.
- Kim jesteście? - spytał zdziwiony.
- Jesteśmy różami - odparły róże.
- Ach...- westchnął Mały Książę.
I poczuł się bardzo nieszczęśliwy. Jego róża zapewniała go, że jest jedyna
na świecie. A oto tu, w jednym ogrodzie, jest pięć tysięcy podobnych!
Później mówił sobie dalej: "Sądziłem, że posiadam jedyny na świecie kraj, a
w rzeczywistości mam zwykłą różę, jak wiele innych". I zapłakał, leżąc na
trawie.
Wtedy pojawił się lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki
smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co
znaczy "oswojony"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy
"stworzyć więzy"
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym
chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie.
I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym
do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się
nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla
ciebie jedyny na świecie..
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi
się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie
nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od
innych.. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest
bezużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste
włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudowne. Zboże, które jest złociste,
będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...
Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis
powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam
chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później
dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża
jest jedyna na świecie.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości -
powiedział różom. - Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo.
Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was.
Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem,
ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ
ją właśnie osłaniałem. Ponieważ dla jej właśnie bezpieczeństwa zabijałem
gąsienice. Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej
milczenia. Ponieważ... jest moją różą
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze
widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby
zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej
wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu. - powtórzył Mały Książę, aby
zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno
zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś
odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę. - powtórzył Mały Książę, aby
zapamiętać.
***
Tej nocy nie zauważyłem, kiedy wyruszył w
drogę. Wymknął się bezszelestnie. Gdy udało mi się go dogonić, szedł
zdecydowanym krokiem. Powiedział mi tylko:
- Ach, jesteś tu...
Wziął mnie za rękę. Jeszcze się niepokoił:
- Nie masz racji. Będzie ci przykro. Będę robić wrażenie umarłego, a to nie
będzie prawda.
Milczałem.
- To będzie jak stara porzucona łupina. W starych łupinach nie ma nic
strasznego.
Milczałem.
Powoli się zniechęcał. Lecz zrobił jeszcze jeden wysiłek:
- To będzie ładnie. Ja też będę patrzeć na gwiazdy...
I nagle urwał, ponieważ się rozpłakał...
- To tu. Pójdę sam jeden krok naprzód.
Usiadł jednak, ponieważ bał się. Powiedział jeszcze:
- Wiesz... moja róża... jestem za nią odpowiedzialny. A ona jest taka
słaba. I taka naiwna. Ma cztery nic niewarte kolce dla obrony przed całym
światem.
Usiadłem, nie mogłem utrzymać się na nogach.
- Tak... to wszystko... -powiedział
Wahał się jeszcze chwilę, później wstał. Zrobił krok. Nie mogłem się
poruszyć.
Żółta błyskawica mignęła koło jego nogi. Chwilę stał nieruchomo. Nie
krzyczał. Osunął się powoli, jak pada drzewo. Piasek stłumił nawet odgłos
upadku.
Doświadczenie odpowiedzialności - terapia szokowa
Młody wykolejony człowiek trafia do domu
poprawczego na Rzeszowszczyźnie. Jest jak dziki kot, pełen agresji i
nieufności. Po jakimś czasie kierownik placówki zabiera go do Rzeszowa,
gdzie potrzebuje załatwić parę spraw, m. in. pobrać pieniądze na utrzymanie
poprawczaka w następnym miesiącu. Z torbą pełną pieniędzy idą do baru, aby
zjeść obiad. Po chwili kierownik zrywa się nagle i mówi: Boże, zupełnie
zapomniałem, muszę biec do kuratorium załatwić jeszcze jedną sprawę. Czekaj
tutaj i pilnuj tej torby, jak oka w głowie, bo tam są środki do życia dla
nas wszystkich na cały miesiąc. Zostawia osłupiałego młodzieńca. Ten po
chwili, gdy opadło zaskoczenie, wpada we wściekłość. Jak on mógł mi to
zrobić - myśli – przecież w każdej chwili mogę uciec z tą furą pieniędzy.
Jak on mi mógł zaufać. Nawet nie przeżywa specjalnej pokusy - tylko
wściekłość. Jeśli te pieniądze zginą, poprawczak przez miesiąc zostanie bez
środków do życia. Poprawczak - to znaczy wszyscy kumple... On uczynił mnie
za nich odpowiedzialnym!
Ów kierownik domu poprawczego wykazał się znakomitym wyczuciem
psychologicznym, bo zastosował wobec młodzieńca rodzaj kuracji wstrząsowej,
doskonale wyczuwając moment, w którym należy to uczynić. Czy nie ryzykował?
Oczywiście, tak. Lecz odniósł sukces. Gdy wrócił, młodzieniec - nadal
wściekły - czekał w barze, pilnując teczki.
Co to
jest odpowiedzialność?
Mówi o tym już etymologia słowa
odpowiedzialność - odpowiedź (ang. responsibility - response -
odpowiedź, odzew, reakcja). Jeszcze bliżej łac. respondeo - wzajemnie
ręczyć, przyrzec. Być odpowiedzialnym oznacza więc przyjęcie zobowiązania za
coś (kogoś) i przed kimś (w tym też przed sobą).
Odpowiedzialność zawsze wiąże się z obowiązkami.
Mały Książę może się nazwać odpowiedzialnym za swoją różę, bo ją chronił i
pielęgnował. Młody wykolejeniec odkrywa w sobie brzemię odpowiedzialności
(a doświadczenie to jest tak dla niego niemiłe, że wywołuje weń stan
wściekłości) gdy otrzymuje obowiązek pieczy nad pieniędzmi.
Człowiek jest istotą odpowiedzialną z zamysłu Boga, czyli od stworzenia: po
umieszczeniu pierwszych rodziców w raju Bóg nakłada na ich wolność
ograniczenie: "ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść: (Rdz
2,17)
Odpowiedzialność zawsze wiąże się z możliwością kary
czyli konsekwencją niespełnienia obowiązku. Pierwsi rodzice zostają
wygnani z raju, Kain zostaje skazany na wieczną tułaczkę, cała ludzkość
z wyłączeniem rodziny Noego ginie w potopie, budowniczowie wieży Babel
doznają pomieszania języków, w straszliwym kataklizmie giną mieszkańcy
Sodomy i Gomory... Biblia pełna jest opisów kar Bożych zsyłanych na
niepokorną (tj nie przestrzegającą zadanych im obowiązków) ludzkość.
Nie ma odpowiedzialności bez wolności.
Innymi słowy, odpowiedzialność jest fikcją, jeśli nie ma możliwości
niespełnienia swych obowiązków: Mały Książę mocą swej suwerennej decyzji
opuszcza swoją różę (świadomość odpowiedzialności każe mu do niej wrócić).
Młody wykolejeniec zostaje sam z torbą pełną pieniędzy, może więc dokonać
suwerennego wyboru. Pierwsi rodzice mają możliwość złamania boskiego
zakazu, drzewo nie jest otoczone drutem kolczastym ani jakimś polem
siłowym...
Nie ma odpowiedzialności bez miłości.
Tak naprawdę to miłość zniewala nas do odpowiedzialności. Mały Książę
odkrywa, że kocha swoją różę (używając terminologii liska: został
oswojony). Lecz czy młody wykolejeniec również powoduje się miłością?
Wydaje się, że to uczucie zawsze było mu obce. Do tego stopnia, że gdy on,
twardziel odkrywa w sobie odruchy mięczaka - wpada we wściekłość! O jaką
więc miłość chodzi?
Dokładnie o taką, jakiej oczekuje od nas Chrystus, gdy mówi: byłem głodny a
nakarmiliście mnie, byłem spragniony, byłem nagi, byłem bezdomny...
Chodzi o wrażliwość, o nieobojętność na los bliźniego. Małemu Księciu zależy
na róży, wykolejeńcowi zależy na tym, by jego koledzy nie cierpieli biedy
przez miesiąc i świadomość tego przykuwa go do krzesła w barze. Abrahamowi
zależy na losie mieszkańców Sodomy i Gomory, gdy targuje się Bogiem o ich
los... Jezusowi zależy na losie każdego (przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy
utrudzeni jesteście (???)
Odpowiedzialność czyni zdolnym do ofiar.
Mały Książę składa ofiarę ze swojego życia w poczuciu
odpowiedzialności za różę. Mimo pełnej wiary, że pozbywając sie ciała,
wróci na swą planetę, przeżywa lęk śmierci jak zwykły człowiek. Podobnie
Jezus, czujący brzemię odpowiedzialności Boga za Swą misję na Ziemi,
przeżywa godzinę trwogi, zwykłego człowieczego lęku w Ogrójcu.
Odpowiedzialność Boga
Czy Bóg "czuje się" odpowiedzialny za los
stworzenia?
"Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że
usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi i
zasmucił się" (Rdz. 6,5)
Złośliwiec powiedziałby: "oto jaki nieudacznik z tego waszego Boga! Stworzył
świat tak pełen zła i niedoskonałości, że sam teraz żałuje swego postępku!"
Niezupełnie. Żałował, nie tego, że stworzył świat, lecz tego, że stworzył
ludzi na ziemi. Człowiek zaś w tym świecie odróżnia się tym, że otrzymał
wolną wolę. Sposób, w jaki ją wykorzystuje na przestrzeni dziejów - od buntu
pierwszych rodziców poprzez Kaina, Sodomę i Gomorę, Imperium Romanum,
wyprawy krzyżowe, rewolucję francuską, aż po hitleryzm, stalinizm,
Hiroszimę, klonowanie, "sex, drugs & rockandroll" - zaiste nie może Boga
zachwycać. Czyż "zarządzając" kolejne pogromy (potop, zburzenie Sodomy i
Gomory, kto wie, może i HIV?) nie zachowuje się jak ogrodnik pleniący
chwasty w poczuciu odpowiedzialności za cały ogród? Spotyka się komentarze,
że Jahve to Bóg zazdrosny i mściwy - a czyż nie z miłości do róż ogrodnik
wycina chwasty?
Lecz - by nie było żadnych wątpliwości, co do Boskich względem nas uczuć -
"tak Bóg umiłował świat, że Syna Swojego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto
w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Wszelka
odpowiedzialność Boga za dzieło stworzenia ogniskuje się w akcie Wcielenia i
Odkupienia. To cośmy, nadużywając boskiego przymiotu - wolnej woli -
zepsuli, Bóg sam naprawia, podobnie jak ojciec naprawia zabawki zepsute
przez lekkomyślnego dzieciaka a zmartwiona matka czuwa nad chorym
dzieckiem, które przeziębiło się, mając za nic jej troskliwe napominanie
"pamiętaj o szaliku".
Odpowiedzialność człowieka
Za co człowiek odpowiada przed Bogiem?
Zawierający umowę o pracę otrzymuje angaż z zakresem obowiązków
definiujący jego odpowiedzialność na stanowisku pracy. Taki "angaż"
otrzymał człowiek od Boga już w raju: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się,
abyście zaludnili ziemie i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad
rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami
pełzającymi po ziemi" (Rdz 1,28) "Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił
go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał" (Rdz 2,15). "Angaż" zawierał
też i zakaz: "Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według
upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z
niego spożyjesz, niechybnie umrzesz" (Rdz. 2, 16-17)
Eden jest ogrodem. Nie pałacem, wspaniałą, rozświetloną neonami metropolią
- i nie dziką puszczą, żywiołową dżunglą, suchym stepem. Ogrodem. Ogród
jest miejscem symbiozy przyrody i ludzkiego działania. Jest miejscem
kontrolowanego przez człowieka rozwoju przyrody.
Takim miał być świat w zamyśle Stwórcy. Człowiek - ogrodnik świata. Człowiek
odpowiedzialny za świat materii, przyrody. Człowiek - pan nad stworzeniem
(Adam otrzymał od Boga przywilej nadania nazw stworzeniu, co w symbolice
biblijnej oznacza panowanie). Ale posiadający zakaz ingerencji w świat
aksjologii, wartości. (wg egzegetów, zakaz spożywania owoców z drzewa
poznania złego i dobrego oznacza zakaz decydowania o tym, co dobre a co
złe).
Jednak człowiek zgrzeszył i został wypędzony z raju. Czy to zmienia jego
"angaż", zakres obowiązków, jakie ma wobec Boga?
Właściwie nie. Otrzymał tylko trudniejsze "warunki pracy": "Przeklęta niech
będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie
dla siebie po wszystkie dni swego życia. Cierń i oset będzie ci ona
rodziła, a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie czoła twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której
zostałeś wzięty" (Rdz 3,17-19).
Harmonia świata została naruszona. Człowiek nie jest już ogrodnikiem
rajskiego ogrodu, lecz wygnańcem, tułaczem i katorżnikiem. Karty Starego
Testamentu prowadzą nas przez dramatyczną historię dialogu Narodu Wybranego
z Najwyższym; pokazują, że tak naprawdę to Bóg nie wymaga od nas niczego
nowego, czego nie oczekiwałby od pierwszych rodziców: wymaga zawsze
posłuszeństwa wobec zasad moralnych, jakie dla świata ustanowił. Mimo
jasnych wskazań kierowanych bezpośrednio (Przymierze Abrahama, Dekalog) lub
poprzez objawienie (Księga Psalmów, Przysłów, Mądrości, Eklezjasty itd.)
człowiek poprzez swą małość i skłonność do grzechu nie dorastał do swej
odpowiedzialności.
Jednocześnie poprzez nieudolność człowieka i jego zgubną tendencję do
komplikacji rzeczy prostych (diabeł tkwi w szczegółach) obraz "angażu" jaki
człowiek otrzymał od Boga był coraz bardziej niejasny i zagmatwany (Talmud
zawierał 613 przykazań i trwały ciągłe spory o hierarchię ich ważności).
Dopiero za sprawą Jezusa Chrystusa Bóg odnawia swoją umowę z człowiekiem
("Nowy Testament"), stanowiąc (a właściwie przypominając), że jądrem całej
Bożej aksjologii jest Miłość. Nasz "angaż" jest obecnie bardzo prosty:
jesteśmy przed Bogiem odpowiedzialni za Miłość do Niego ("będziesz miłował
Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem")
i do bliźniego ("będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Mt
22,37,39).
Pytania bez odpowiedzi:
Kiedy jako ludzkość staliśmy się
odpowiedzialni?
Bunt pierwszych rodziców: pycha, brak wyobraźni czy odpowiedzialności?
Czy może istnieć odpowiedzialność bez miłości?
Czy każdy ponosi odpowiedzialność przed Bogiem za świat i historię, czy
tylko wielcy tego świata?
Czy odpowiedzialność jest zadaniem?
Czy odpowiedzialność istnieje tylko między osobami?
Kiedy jako ludzie stajemy się odpowiedzialni? W chwili narodzi? chrztu?
Pierwszej Komunii? Bierzmowania? dojrzałości? a może kiedy indziej?
Czy istnieje jakakolwiek odpowiedzialność, jeśli Boga nie ma?
Refleksje w stulecie przewrotu w fizyce
Powiadają, że życie pisze najlepsze
scenariusze. W rzeczy samej, historia ostatniego stulecia fizyki jest tak
niesamowita, że nie powstydziłby się jej renomowany scenarzysta, spec od
thrillerów. Oto budowana przez z górą 200 lat misterna i zda się
niewzruszona konstrukcja gmachu fizyki rozsypuje się niczym biblijna wieża
Babel, a z ruin wyłaniają się zarysy dwóch nowych wież, niby bliźniaczych,
lecz do siebie nie przystających. Zapraszam do prześledzenia tego dramatu
poznania od początku, który jest, jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi –
poprzez rozpaczliwe próby scalenia antagonizujących wież na powrót w jeden
spójny gmach (unifikacje) – aż po stan dzisiejszy, który bynajmniej nie jest
happy endem, lecz nieustanną wędrówką przez labirynty hipotez i spekulacji.
Klaps 1: Trzęsienie ziemi
W noc
sylwestrową przełomu XIX i XX w. fizycy mieli prawo do beztroskiej zabawy w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Powszechnie uważano, że gmach fizyki
został ukończony. Na jego nieskazitelnej konstrukcji, zbudowanej ze
zweryfikowanych empirycznie matematycznych modeli, widniały jeszcze tylko
dwie małe rysy. Pierwsza, na piętrze termodynamiki, wskazywała na
niezgodność empirycznego widma promieniowania ciała doskonale czarnego z
teoretycznym, opartym na prawach fizyki klasycznej, wzorem Rayleigha-Jeansa.
Druga, na piętrze elektrodynamiki, objawiała się brakiem niezmienniczości
solidnie zweryfikowanych doświadczalnie równań Maxwella względem
transformacji Galileusza (ta niezmienniczość była w ówczesnym paradygmacie
obowiązującym testem na falsyfikowalność teorii). Nikt się tymi rysami
zbytnio nie przejmował. Co tam - drobiazg, który się dopracuje - dwa
pociągnięcia pędzla i gmach gotowy - bagatelizowano problem. Okazało się
jednak, że te dwie małe rysy rychło zamieniły się w całkiem szerokie
pęknięcia, rozwalając gmach newtonowskiej fizyki w proch. Co ciekawe,
okazały się one zalążkami dwóch nowych budowli. Rysa pierwsza (nazwana
później „katastrofą ultrafioletową”) stała się fundamentem „wieży
kwantowej”, która ukazała fizykom całkiem nowe oblicze mikroświata, druga
zaś - „wieży relatywistycznej”: nowej teorii grawitacji, która
zrewolucjonizowała wielkoskalowy (kosmologiczny) obraz rzeczywistości. I w
jednym i w drugim przypadku nowa fizyka napotkała ograniczenia, które
znacznie osłabiły optymizm poznawczy piewców deterministycznej mechaniki
pokroju Laplace’a znanego z naśladowania Archimedesa: „dajcie mi położenia i
pędy wszystkich cząstek świata, a pokażę wam jego historię i przyszłe losy”.
Klaps 2: Małe jest nieuchwytne, czyli niechciane kwanty
Kilka
miesięcy przed tą pamiętną nocą sylwestrową, szukając sposobu na
zaszpachlowanie pierwszej rysy, Max Planck, ekspert od teorii ciepła z
Berlina, ślęczał nad wzorem Rayleigha-Jeansa i dumał, jak go zmodyfikować,
żeby zechciał pokazywać w paśmie fal ultrafioletowych widmo zgodne z danymi
empirycznymi. W pewnej chwili doznał olśnienia niczym pomysłowy Dobromir:
zaraz, zaraz, jeśli w tym członie w mianowniku dopisać „minus jeden”, to
widmo teoretyczne zgadza się z obserwowanym w całym przedziale
częstotliwości! No dobrze, ale jakie są tego konsekwencje? Okazało się, że
dokonana przez Plancka modyfikacja wzoru Rayleigha-Jeansa wymagała
założenia, że materia nie może wypromieniowywać energii inaczej, niż w
określonych, niepodzielnych porcjach, nazwanych później kwantami. Bardziej
nie chcąc niż chcąc, Planck przyjął to nieprzystające do fizyki
newtonowskiej założenie.
No
i zaczęło się dziać. Pierwsze ćwierćwiecze ubiegłego wieku przebiegło pod
znakiem dynamicznego rozwoju teorii kwantów, a fizycy raz po raz popadali w
osłupienie lub co najmniej zakłopotanie, bowiem niektóre konsekwencje tej
teorii zdawały się kpić ze zdrowego rozsądku. Okazało się np. że w świecie
cząstek elementarnych nie rządzi determinizm, lecz probabilistyka, że
materia ma charakter falowy, wreszcie - że w procesie poznania istnieją
immanentnie zawarte w mechanizmach funkcjonowania świata ograniczenia,
których nigdy nie da się ominąć (zasada nieoznaczoności).
Klaps 3: Duże jest nieosiągalne, czyli kres absolutów
Czas przejść
do drugiej rysy. Matematyczną transformację, względem której równania
Maxwella zachowywały się niezmienniczo, odkrył Konrad Lorentz, lecz dopiero
Albert Einstein odważył się wprowadzić ją do fizyki jako uogólnienie
transformacji Galileusza. Odważył się – bo, podobnie jak Planck, musiał
złożyć w ofierze newtonowskie świętości: absolutny czas i absolutną
przestrzeń, pogodzić się z istnieniem przeczących zdrowemu rozsądkowi
relatywistycznych paradoksów (najbardziej znany to paradoks bliźniąt) a
także zrezygnować z eleganckiej, prostolinijnej przestrzeni euklidesowej; w
nowej teorii grawitacji, jaką jest ogólna teoria względności (OTW) Einsteina
materia jawi się jako zakrzywienie czasoprzestrzeni (istotę OTW
spektakularnie w jednym zdaniu streścił znany fizyk John Archibald Wheeler:
przestrzeń mówi materii, jak ma się poruszać a materia mówi przestrzeni,
jak ma się zakrzywiać[1].
Podobnie
jak „wieża kwantowa”, „wieża relatywistyczna” także przyniosła bardzo
dokuczliwe ograniczenie. Dowiedzieliśmy się, że prędkość światła jest
najwyższą z możliwych prędkości w przyrodzie, na dodatek osiągalną wyłącznie
przez fotony posiadające zerową masę spoczynkową. Miłośnicy podróży
międzygalaktycznych wcale nie mają powodów do zadowolenia, ale nie ma co
wierzgać przeciw Einsteinowi – on tylko odkrył to, co stanowiło dotąd ukryte
mechanizmy funkcjonowania świata materialnego. Zresztą nie mają oni zamiaru
wierzgać, lecz tego odkrycia po prostu nie przyjmują do wiadomości – widać
to aż nadto w głównym nurcie fantastyki zwanej, często bez kozery, naukową –
zarówno tej pisanej jak też tej „kręconej” (Star Trek i okolice).
Klaps 4: Dwie wieże rosną
Widzimy więc,
że obie rysy nie tylko rozwaliły w perzynę gmach fizyki klasycznej, ale
obróciły do góry nogami paradygmatykę fizyki. Przełom wieków był świadkiem
rewolucji w fizyce na miarę kopernikańsko-newtonowskiej stanowiącej wręcz
podręcznikową ilustrację koncepcji Thomasa Kuhna zawartej w epokowym dziele
„Struktura rewolucji naukowych”. Kuhn uważał, że podczas rewolucji naukowej
starszy paradygmat jest zamieniany w całości lub po części przez niezgodny z
nim paradygmat nowszy, który nie jest modyfikacją starego tylko jego
zamiennikiem, gdyż „instytucjonalna tradycja naukowa wyłaniająca się z
rewolucji naukowej jest nie tylko niezgodna, ale też nieuzgadnialna z tą,
która pojawiła się przed nią”[2]
Rewolucje
naukowe mają to do siebie, że pociągają za sobą dynamiczny wysyp nowych
hipotez i teorii. Nie inaczej było po trzęsieniu ziemi w fizyce.
I
tak mechanika kwantowa zaowocowała burzliwym rozwojem fizyki cząstek
elementarnych. Odkrywano ich coraz więcej a obraz mikroświata miast się
wyklarować, podlegał coraz większej komplikacji. Dyscyplina czekała na swego
Mendelejewa – i czeka do dziś.
Mechanika kwantowa zmieniła też wyobrażenie fizyków o próżni. Okazało się,
że nie jest ona nicością, zupełną pustką, jak sądzono w fizyce
newtonowskiej, lecz polem kwantowych fluktuacji, gdzie nieustannie dochodzi
do kreacji par splątanych cząstek materii i antymaterii. Takie cząstki
powstają więc „z niczego” jakby kpiąc sobie z uświęconych w fizyce zasad
zachowania masy i energii, za to potwierdzając stare porzekadło, że natura
nie znosi próżni. Nie jest to bynajmniej czysta spekulacja: w 1948 r.
holenderski fizyk Hendrik Casimir wpadł na pomysł wykrycia tych cząstek, a w
1997 r. jego amerykański kolega po fachu Steve Lamoreaux pomysł ten
zrealizował w laboratorium, wykazując tym samym czarno na białym, że
fluktuacje próżni istnieją.
Konsekwencje mechaniki kwantowej zaprowadziły nas dalej, niż bylibyśmy
skłonni przypuszczać. Badanie związków między świadomością a mechanizmami
kwantowymi zainicjowało nową dyscyplinę – parafizykę, która zajmuje się
fizykalną naturą parapsychologii. Pewne fenomeny parafizyczne, na przykład
psychokinezę, można wyjaśnić na gruncie nowej rozszerzonej fizyki kwantowej
czy teorii chaosu.
Podobnie jak
wieża kwantowa, tak i relatywistyczna błyskawicznie obrastała hipotezami i
teoriami. Towarzyszyła im fala doniosłych odkryć w astronomii. Nowa
dziedzina, astrofizyka spektralna, nie tylko przyniosła wiedzę o składzie
chemicznym, a w konsekwencji ewolucji gwiazd; także zmieniła nasze
wyobrażenie o strukturze Wszechświata. Badania widm galaktyk wykazały, że
oddalają się one od siebie, co miałoby świadczyć o rozszerzaniu się
Wszechświata. Nieuchronnie nasunął się wniosek, że cały kosmos powstał z
Wielkiego Wybuchu (ang. Big Bang.
W latach międzywojennych OTW zaowocowała wysypem modeli kosmologicznych.
Większość z nich oparta była na idei Wielkiego Wybuchu, która umocniła się w
1965 r., kiedy to Arno Penzias i Robert Wilson wykryli promieniowanie
reliktowe tła zapostulowane jako konsekwencja Big Bangu już w 1948 r. przez
George Gamowa.
Jednym z problemów modeli kosmologicznych była niemal idealna izotropowość
obserwowanego wszechświata. Wytłumaczenie znalazł w 1981 r. Alan Guth,
proponując tzw. model inflacyjny. Zakłada on, że w drobnym ułamku sekundy po
Wielkim Wybuchu wszystko to, co w nim powstało, rozrosło się i rozdęło tak
bardzo, że wszelkie krzywizny zostały „wyprostowane” i „wygładzone”.
Inflacja zdumiewająco dokładnie (do 59 miejsca po przecinku!) dostroiła
równowagę między grawitacyjnym hamowaniem a ekspansją energii[3].
Jak wyglądał Wszechświat in statu nascendi? Fizycy obliczyli, że gdy
miał zaledwie 10-44 sekundy, jego rozmiary wynosiły 10-33
cm a gęstość 1093 g/cm3. Przy takich warunkach nie
obowiązują znane nam prawa fizyki. Ten moment nazywa się progiem Plancka.
Aby opisać Wszechświat w erze przed tym progiem, trzeba zintegrować teorię
grawitacji z mechaniką kwantową – czyli połączyć wieże.
Klaps 5: Pomost między zwaśnionymi wieżami
Fizycy zawsze
marzyli, aby model funkcjonowania świata był prosty i klarowny. Najchętniej
widzieliby jedno równanie (no, ostatecznie układ równań) z którego, przez
podstawienie odpowiednich parametrów, dałoby się wywieść wszystko:
mechanikę, termodynamikę, optykę, etc. Takie rozwiązanie nosi nazwę teorii
unifikacji. Niestety, zainicjowana ponad wiek temu rewolucja zamiast scalać,
wprowadziła następne zróżnicowanie. Nowa dyscyplina: mechanika kwantowa i
einsteinowska teoria grawitacji (OTW) rozwijały się, owszem, dynamicznie,
lecz każda sobie. Wybitny polski kosmolog ks. prof. Michał Heller mówi
obrazowo, że współczesna fizyka jest chora na schizofrenię: świat
relatywistyczny jest dokładny i geometryczny, zaś świat kwantów
niezdeterminowany i probabilistyczny[4].
Ale przecież świat jest jeden, więc powinien istnieć jeden spójny zestaw
rządzących nim praw. Oczywiście, fizycy czynili co w ich mocy, żeby te
światy „pożenić” ze sobą. Już Einstein pracował nad jednolitą teorią pola
mającą opisywać siły grawitacji i elektromagnetyzmu jako dwa przejawy tego
samego zjawiska. Jego wysiłki były skazane na niepowodzenie, gdyż w tamtych
czasach nie wiedziano, że są jeszcze dwie siły: słabe i silne oddziaływania
jądrowe.
Fizycy wykazali, że im wyższa energia oddziaływania cząstek, tym bardziej
natężenia różnych oddziaływań zbliżają się do siebie, tak że przy pewnym
progu energii rzeczywiście dochodzi do ich „złączenia się” (unifikacji) w
jedno oddziaływanie. W 1967 r. Steven Weinberg, Sheldon Lee Glashow i Abdus
Salam zaprezentowali teorię tzw. „małej unifikacji” integrującej
oddziaływania elektromagnetyczne i słabe w jedno (nazwali je elektrosłabe).
Unifikacja ta zachodzi przy energiach przekraczających 100 GeV. Taki poziom
energii był charakterystyczny dla Wszechświata liczącego 10-12 sekundy, lecz
jest osiągalny w akceleratorach jądrowych, dzięki czemu można było tę teorię
zweryfikować empirycznie – a potem przyznać odkrywcom Nagrodę Nobla (1979
r.)
Pokrzepieni tym osiągnięciem fizycy poszukiwali unifikacji następnych
oddziaływań. W latach 70. XX wieku powstał zalążek Modelu Standardowego
uważanego dziś za formalnie obowiązującą teorię fizyki cząstek
elementarnych. Model opisuje trzy z czterech (bez grawitacji) oddziaływań
podstawowych i został częściowo potwierdzony doświadczalnie, lecz do dziś
nie zaobserwowano bozonu Higgsa – kluczowej cząstki przezeń przewidywanej.
Model
Standardowy nie zadowolił fizyków, bo nie wyjaśnia wielu zjawisk. Dlatego
nadal trwały poszukiwania, które zaowocowały teoriami Wielkiej Unifikacji
(GUT) – unifikującymi oddziaływania silne i elektrosłabe. Dzieje się to przy
energiach rzędu 1015 GeV, co odpowiada warunkom, w jakich znajdował się
Wszechświat w 10-35 sekundy. Kolejna teoria, tzw. Supersymetria, przy
energiach rzędu 1019 GeV (10-44 sekundy), unifikuje oddziaływania
elektrosłabe, silne i grawitację.
Warto dodać, że na poziomie Wielkiej Unifikacji istnieją już tylko dwa
rodzaje cząstek: fermiony i bozony, zaś Supersymetria przewiduje istnienie
cząstek tylko jednego rodzaju nazwanych – jakżeby inaczej! - supercząstkami.
Wielkie nadzieje wiążą fizycy z teorią superstrun. Jest ona obecnie
najbardziej obiecującą kwantową teorią grawitacji i kandydatką na wymarzoną
„teorię wszystkiego” – uogólnia bowiem w sobie wszystkie dotychczasowe
unifikacje (Model Standardowy, GUT). Postuluje istnienie mikroskopijnej
wielkości obiektów (10-33 cm), które można sobie wyobrazić na podobieństwo
strun zwiniętych w pętle. Obiekty te wirują, skręcają się i oscylują nie
tylko w czterech znanych nam wymiarach (czas i przestrzeń), ale też w
sześciu (lub siedmiu) dodatkowych. Gdy struny wpadają w rezonans, dają
„czyste tony”, które obserwujemy jako oddziaływania i cząstki we
Wszechświecie.
Sama idea jest prosta i piękna, choć abstrakcyjna. Lecz na takim etapie
poznania znajduje się od stu lat fizyka; sięgając granic mikro- i
makroświata spotykamy się z jego nieuchwytnością i niewyobrażalnością.
Abstrakcja jest, być może, jedynym sposobem sięgnięcia rozumem w ten aspekt
rzeczywistości, którego nigdy nie będziemy w stanie zobaczyć i bezpośrednio
doświadczyć.
Ale to nie jest zmartwienie – wszak podobne sytuacje mieliśmy wcześniej – np.
prądu elektrycznego też „nie widać”, a jego istnienia doświadczamy pośrednio
na każdym kroku! Ważne jest tylko to, aby teoria, choćby najbardziej
abstrakcyjna, dała się zweryfikować empirycznie… No właśnie, z tym też
zaczyna być problem.
Klaps 6: Zmagania z kapryśną Empirią
Weryfikacja
empiryczna modeli matematycznych w fizyce jest warunkiem sine qua non
uznania ich za teorie. O ile w makroświecie nie ma z tym większych problemów
(pomiar odległości, czasu, temperatury etc.) o tyle w skalach kwantowej i
kosmologicznej tak różowo już nie jest. Pomiary na poziomie cząstek
elementarnych z jednej strony napotykają na barierę zasady nieoznaczoności
(pomiar zakłóca doświadczenie) z drugiej na prozaiczne problemy związane ze
skalą wartości mierzonych – czy to dotyczy dystansu, czy ładunku (energii),
czy innych parametrów. Mimo tych kłopotów postępująca technologia otwiera
przed pomiarami nowe horyzonty. Potrafimy dziś w sposób niewyobrażalnie
dokładny mierzyć podstawowe wielkości fizyczne (niektóre z nich
przedstawiono poniżej), lecz mimo to nie mamy powodów do huraoptymizmu. Nie
będziemy w stanie wytworzyć (sztucznie) warunków panujących w pobliżu ery
Plancka. Podobnie nie będzie możliwe sięgnięcie obserwacją ani do wnętrza
czarnych dziur ani do okresów młodego Wszechświata (choć astronomowie
zaglądają w coraz dalszą przeszłość – niedawno np. zaobserwowali gwiazdę,
która zgasła 13,7 mld lat temu czyli „ledwie” 630 mln lat po Wielkim
Wybuchu).
W związku z tym opisane wyżej teorie supersymetrii i superstrun nie są, a
niektórzy sceptycy twierdzą, że nigdy nie będą zweryfikowane empirycznie (Sheldon
Lee Glashow ironizuje, że teoria superstrun jest „absolutnie bezpieczna”,
jako że nie ma jakiegokolwiek sposobu by ją zweryfikować i ewentualnie
obalić).
Czy nowy akcelerator cząstek, zwany Wielkim Zderzaczem Hadronów (LHC)
zbudowany w CERN-ie może zmienić tę sytuację? Fizycy wiążą z nim spore
nadzieje, licząc nie tyle osiągnięcie warunków młodego Wszechświata, ile na
zbadanie tendencji zbliżania się do siebie oddziaływań dla energii wyższych,
niż dotychczas osiągane. LHC ma także potwierdzić istnienie bozonu Higgsa i
pomóc wyjaśnić problem antymaterii.
Częstotliwość
John Hall i Theodor Haensch (Nobel w 2005 r.) zbudowali laser umożliwiający
mierzenie częstotliwości z dokładnością do jednej biliardowej (10-15) i
przymierzają się do tysiąc razy dokładniejszego (10-18).
Czas
W kwietniu 2008 r. naukowcy z USA zbudowali zegary mierzące czas z
dokładnością 10-17sek. Taka dokładność nie jest nam potrzebna na co dzień –
ani przy zmaganiach sprinterów, ani tym bardziej na dworcach kolejowych, ale
w rzeczywistości mikroświata jest wciąż niewystarczająca; do czasu Plancka
(5x10-44 sek), który jest uważany za kwant czasu, jeszcze sporo brakuje.
Temperatura
Wysłany w maju 2009 r. w kosmos europejski satelita „Planck” bada
mikrofalowe promieniowanie tła. Jest on w stanie wykryć fluktuacje
temperatury tła rzędu milionowej części stopnia.
Masa
Dla codziennych potrzeb wystarczy nam ważenie z dokładnością 1 grama.
Aptekarze potrzebują już dokładności miligramowej (10-3 g). A fizykom udało
się precyzyjnie określić masy spoczynkowe cząstek elementarnych: protonu
(1,67262171x10-24 g), elektronu (9,109 3826x10-28 g).
Prędkość
„Suszarki” policyjne mierzą prędkość z dokładnością ok. 3%, zaś zawrotną
prędkość światła (299 792 458 m/s) znamy z dokładnością 0,4 m/s
(0,00000013%).
Odległość
Jeszcze dokładniej mierzymy odległość Ziemia – Księżyc: do 2 mm
(0,0000000005%)
Pomiary kątowe
System radioteleskopów VLBA (Very Long Baseline Array) umożliwia obserwację
obiektów z rozdzielczością do 0,0001" (odpowiada to grubości ludzkiego
włosa obserwowanego z odległości 400 km.).
Trwają też prace nad interferometrycznym
teleskopem optycznym. Dzięki złożeniu obrazów otrzymywanych w dwóch
dziesięciometrowych teleskopach Keck I i Keck II znajdujących się na
hawajskim szczycie Mauna Kea, astronomowie chcą osiągnąć rozdzielczość
optyczną wynoszącą 0,001", a w projekcie TRIO przewidziano kosmiczny
interferometr, składający się z trzech teleskopów optycznych, którego
rozdzielczość kątowa ma sięgać 0,00001". Powstaje także instrument, który
umożliwi pomiary prędkości radialnych obiektów odległych o lata świetlne z
dokładnością 1 cm/s.
Klaps 7: Fantazja czy wizjonerstwo?
Kaprysy
Empirii sprawiają, że na froncie fizycznego poznania zaczynają dominować
spekulacje. W samej spekulacji nie ma nic złego; pełno jej nie tylko w
literaturze SF lecz także na kartach historii nauki. Istotą procesu
naukowego stanowi bowiem tworzenie nowych idei, a potem ich akceptowanie
albo odrzucanie. W naukach przyrodniczych arbitrem w tej sprawie jest,
jakeśmy już zauważyli, empiria. Dlatego gdy możliwości empirycznej
weryfikacji nie ma, lub są one ubogie, poprawia się pogoda dla spekulacji.
Siła modelu
Inna sprawa,
że nie są to spekulacje całkiem jałowe. W przeciwieństwie do pisarzy SF,
fizyków ogranicza nie tylko empiria - również matematyka. Ponieważ świat
można skutecznie badać przy pomocy metod matematycznych, panuje powszechny
podgląd, że posiada on racjonalność typu matematycznego[5].
Pogląd ten narzuca istotne więzy epistemologiczne na badaczy, choć też
osłabia ich zainteresowanie empiryczną weryfikacją. Bardzo wyraźnie mówi o
tym prof. Michał Heller: Co ciekawe, w pewnym momencie poczułem, że
przestaje mnie interesować, czy świat rzeczywiście jest taki, czy nie.
Budując jakiś model świata, który jest logicznie spójny, czuję się trochę
jak artysta, który tworzy coś własnego. Ale oczywiście nie mam takiej
wolności. Muszę dedukować. Obowiązują mnie żelazne prawa logiki[6].
Nasz znany kosmolog nie jest w tym odosobniony. Sam Einstein uznawał prymat
myśli nad doświadczeniem w procesie poznania naukowego. W napisanych pod
koniec życia ,,Zapiskach Autobiograficznych” czytamy: Teoria grawitacji
nauczyła mnie jeszcze jednej rzeczy: nawet z najbardziej bogatego zbioru
faktów empirycznych nie można wyprowadzić tak skomplikowanych równań. Teoria
może być empirycznie potwierdzona, ale nie istnieje droga od doświadczenia
do konstrukcji teorii. Równania tak skomplikowane jak równania pola
grawitacyjnego mogą być sformułowane jedynie poprzez odkrycie logicznie
prostej zasady matematycznej, która całkowicie lub prawie całkowicie określa
równania[7].
Podobnie
uważał Paul Dirac, specjalizujący się w dziedzinie cząstek elementarnych, w
której rzeczywistość przedmiotów fizycznych i idei matematycznych w jakiś
tajemniczy sposób zlewają się ze sobą. W wykładzie O relacji między
matematyką a fizyką przedstawił on program dochodzenia do prawdy w fizyce
teoretycznej, w którym zaleca: Zacząć, wybrawszy dział matematyki, o
którym można z uzasadnieniem przypuszczać, że będzie podstawą nowej teorii.
Specjalną uwagę należy poświęcić matematycznemu pięknu tego działu.
Zdecydowawszy się na dziedzinę matematyki, należy ją rozwijać we właściwym
kierunku, cały czas patrząc czy nie wydaje się ona podpowiadać w naturalny
sposób jakiejś interpretacji fizycznej[8].
W swej sympatii do modeli matematycznych niektórzy fizycy posuwają się
bardzo daleko. Znany kosmolog amerykański Charles Misner zasłynął
wypowiedzianym w 1978 r. zdaniem „hardware is software”, co oznaczało, że
tak naprawdę to istnieją tylko matematyczne modele świata, materia jest ich
konsekwencją. Pogląd ten zyskał sobie wielu zwolenników, zwłaszcza pośród
fizyków teoretyków i sporo przeciwników, zwłaszcza wśród materialistów.
Siła świadomości
Wdzięczną
przestrzenią do rozwoju spekulacji jest wspomniana już parafizyka. Zdaniem
wybitnego fizyka Rogera Penrose’a, do wyjaśnienia zjawiska świadomości
konieczne jest odwołanie się do zjawisk występujących na poziomie kwantowym
w mózgu. A fizyk i filozof przyrody David Bohm uważa, że na poziomie
fundamentalnym istnienia świata wszystko jest obdarzone rudymentarną
psychicznością - inaczej: podział na fizyczne i psychiczne znika. W głębi
istnienia, na niewidzialnych obszarach świata, trwa gra świadomości ludzkiej
ze świadomością rozczłonkowaną w całym wszechświecie[9].
Problem istnienia i natury zjawisk psychicznych, a dokładnie świadomości
ludzkiej jest najbardziej zagadkowym „węzłem przyrody”, w którym splątane są
takie dyscypliny jak biologia, chemia, psychologia i określone działy
medycyny. I to właśnie fizyka, a dokładnie mechanika kwantowa ów „węzeł
przyrody”, jeśli nie rozwiązała, to dobrze oświetliła[10].
Idąc tropami
myśli Briana D. Josephsona (Nobel w 1973 r.) w poszukiwaniu związków między
świadomością a procesami kwantowymi amerykański fizyk Evan H. Walker,
proponuje następujący mechanizm: dopóki funkcja falowa nie jest przedmiotem
obserwacji, zmienia się zgodnie z falowym równaniem Schrödingera, w którym
jej ewolucję określa operator zwany hamiltonianem. Natomiast gdy jest
obserwowana, hamiltonian zmienia się skokowo: funkcja falowa „ulega
kolapsowi”, co Walker przypisuje podzbiorowi „zmiennych ukrytych”: atrybutów
świadomości, które nazywa wolą. A to znaczyłoby, że świadomość obserwatora
zmienia stan obiektu kwantowego!
Jeśli te
spekulacje okazałyby się prawdziwe, zmieniłby się całkowicie paradygmat
współczesnej nauki w aspekcie relacji między duchem i materią. Możliwe
byłyby efekty mające dotąd rację bytu jedynie w fantastyce:
dematerializacja, teleportacja, zginanie metalu; do ich zajścia potrzeba,
wedle Walkera podtrzymywanej intensywnie siły woli, która prowadzi do
kolapsu funkcji falowej na poziomie makroskopowym do skrajnie
nieprawdopodobnego stanu[11].
Kosmologiczny supermarket
Niemniej
wdzięczną przestrzenią sprzyjającą spekulacji jest kosmologia. Jest tak,
ponieważ wszystkie teorie kwantowania grawitacji nie mają licznych i dobrych
odniesień do empirii, jako że dotyczą bardzo wczesnych etapów wszechświata
(pobliże ery Plancka), charakteryzującej się ekstremalnymi parametrami
(wymiary rzędu 10-26 m, temperatury rzędu 1032 K i większe). Stąd
weryfikacja tych teorii raczej na zawsze pozostanie poza bezpośrednim,
ziemskim eksperymentem. A obserwacje… cóż, pokazują ledwie pozostałości po
wczesnej fazie Wszechświata i mogą służyć weryfikacji jedynie w trybie,
nazwijmy to „poszlakowym”. Do tych poszlak można „dopasować” wiele różnych
konstrukcji teoretycznych – i tak np. rzesze fizyków udoskonalały wspomniany
wyżej inflacyjny model Gutha z takim zapałem, że w 1997 r. istniało już 50
odmian tej teorii „wpasowujących” się w dane obserwacyjne. Nic więc
dziwnego, że niektórzy odmawiają kosmologii miejsca pośród nauk
przyrodniczych. Astrofizyk M. J. Disney z Uniwersytetu w Cardiff pisał, że
słowo „kosmolog” winno być usunięte ze słownictwa naukowego, dotyczy bowiem
kapłanów a nie naukowców[12].
Popatrzmy na niektóre produkty fizyki spekulatywnej w kosmologii. Czego tu
więcej? fantazji czy wizjonerskiego geniuszu? Proszę obstawiać, jak na
wyścigach! Być może, czas próby jest bliski (jeśli, rzecz jasna, wszystko
nie skończy się z hukiem w 2012 roku!)
Teoria względności do lamusa?
Profesor
fizyki teoretycznej w londyńskim Imperial College João Magueijo jest autorem
teorii zmiennej prędkości światła, która zakłada, że we wczesnym okresie
istnienia wszechświata była ona większa niż obecnie. Tym samym autor
kwestionuje dwie fundamentalne teorie wyjaśniające powstanie i istnienie
wszechświata: teorię względności i kosmologiczną teorię inflacji.
Wszechświat jako fraktal
Fraktal
w matematyce oznacza obiekt samo-podobny (tzn. taki, którego części są
ciągle podobne do całości) albo ukazujący subtelne detale w wielokrotnym
powiększeniu.
W 1977 r. francuski matematyk Benoit Mandelbrot wyraził pogląd, że galaktyki
we Wszechświecie rozmieszczone są w sposób fraktalny i zaproponował dojrzały
matematyczny model rozkładu materii, gdzie „nie ma środka, a jest
hierarchia”. Już na początku lat 80. XX w. grupa włoskich astrofizyków pod
kierownictwem Luciano Pietronero, zauważyła, że obserwowany rozkład galaktyk
(w skali ok. pięciu megaparseków) wykazuje strukturę fraktalną, przewidzianą
przez Mandelbrota.
Wieloświaty
Wygląda na to,
że jeden wszechświat do badania fizykom nie wystarcza, bo coraz częściej
pojawiają się bardziej lub mniej fantastyczne koncepcje wieloświatu (multiverse).
Oto trzy z nich.
Kwantowy multiwszechświat
Amerykański
fizyk Hugh Everett III uważał, że wszystko, co może się zdarzyć, zdarza się
na pewno w jednej z odnóg rzeczywistości. Każde zdarzenie jest jednakowo
realne, lecz zdarza się w innym, równoległym wszechświecie. Kwantowy
multiwszechświat Everetta jest jak rozgałęziające się w nieskończoność
drzewo. Oznacza to między innymi, że i my, przebywający na takim drzewie,
chcąc nie chcąc, także się rozgałęziamy. Niestety, za tak ekscentryczne
poglądy Everett został skazany na naukową banicję. Ale ma godnego
kontynuatora: koncepcję kwantowego multiwszechświata rozwija dziś David
Deutsch, fizyk z Uniwersytetu w Oxfordzie.
Dobór naturalny wszechświatów
„Na drzewo”
odsyła także inny amerykański fizyk Lee Smolin. Nawiązuje on do koncepcji
fraktalu, lecz w skali kosmologicznej: rzeczywistość jawi mu się jako
nieskończony fraktal z wszechświatów, rozrastający się w wielkie drzewo i
wyrastający z jakiegoś macierzystego wszechświata, w którym po raz pierwszy
wystąpiła anomalia zwana „osobliwością”. Nasz Wielki Wybuch mógł być
wynikiem „odbicia się” z czarnej dziury w innym wszechświecie. A jeśli tak,
to „u nas” istnieje co najmniej tyle wszechświatów, ile jest czarnych dziur.
Można przypuszczać, że te inne wszechświaty „pączkują” podobnie jak nasz.
Rozwijając tę koncepcję, Smolin zbudował „teorię doboru naturalnego
wszechświatów”. Gałęzie owego drzewa wszechświatów, które nie tworzą
czarnych dziur muszą wymierać bardzo szybko. „Rozmnażają się” za to te
wszechświaty, w których odpowiednie liczbowe parametry dają taką możliwość.
Jeśli - powiada Smolin - światy w większości „rodzą” światy o parametrach
zbliżonych do własnych, można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że
należymy do „rodziny” najludniejszej w „populacji” wszechświatów. Tym
swoistym „doborem naturalnym” możemy więc tłumaczyć wartości liczbowe
podstawowych parametrów naszego wszechświata, a także zasadę antropiczną.
Kolizja membran
Innego rodzaju
wieloświat bazuje na teorii strun. W tej koncepcji nasz i inne wszechświaty
powstały w wyniku kolizji membran w 11-wymiarowej przestrzeni. W
przeciwieństwie do wszechświatów w „multiwersum kwantowym” mogą one mieć
zupełnie różne prawa fizyki.
Według
obliczeń kosmologów-astrofizyków (A. Linde, V. Vanchurin) z Uniwersytetu
Stanforda w Kalifornii liczba takich wszechświatów może wynosić 10^10^10^7;
jest to liczba której nie da się zapisać w postaci dziesiętnej ze względu na
liczbę zer większą od liczby atomów w obserwowalnym wszechświecie szacowaną
na 1080). Cóż, trochę to przypomina obliczanie ilości diabłów na łebku
szpilki. Nawet jeden z autorów koncepcji Paul Steinhardt z Princeton
University (być może nie chcąc podzielić losu Everetta) studzi emocje: Nasza
koncepcja opiera się na nie popartych dowodami pomysłach zaczerpniętych z
ciągle jeszcze niedokończonej teorii superstrun. Doceniając entuzjazm i
zainteresowanie, z jakimi ją przyjęto, sugerowalibyśmy, by z jej
rozpowszechnianiem poczekać na dokładniejsze opracowania, które umożliwią
jej rzetelną ocenę[13].
Kwantowe teorie grawitacji
Teorie te,
będące de facto kandydatkami na łącznik między wieżą kwantową i
relatywistyczną, mnożą się jak grzyby po deszczu. Można je uporządkować w
następujący sposób:
* Teoria strun i M-teoria jako kwantowe teorie grawitacji (Wittem, Green,
Schwarz)
* Pętlowa grawitacja kwantowa (Aschtekar, Smolin, Tiehmann, Wilson)
* Kwantowa grawitacja w modelu nieprzemiennym (Connes, Heller)
Superstruny i M-teoria
Jak pisaliśmy,
ambicją teoretyków pracujących nad teorią superstrun było zunifikowanie
całej fizyki w jednej, spójnej strukturze matematycznej. Okazało się jednak,
że ma ona aż pięć odmiennych wersji! Zamiast jedności znów mamy
rozdrobnienie. Jeden z czołowych „supermanów” Edward Witten, zasugerował, że
te wersje, pomimo odmiennych postaci matematycznych, mogą prowadzić do
identycznych przewidywań doświadczalnych. Ten właśnie koncept uogólnienia 5
teorii superstrun w jedną nosi nazwę M-teorii. Zakłada ona istnienie
11-wymiarowej hiperprzestrzeni ze strunami, superstrunami, membranami,
supermembranami, cząstkami, supercząstkami – jednym słowem – supermarket!
Wszechświat ma tu kształt dwóch 10-wymiarowych membran, które łączy odcinek
z osobliwymi końcami o nazwie orbifold. Można to interpretować jako dwa
10-wymiarowe wszechświaty oddziaływające między sobą za pomocą grawitacji, z
których jeden to nasz wszechświat, a drugi składa się z ciemnej materii.
Proste, nieprawdaż?
M-teoria przewiduje, że newtonowskie prawa grawitacji zmieniają się przy
oddziaływaniach na odległość poniżej milimetra, oraz że efekty unifikacji
dla grawitacji można zaobserwować już przy energii dostępnej akceleratorom.
To dawałoby jej szansę na wyjście z getta spekulacji. Ale i ona zaczyna
pączkować: doczekała się już dwóch odmian: 12-wymiarowej (F-teoria) i
13-wymiarowej (S-teoria).
Teoria pętli
Grupa
wybitnych relatywistów na czele z Abhay Ashtekarem i Lee Smolinem
dopracowała się koncepcji, wedle której w skali Plancka (czyli 20 rzędów
wielkości mniejszej niż promień jądra atomowego) przestrzeń wygląda jak
sieć, czy też tkanina zrobiona z dyskretnych pętli. Jest ona gładka w skali
makroskopowej tylko dlatego, że jest zbudowana z ogromnej liczby połączonych
pętli, podobnie jak pozornie gładka tkanina składa się z oddzielnych nici.
Koncepcja ma obiecującą cechę: prowadzi do obrazu zbudowanego wyłącznie z
relacji. Tak właśnie Einstein chciał rozumieć geometrię czasu i przestrzeni
- jako dynamiczną strukturę relacji, nie zaś jako coś danego a priori. Za
pomocą koncepcji pętli udało się przenieść tę ideę do mechaniki kwantowej. W
nowym ujęciu sformułowano także teorię supergrawitacji i teorię czarnych
dziur, ale i tym razem spodziewany przełom nie nastąpił.
Kwantowa grawitacja w modelu nieprzemiennym
Dla nieobytych
z matematyką małe wyjaśnienie: nieprzemienność polega na tym, że przy
zmianie kolejności mnożenia zmienia się wartość iloczynu np. w algebrze
nieprzemiennej 2x3 nie jest równe 3x2.
Geometria nieprzemienna powstaje, jeżeli zastosuje się algebrę nieprzemienną
do reprezentacji geometrii. Otrzymuje się wówczas geometrię całkowicie
globalną, pozbawioną punktów - czyli (przechodząc w obszar fizyki) znika
pojęcie umiejscowienia zdarzeń zarówno w czasie jak i w przestrzeni. Taki
właśnie globalny, bezczasowy i bezpunktowy model geometrii mógł obowiązywać
w erze Plancka.
Wiedziona tą intuicją grupa pracująca pod kierunkiem polskiego kosmologa
Michała Hellera zbudowała na bazie nieprzemiennej algebry równoważną
geometrię nieprzemienną, która łączy pewne elementy OTW z pewnymi elementami
mechaniki kwantowej. Tak o dokonaniach grupy mówi M. Heller:
Konsekwencje tej metody są rzeczywiście daleko idące. Kiedy dokonaliśmy
tego odkrycia, stanęliśmy przed poważnym problemem: czy można w ogóle
uprawiać fizykę bez pojęcia zwykłej przestrzeni i czasu. Przecież ważnym
aspektem fizyki jest dzianie się. Dynamika z kolei kojarzy się nam z ruchem,
z następstwem czasowym. Ku naszej radości okazało się, że to nie jest
konieczny warunek dla jej istnienia. W abstrakcyjnej, nieprzemiennej
przestrzeni istnieje dynamika, z tym że ruch nie odbywa się od punktu do
punktu, lecz zmieniają się stany, działają jakieś siły, choć nasz potoczny
język nie potrafi ich opisać[14].
Klaps 7: Quo vadis fizyko?
Jak
widzimy, w kotle fizyki wrze. Czy cała para pójdzie w gwizdek, czy też
zaowocuje jakimś nowym trendem? Nową rewolucją naukową, kolejnym
przełamaniem paradygmatu? Czy znajdziemy sposoby, aby oddzielić spekulacje
twórcze od jałowych? Czy uda się wreszcie połączyć obie wieże w jedną
spójną całość? I ile trzeba na to czasu?
A fizyk teoretyk i filozof Marian Grabowski pyta jeszcze: czy też ta
nadmierna spekulacja i rosnąca komplikacja nie zmarginalizuje w ogóle fizyki
w ludzkiej kulturze?
Same pytania, na które brak odpowiedzi. Świat fizyków przypomina dziś grupę
błądzących wędrowców, którym zabrakło przewodnika. Są zdani na własne siły,
bo przecież bohaterowie rewolucji sprzed wieku mówiący o pięknie i prostocie
opisu świata nie dali konkretnych wskazówek jak to należy rozumieć. Pojęcia
te pozostają i dziś intuicyjną zasadą twórczości w dziedzinie fizyki
teoretycznej, lecz wszelkie próby uchwycenia istoty fundamentalnych
mechanizmów rządzących światem kończą się fiaskiem.
Wygląda na to, że zjawisko czysto spekulatywnej fizyki teoretycznej będzie
nam jeszcze długo towarzyszyć. Więc bądźmy cierpliwi i wyrozumiali. A na
koniec małe sursum corda.
Robert Oldershaw z Amherst College pisał:
Nie jesteśmy Panami Wszechświata. Co najwyżej jesteśmy skromnymi
studentami przyrody. Nie powinniśmy przez to czuć się zaambarasowani.
Przeciwnie, winniśmy być dumni z naszych wysiłków zrozumienia. Od czasów gdy
Galileusz skierował swój teleskop ku niebu dokonano wielu cudownych odkryć.[15]
I tym, raczej
odbiegającym od standardów thrillera akcentem, przychodzi mi zakończyć naszą
wędrówkę przez krajobrazy fizyki ostatniego stulecia. Jeśli Drogi
Czytelniku, dotarłeś do tego miejsca, to bardzo Ci za towarzystwo dziękuję.
Jeśli znalazłeś się tu, przeskakując z początku tekstu na jego koniec i
czujesz się rozczarowany, powiem Ci, że fizyka to jednak nie thriller, w
którym ostateczne rozwiązanie wątków znajduje się na ostatnich stronach (w
ostatnich kadrach).
[1] Za: Piotr Cieśliński,
Fizycy na tropie wehikułu czasu, Magazyn GW nr 44 (192), 1996
[2] T. Kuhn, Struktura
rewolucji naukowych, PWN, Warszawa 1963
[3] Owen Jay Gingerich,
Boski Wszechświat, Wydawnictwa UW, 2009
[4] Michał Heller,
Kosmologia kwantowa, Prószyński i S-ka, 2001
[5] Michał Heller, Czy
świat jest matematyczny?, Zagadnienia filozoficzne w nauce,
XXII/1998
[6] Katarzyna Janowska,
Piękna teoria wszystkiego - wywiad z ks. prof. Michałem Hellerem,
Polityka nr 18/2002
[7] A. Einstein, Zapiski
autobiograficzne, Wydawnictwo Znak, 1996
[8] Cytat za: Helge S.
Kragh, Dirac, A Scientific Biography, Cambridge University Press
1992
[9] D. Bohm, The
Undivided Universe, London, 1993
[10] EINE, Gra świadomości
ze świadomością,
http://autodafe.salon24.pl/65173,gra-swiadomosci-ze-swiadomoscia]
[11] Laurence M. Beynam,
Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne, Literatura na świecie nr
141
[12] M. J. Disney, The
Case Against Cosmology, Journal General Relativity and Gravitation,
vol. 32, nr 6, 2000
[13] Michał Różyczka,
Sygnały - Wielki Wybuch do lamusa?, Wiedza i Życie nr 6/2001
[14] Michał Heller,
Początek jest wszędzie. Nowa hipoteza pochodzenia Wszechświata, Wyd.
Prószyński i S-ka, 2002
[15] Robert Oldershaw,
Janus-Faced Cosmology , Sky and Telescope, vol. 95, nr 4 (1998)