Eseje

Home Up

Esej ten powstał w 1987 roku. Sądzę, że – mimo eksplozywnego wręcz postępu technologii – zawarte w nim przemyślenia wciąż są aktualne. „Odświeżyłem” tylko kalendarium rozwoju IT.

Czy Pan Bóg jest przeciw technologii?

1946 Pierwsza w świecie elektroniczna maszyna licząca ENIAC zawierająca około 18 tys. lamp elektronowych, zajmująca 140 m. kw. powierzchni i ważąca 30 ton wykonuje 500 operacji dodawania na sekundę.
1955 Komputer IBM 7090 osiąga wydajność 210 kiloflopsów *).
1958 Pierwszy całkowicie półprzewodnikowy komputer CDC 1605, wyposażony w pamięć na rdzeniach magnetycznych, zawiera 100 tys. diod i 25 tys. tranzystorów.
1963 Seymour Cray uruchamia pierwszy superkomputer CDC 6600 o wydajności 10,24 megaflopsów.
1969 Kolejny superkomputer Craya CDC 7600 osiąga wydajność 32,27 megaflopsów.
1976 Superkomputer CRAY-1, uruchomiony w Los Alamos ma moc obliczeniową 160 megaflopsów.
1981 Wyprodukowany przez firmę Hewlett-Packard mikroprocesor 32-bitowy HP 9000 mieści na powierzchni ok. 1 cm2 450 tys. tranzystorów i pracuje z prędkością ok. 1 megaflopsa.
1982 Superkomputer Cray X-MP osiąga 500 megaflopsów.
1984 Całkowicie chiński komputer YINHE liczy z prędkością 100 megaflopsów.
1985 Kolejny model Cray-2 przekracza kolejną barierę – ma wydajność 1,9 gigaflopsa.
1987 Zawierający 18 procesorów superkomputer ETA 10 osiąga prędkość obliczeniową 10 gigaflopsów.
1993 Japoński model Fujitsu Numerical Wind Tunnel pracuje z wydajnością 236 gigaflopsów.
1996 Intel ASCI Red (Intel Pentium Pro) łamie kolejną barierę: 2,150 teraflopsa.
2001 IBM ASCI White (IBM Power3) ma wydajność 7,226 teraflopsa,
2002 Japoński superkomputer Earth-Simulator firmy NEC zawierający 5120 procesorów pracuje z szybkością 35,86 teraflopsa.
2005 Superkomputer BlueGene/L produkcji IBM, mając 32768 GB pamięci operacyjnej i 131072 procesorów, pracuje z prędkością 280,6 teraflopsa.
2007 Najszybszym superkomputerem świata jest obecnie BlueGene/L. Moc obliczeniowa wyposażonego w 294 912 połączonych siecią optyczną procesorów rekordzisty to 1 petaflops (milion miliardów operacji na sekundę).

*) Flops (float-point operations per second) ilość operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę – miara wydajności obliczeniowej komputerów

 

Zatrwożenie

Podana wyżej ilustracja rozwoju elektronicznej techniki obliczeniowej stanowi ledwie wycinek przeobrażeń świata materialnego zwanych przez człowieka technologią. To dziecko rewolucji naukowej sprzed dwu wieków w oszałamiającym tempie zmienia obraz naszego globu. Jej oręż: natychmiastowe niemal skutki w sferze materialnych przeobrażeń świata poraża dziś kultury krańcowo odmienne od tej, która ją wydała. Każde państwo, nie wyłączając tak kulturowo odmiennych Indii, Chin, Japonii, krajów Czarnego Lądu, chce mieć komputery i energię jądrową, ma ambicje określać poziom cywilizacyjny miarą ilości wytopionej stali, zużytej energii, przetworzonej informacji. Rozprzestrzeniając się tak, ciągnie technologia za sobą ogon konsekwencji bodaj najbardziej żałosny w skutkach: za jej przyczyną transplantuje się na inne, najczęściej unikatowe i bezcenne organizmy społeczne tkankę kultury europejskiej, którą na dodatek wymiar masowy, będący skutkiem inwazji technologicznej, mocno pogmatwał i zubożył. Grożąca światu kulturowa unifikacja na tak prymitywnym poziomie, jaki lansują choćby znakomicie prosperujące w świecie biznesu i techniki: film i telewizja, czy nawet informatyka (która, dzięki komputerom osobistym, szybko osiągnęła walor komercyjny), może być gorzką ceną za dobrobyt materialny: Nie wspomnę już o zagrożeniach bezpośrednich (militarnych i ekologicznych), jakie technika przynosi z sobą, bo bicie na alarm z tych właśnie powodów nadto jest słyszalne.
Pomimo tylu ostrzeżeń i nawoływań niewielu jest chyba w stanie docenić istotę owego, dziejącego się na naszych oczach, zjawiska. Technologowie rzadko kiedy dysponują umiejętnością integrującej refleksji filozoficznej, zaś posiadający takie predyspozycje filozofowie z reguły słabo orientują się w subtelnościach technicznych szczegółów - są jak muzykalny skądinąd słuchacz, który nigdy nie będzie w stanie do końca docenić pracy pianisty nad koncertem, o ile choć raz nie zasiadł przy klawiaturze (ściślej, docenienie takie leży w sferze abstrakcji, nie autopsji). Jaka ma być zresztą reakcja profanów techniki, skoro sami inżynierowie tracą powoli rozeznanie we własnych dokonaniach, oddając coraz częściej stronę konceptualną projektów maszynom. Przykładowo: już nie tylko sterowanie procesem wykonania (produkcji), lecz także projektowanie architektury logicznej układów scalonych powierza się komputerom. Współczesne duże maszyny liczące (zwane pompatycznie, lecz nie bez kozery, superkomputerami) nie posiadają ani indywidualnego twórcy, ani też nikogo, kto umiałby ogarnąć je w całości. W grę wchodzi zawsze niemały zespół ludzi i... komputerów.
Jednakowoż filozofowie o wiele częściej ulegają frustracji zjawiskiem inwazji technologii niż sami jej animatorzy. Ci ostatni nie mają na to ani czasu, ani motywacji, zagubieni w pośpiechu, bezustannej pogoni za konkurencją, uwikłani w swoistą walkę o byt, której filtrem jest bezwzględny rynek, zaś stymulatorem - ludzki rozum.
Frustracja filozofów byłaby może większa, gdyby mogli oni poznać świat technologii bliżej. Póki co, jest ona konsekwencją refleksji nad skutkami eksplozji; podnoszony alarm wynika głównie z zaniepokojenia nie kontrolowanym w coraz większym stopniu jej przebiegiem. Troska to bardzo szlachetna, lecz nie powinna wyczerpywać ambicji filozofa. Pora byłaby zastanowić się nie tylko nad tym, co człowiek już może, lecz dlaczego właśnie tyle już może. Mimo niemałego przecież respektu i podziwu dla osiągnięć technologii, istota jej możliwości ciągle nie jest, moim zdaniem, doceniana.
W dziedzinie antropologii religijnej należy też owe lęki i frustracje obejrzeć przez pryzmat wiary. Trzeba odszukać na nowo relacje między ludzką twórczością a Boskim przyzwoleniem, gdyż te wypracowane dotąd nie są w powszechnej świadomości na tyle klarowne, by pozwalały osiągnąć spokój ducha. Dowodem na to jest rosnące zatrwożenie -częstokroć (szczególnie u tzw. szarego człowieka) nie uświadomione - tak gwałtownym tempem rozwoju technologii. Tworzy ono całe spektrum postaw: od huraoptymistycznej, bezkrytycznie afirmującej naukę i technologię jako dumę, bądź nadzieję ludzkości, przez pragmatyczną, dostrzegającą jedynie aspekt praxis inżynieryjnej działalności człowieka, aż do negacyjnej, zrodzonej ze wspomnianego zatrwożenia w sposób chyba najbardziej psychologicznie zrozumiały.
Gdzie w tym spektrum umieścić myślenie o problemie będące do pogodzenia z chrześcijańską wizją świata? Przyjrzyjmy się temu bliżej.

W kręgu Ksiąg Objawionych

Często przy okazji podobnych rozważań przytacza się słowa Jahwe zawarte w Księdze Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Interpretacja tych słów wyrwanych z kontekstu całego Objawienia może jednak zabrzmieć fałszywie, zwłaszcza gdy zmierzać będzie ku usprawiedliwieniu ludzkiego panowania nad światem, usankcjonowaniu bezwzględnej walki człowieka z przyrodą. W ogóle metodologia cytatów (nb. z upodobaniem uprawiana przez Świadków Jehowy) więcej szkody przynosi niż pożytku. Spojrzenie na Biblię winno być integralne. Trzeba nauczyć się trudnej sztuki myślenia biblijnego, operowania duchem, a nie literą Pisma. Odnajdujemy i podziwiamy tę umiejętność u ks. Józefa Tischnera w znakomitym rozważaniu Zło w dialogu kuszenia („Znak” nr 328). Pochylając się nad fundamentalnym dla Księgi Rodzaju problemem fenomenologii i ontologii zła, dotyka Autor również (a nawet przede wszystkim) kwestii nas tu interesujących. Czy rzeczywiście istniało w Bożym zamiarze panowanie człowieka nad światem pojmowane jako bezwzględne go sobie podporządkowanie? Popatrzmy:
Po stworzeniu pierwszych ludzi Bóg rzekł „czyńcie sobie ziemię poddaną”. Słowa te (...) przede wszystkim ukazują miejsce ziemi w hierarchii wartości człowiek jest „ponad ziemią” a ziemia „poniżej człowieka”. Ziemia jest sceną. (...) Człowiek jest zdolny zapanować nad ziemią, ziemia nie jest więc ziemią niewoli. Ale na ziemi - scenie rosną również drzewa z zakazanymi owocami. Ziemia nie jest więc ziemią swawoli.
Jaki sens mają owe słowa Jahwe? Jaką rolę na ziemi przypisują człowiekowi? Pisze Tischner: Jesteśmy tutaj jako gospodarze (...) ani nie niewolnicy, ani nie swawolnicy, lecz wolni i rozumiejący naturę ziemi. W takim kontekście należy rozumieć status człowieka na ziemi - status gospodarza.
Jednym ze sposobów gospodarowania jest praca. Ma ona zdolność konstruowania. Potwierdza wielką prawdę gospodarowania: ziemia i jej skarby są dla człowieka. Wędrując za Tischnerem po ziemi-scenie trafiamy jednak na cmentarz. Jest to miejsce tragiczne: Cmentarz głosi klęskę gospodarowania zadomowienia, zakorzenienia, fiasko przywiązania do ziemi. Na scenę wchodzi nadzieja. Jeśli bowiem, mimo świadomości cmentarza, gospodarujemy, dokonuje się to w obszarze nadziei, przez nadzieję. Dramat człowieka dopuszcza jednak możliwość, że siła nadziei słabnie (...) wtedy rodzi się podejrzenie, że żyjemy na ziemi wygnania, ziemi wrogiej, ziemi zbuntowanej. W gospodarowanie wkrada się lęk. Nie jestem u siebie. Jestem złodziejem. Odpowiedzią natury na lęk jest ucieczka. Ale od ziemi uciec nie można (...). Pozostaje walka. Gospodarowanie staje się pożądaniem tego, by mieć, panować, rządzić. Praca przybiera również formę walki. Ze smutkiem dostrzegamy, że cywilizacja naukowo-techniczna coraz częściej lansuje taki właśnie model gospodarowania. Tischner podaje za Heideggerem: W tej (nowożytnej - przyp. tsole) technice nie idzie już o wydobywanie na jaw naturalnej prawdy rzeczy, bo rzeczy nie mają w sobie żadnej prawdy naturalnej, lecz o opanowanie lęku przed nieszczęściami idącymi ku człowiekowi ze strony ziemi i jej żywiołów, opanowanie poprzez przemoc nad ziemią.
Rozumiemy teraz, że traktowanie techniki jedynie jako środka do zapanowania człowieka nad światem, wzięcia go przemocą w niewolę, ma swe źródło w lęku. W poczuciu, że jesteśmy tu intruzami. W wyniku utraty nadziei, że ziemia jest nam dana do gospodarowania. Utraty będącej w istocie odmową zaufania Bogu, odmową zapoznaną już w raju. Człowiek, chcąc być (z własnego wyboru) swawolnikiem, staje się niewolnikiem.
Nie jest kwestią przypadku, że w rozważaniu nad istotą zła uwagę Tischnera w znacznej mierze absorbują problemy aktywności w świecie, w szczególności ta jego ze światem relacja, którą określa mianem gospodarowania. Odczytanie stosunku Boga do owej aktywności jest zakłócone jej schorzeniem. Tischner mówi tu o patologii gospodarowania. Dopiero rozpoznawszy syndrom owego schorzenia możemy próbować niejako „odfiltrować” obraz, ujrzeć go w rzeczywistym, nie zabarwionym ludzkim występkiem, świetle. Bez tego technologia jawi się nam jako produkt szatana, jeszcze jedna z metod zniewolenia człowieka, topienia go w kulcie walki i przemocy. Nieszczęściem naszych czasów jest właśnie całkowita niemal desakralizacja obszaru ludzkiej praxis, zaś postępująca sekularyzacja w krajach Zachodu (będących wszak spiritus movens technologicznego postępu) wydaje się uzasadniać niesłuszną, nie tylko w mym mniemaniu, tezę o konflikcie między wiarą i nauką, religią i technologią. Ta jeszcze do niedawna powszechna nadzieja na likwidację wszelkich ludzkich bolączek, lekarstwo na biedę, choroby i niesprawiedliwość staje się w społecznej percepcji coraz większym złem.

Od Augustyna do Teilharda

Cóż sądzić o owej ocenie? Na ile jest wiarygodna? Popróbujemy rozstrzygnąć tę kwestię, pamiętając o postawionym w tytule pytaniu: czy Pan Bóg jest przeciw technologii?
Przyjdzie więc rozważyć rzecz z Boskiej, nie ludzkiej perspektywy. Jak On może wartościować te ludzkie zmagania ze światem, ten sposób jego przetwarzania zwany technologią?
Czy człowiek może odpowiedzieć na to pytanie? Tego nikt nie wie. Lecz przecież cała historia ludzkości przesiąknięta jest usiłowaniami ogarnięcia przez człowieka natury Boga. W nieodgadniony sposób splata się w nich prawda objawiona ze zwykłym, często mylnym, ludzkim osądem. Toteż nie odważyłbym się prowadzić dociekań sam. Skorzystam ze spuścizny Wielkich Kościoła. Tych, którzy całe swoje życie poświęcili medytacjom nad naturą Stwórcy.
Cóż powie nam ten, który w poszukiwaniach odbył długą wędrówkę od upadku ku świętości? Niespokojny, póki nie spoczął w Panu?
Odnajduję u św. Augustyna frapującą intuicję pojmowania zła z wyższej niż ludzka perspektywy. Przyjrzyjmy się temu, skoro pragniemy odgadnąć, jak też Boskie oko może wartościować technologię. Jeśli wierzyć Augustynowi, rozważania, które prześledzimy, powstały wskutek niezwykłej iluminacji: ...wzrokiem duchowym, jaki był mi dany, dojrzałem w górze, ponad owym wzrokiem, ponad moim umysłem światłość Boga niezmienną (Wyznania, Warszawa 1987, s. 149). Dzięki niej ujrzał Augustyn rzeczy, które go trapiły w nowej, innej perspektywie. Dotyczy to przede wszystkim problemu zła, z którym borykał się dotychczas: Ale chociaż mówiłem i mocno wierzyłem, że Ty, Panie nasz, Boże prawdziwy (...) jesteś nieskalany i niezmienny, nie mogłem znaleźć wyraźnego i jednoznacznego wyjaśnienia przyczyny zła (s .136).
Warto pochylić się nad owym imponującym rozważaniem rozjaśniającym ten problem.
Stało się (też) dla mnie jasne, iż rzeczy, które ulegają zepsuciu, są dobre. Gdyby były najwyższymi dobrami, nie mogłyby ulec zepsuciu. Nie mogłyby się też zepsuć, gdyby w ogóle nie były dobre. Będąc najwyższymi dobrami, byłyby niezniszczalne; gdyby zaś zupełnie nie były dobrami, nie byłoby w nich niczego, co można by zepsuć. Zepsucie jest szkodą; a przecież nie byłoby szkodą, gdyby nie polegało na zmniejszeniu dobra. Albo więc zepsucie nie wyrządza żadnej szkody (co oczywiście jest stwierdzeniem niedorzecznym), albo (co jest oczywistą prawdą) wszelkie rzeczy, które ulegają zepsuciu, są pozbawiane jakiegoś dobra. Jeśli zaś zostaną pozbawione wszelkiego dobra, w ogóle przestaną istnieć. Bo przecież jeśliby nadal istniały i już nie mogły ulec zepsuciu, byłyby lepsze, niż były przedtem, gdyż trwałyby w stanie niezniszczalności. A czy można wymyślić okropniejszą niedorzeczność niżeli twierdzenie, iż rzeczy stały się lepsze przez utracenie wszelkiego dobra? Trzeba więc wyciągnąć wniosek, że jeśli zostaną pozbawione wszelkiego dobra, nie będą w ogóle niczym. Dopóki istnieją, są dobre. Wszystko więc, co istnieje, jest dobre. A owo zło, którego pochodzenie chciałem odkryć, nie jest substancją. Gdyby bowiem było substancją, byłoby dobrem. Byłoby przecież albo substancją niezniszczalną, czyli dobrem wysokiego rzędu, albo substancją zniszczalną, która nie mogłaby ulec zepsuciu, gdyby nie była dobra. Pojąłem w sposób zupełnie jasny, że wszystko, co stworzyłeś, jest dobre i że nie ma żadnych substancji, których byś nie stworzył. A ponieważ nie uczyniłeś wszystkich rzeczy równymi, jest tak, że każda poszczególna rzecz jest dobra, a wszystkie razem są bardzo dobre, gdyż ogół wszystkich rzeczy stworzyłeś, Boże nasz, jako bardzo dobry (s. 151).
Zło nie jest substancją. Jest - jak pisze Tischner - zjawiskiem, zjawą. Augustyn podpowiada nam, jak może wyglądać zło z perspektywy Boga:
Dla Ciebie w ogóle nie ma zła, i nie tylko dla Ciebie, lecz i dla twego stworzenia jako całości, bo poza Tobą nie ma niczego, co mogłoby się wedrzeć do stworzenia i zepsuć ład, jaki w nim ustanowiłeś. W niektórych jednak częściach stworzenia istnieją pewne rzeczy, które uważamy za złe, gdyż nie harmonizują z innymi rzeczami. Ale są jeszcze inne, takie, z którymi one harmonizują - a więc i one są dobre; także w samych sobie rzeczy te są dobre. I wszystkie rzeczy, które się z sobą nawzajem nie zgadzają, harmonizują z niższą częścią świata, którą nazywamy ziemią; niebo jest chmurne i wietrzne, lecz właśnie takie jest odpowiednie dla ziemi (s. 152).
Percepcja zła zależy więc od perspektywy spojrzenia. Odbicie tej głębokiej myśli Augustyna odnajdujemy u wielkiego wizjonera naszych czasów P. Teilharda de Chardin. Poznawszy go nieco jeszcze pobieżnie, zdumiewałem się niezwykłej wielkości ładunkiem optymizmu, jaki w nim tkwił: oto, przeżywszy dwie najokropniejsze wojny, jakie zna historia (w tym jedną jako bezpośredni uczestnik, sanitariusz spod Verdun), zakosztowawszy do woli zła i małości człowieka - roztacza Teilhard pełne ufności perspektywy dla rodzaju ludzkiego. Jak można być optymistą, poznawszy dokładnie i dawszy wiarę (trudno nie dać, wbrew faktom) teorii ewolucji, gdzie przestrzeń bio- a także antropogenezy jawi się jako przerażające pole bezwzględnej walki o byt?
Otóż można. Teilhard dowodzi, że jego optymizm ma uzasadnienie, a zło bezustannie pojawiające się w ewoluującym świecie przeraża, o ile świat ten obserwujemy w bardzo wąskiej perspektywie. Dość jednak spojrzeć szerzej, by dostrzec trendy dające podstawy do optymizmu. Właśnie ta rozszerzona perspektywa pozwoliła Teilhardowi wyróżnić cel, ku któremu nieuchronnie zmierza ewoluujący świat: punkt Omega, zespolenie z Duchem. Trzeba było jednak zauważyć, że pozornie odległe procesy ewolucyjne materii nieożywionej i ożywionej podlegają identycznym prawom, identycznej dialektyce: dywergencja - konwergencja, skupienie się w kolejnej, nowej jakości. Tak dzieje się na szczeblu subatomowym, atomowym, molekularnym, biologicznym i antropologicznym. Ekstrapolacja od niższych szczebli ewolucji pozwoliła Teilhardowi wywnioskować, że musi także istnieć ognisko konwergencji gatunku homo sapiens. Zgodnie z obserwowanymi na niższych szczeblach mechanizmami ewolucji ognisko to musi zachować cechy gatunku i przekraczać je. Teilhard dowodzi, że jedynym czynnikiem spełniającym te wymagania jest osobowa, wieczna, immanentna, transcendentna Miłość. Tak oto proces ewolucyjny, który porażał nas ogromem zła, gdyśmy obserwowali ledwie jego fragment (biogeneza) okazuje się być uwieńczony przebóstwieniem, Chrystogenezą, gdy obserwujemy go w perspektywie całej kosmogenezy.
W proces przebóstwienia świata włącza Teilhard wszelką działalność człowieka. Nieodparta logika konstruowanego modelu kosmogenezy każe widzieć rozwój i wzrost znaczenia techniki jako ściśle powiązany z zacieśnianiem się konsolidacji społecznej mającej w końcu na zasadzie reakcji wytworzyć jeden ogólnoziemski organizm społeczny (Wybór pism, Warszawa 1966, s. 313). Nieuchronność owego trendu winniśmy odbierać nie jako zło konieczne, lecz jako fragment dążenia do rzeczywistości Chrystycznej.
Rosnąca unifikacja, technicyzacja i racjonalizacja ludzkiej Ziemi: Trzeba by chyba być ślepym, by twierdzić, że ludzkość może uniknąć któregoś z tych nurtów. Muszę natychmiast dorzucić, iż trzeba by również być zupełnie nieczułym na to, co w braku lepszego określenia nazwę „dobrocią” wszechświata, by lękać się lub buntować przeciwko temu, co tylko w zupełnie fałszywej interpretacji wydać się może poniżającym zamachem na naszą wolność. Czyż to równoczesne przyspieszenie rozwoju społecznego, technicznego i intelektualnego, ten troisty nurt niosący nas w przyszłość nie jest przejawem podstawowego, elementarnego procesu ewolucji życia, procesu polegającego na zwijaniu się w sobie tworzywa kosmicznego, w którego następstwie w coraz bardziej złożonych układach tworzy się coraz ściślejsza jedność związana z coraz potężniejszą świadomością? Na pozór wymuszona erupcja myśli, dzięki strukturze ukształtowanej pod wpływem ciśnienia. Nawet w tym początkowym, na wpół biernym studium uczłowieczania się ludzkości powinno być dla nas oczywiste, że oddziałują na nas siły wyzwalające, a nie ujarzmiające (s. 315).
Optymizm nie przesłania Teilhardowi trudnych i nieraz bolesnych konsekwencji, jakie rodzi technicyzacja świata. Mimo wszystko jest to optymizm realistyczny, ostrożny, widzący człowieka nie jako bezwolny trybik w maszynie mający odegrać swoją mechaniczną rolę w procesie przebóstwienia, lecz jako osobę obdarzoną wolnością, osobę od której może zależeć los całego przedsięwzięcia. Stąd też jego lęk i zatroskanie, stąd przestrogi:
Pospieszny marsz naprzód nie może odbywać się kosztem rabunkowej gospodarki naszymi zasobami, jeśli nie chcemy się nagle zatrzymać wskutek ich wyczerpania. W dziedzinie energii fizycznej, a nawet substancji nieorganicznych nauka będzie mogła dostarczyć albo już dostarczyła łatwych do wytwarzania (w nieograniczonej ilości) materiałów, które zastąpią węgiel, ropę naftową i niektóre metale. W dziedzinie środków spożywczych sytuacja przedstawia się jednak znacznie gorzej. Upłynie jeszcze wiele czasu nim chemicy opracują sposoby (jeśli to w ogóle będzie możliwe) ich bezpośredniego wytwarzania z węgla, azotu i innych pierwiastków. Tymczasem ludność globu rośnie w zawrotnym tempie, a obszary ziemi ornej są stale lekkomyślnie pomniejszane na wszystkich kontynentach. Bądźmy ostrożni! Ludzkość - to wciąż jeszcze kolos na glinianych nogach! (s. 318)
Potęga wiary w Chrystusa kosmicznego każe jednak Teilhardowi dostrzegać „światło w tunelu” wszędzie tam, gdzie inni widzą tylko mrok i destrukcję. Spektakularnym tego przykładem są rozmyślania powstałe pod wrażeniem zwiedzenia cyklotronu w Berkeley. Budząca podówczas grozę rodząca się technika jądrowa jest dla Teilharda okazją do integrującego spojrzenia na fenomen aktywności poznawczej i inżynieryjnej człowieka. Zachwyt, któremu ulega nie ma tu nic wspólnego z entuzjazmem profana zauroczonego potęgą człowieka w jego panowaniu nad mocami przyrody: -
W istocie wstrząsnęły mną, upoiły mnie jak gdyby nie miliony czy biliony elektronowoltów, lecz stwierdzenie, że nasze rzekomo ustalone ostatecznie cechy, osiągnąwszy pewien stopień intensywności i zespolenia, dążą do zjednoczenia się w zupełnie nową, niezbadaną rzeczywistość psychiczną (s. 356).
Dzięki umiejętności syntetyzującego spojrzenia widzi Teilhard znacznie więcej niż cyklotron:
Zaledwie bowiem zyskałem zdolność wyczuwania „zapachu” pierwiastka ultra-ludzkiego, unoszącego się wokół ogromnych turbin atomowych, na które patrzałem, a już rozpoznałem te same fluidy wokół wszystkich wielkich maszyn wyrastających od pięćdziesięciu lat wokół nas, niby gigantyczne baśniowe rośliny.
Mikroskopy elektronowe i wielkie teleskopy.
Rakiety międzyplanetarne.
Maszyny matematyczne...
Różne są ich formy, różna geneza, lecz powstanie każdego z tych centrów ludzkiej aktywności wiąże się zawsze z takim samym procesem łańcuchowym, z procesem zespalania i syntezy, doprowadzającym w każdym przypadku do tego samego rezultatu: człowiek, pracownik zostaje jak gdyby wchłonięty, ujarzmiony przez przedmiot swojej pracy, a później – przeistoczony (przez osiągnięcie nad-jedności) przez własne działanie i przez własne dzieło.
Powtarzam: przez własne działanie - w takiej mierze, w jakiej zmusza go ono do duchowego zjednoczenia się z innymi i do duchowego zjednoczenia się w sobie.
Przez własne dzieło - w takiej mierze, w jakiej dzięki temu, co stwarza wyznacza człowiekowi wyższe miejsce; w takiej mierze, w jakiej stwarzając rośnie...
(s. 357).
Dostrzegając wspólne cechy łączące poszczególne aspekty działalności inżynieryjnej i łącząc je w pełen logicznej harmonii proces uzupełnia Teilhard i potwierdza całą swą wizję ewoluującego ku Chrystusowi Wszechświata:
Im uważniej się wpatrywałem w tę sferę ludzkiej aktywności, tym bardziej oczywiste stawało się dla mnie, że wszystkie związane z nią wysiłki i nadzieje muszą się ostatecznie koncentrować, muszą się zbiegać w jakimś ognisku Bożym (s. 363).

Bóg Ojciec

Wszelkie próby przeniknięcia natury Boga nieuchronnie wiążą się z antropomorfizacją; zanurzeni wraz ze swym systemem pojęciowym w świecie nie jesteśmy wszak w stanie objąć Nieogarnionego. Toteż w naszych usiłowaniach musimy poprzestać na mniej lub bardziej złożonej aproksymacji tego, co nas przekracza, budując model. Sama antropomorfizacja znajduje uzasadnienie w Objawieniu biblijnym: Bóg stworzył nas na obraz swój i podobieństwo.
Spośród licznych, wziętych ze świata ludzkiej autopsji, określeń Boga szczególne miejsce zajmuje nadawany Mu przymiot Ojca. Chociaż pojawia się on w wielu (także prymitywnych) religiach, to pierwszoplanową rolę spełnia głównie w wierze Izraela. Charakterystyczne, że właśnie tu Ojciec niemal zupełnie nie występuje w roli małżonka, który płodzi. Jak pisze G. Van der Leeuw (Fenomenologia religii, Warszawa 1978, s. 225):
Ojcowską postać bóstwa należy rozumieć jedynie w relacji do (tej) podwójnej formy aktywności: już to płodząco - twórczej, już to autorytatywnie panującej - w relacji do absolutnej wyższości, z której wywodzi się wszelka moc, zarazem jednak udzielając się i ofiarowując, poświęcając.
Taka aproksymacja Boga wynika z głębokiej wiary w Jego zakorzenienie w świecie, w historii. Relacje między Nim a światem nie kończą się na akcie stwórczym. Bóg ze swym ojcowskim stosunkiem do człowieka otacza go troską, jest obecny na dobry i zły czas (wzruszającą ilustrację wiary w takiego Boga możemy obserwować u Tewiego Mleczarza - bohatera słynnego music-hallu Skrzypek na dachu.
Dowodząc swej ojcowskiej troskliwości daje Bóg obietnicę odkupienia świata. Jak pisze dalej Van der Leeuw: Wszechogarniającą aktywność woli, pełną postać Ojca ukazuje dopiero chrześcijaństwo w idei Wcielenia. (...) Ogląda ono postać Tego, który przyszedł, aby czynić wolę Ojca, który go posłał (s. 227).
Obejrzyjmy w świetle takiej antropomorfizacji interesujący nas tu problem. Relację Bóg Ojciec - człowiek możemy oszacować, obserwując ojca wychowującego swoje dzieci. Jest rzeczą oczywistą, że model to uproszczony. Można jedynie ufać, że mimo to nie narusza aksjomatu ,,na obraz i podobieństwo”.
Dobry, troskliwy ojciec kupuje dziecku zabawki. Nie czyni tego jedynie z hedonistycznej próżności objawiającej się samozadowoleniem z uśmiechu na małej twarzyczce. Zabawka ma swe funkcje wychowawcze. Ma ukierunkować dziecko w jego poznawaniu świata.
Dobry ojciec dyskretnie kontroluje zabawy swoich dzieci. Ingeruje w miejscach, gdzie mogłyby być niebezpieczne. Czyni to odwróceniem uwagi, skierowaniem jej na inną zabawę, czasem wyjaśnieniem.
W miarę jak dziecko dorasta, ojciec sprzyja jego usamodzielnieniu się w zabawie. Zabawki są bardziej skomplikowane, niektóre (np. mały majsterkowicz) mogą stwarzać pewne zagrożenie. Ojciec jest jednak blisko. Dziecko, czując za sobą jego troskliwy wzrok śmielej i ufniej bierze młotek, wbija pierwszy gwóźdź. Wbije go jednak w specjalną deskę, nie w parkiet.
Z biegiem czasu samodzielność dziecka rośnie tak, że zostaje osiągnięty pewien stan partnerstwa między nim a ojcem: od zabawy kolejką elektryczną do wspólnej naprawy samochodu. Ojciec ze spokojem pozwala dziecku wziąć wiertarkę, wsiąść na motocykl. Dziecko wychowywane przez dobrego, sprawiedliwego ojca czuje obszar swojej wolności (rozszerzający się z wiekiem), lecz naturalnie przyjmuje ojcowskie ograniczenia, choćby ich miało (będąc np. jeszcze w wieku przedszkolnym) nie rozumieć - sprawia to autorytet ojca.
Czyż nie powinien nas zastanowić fakt, iż świat jest tak skonstruowany, że stopień jego poznania nie osiągnął od razu pewnego maksimum, lecz rośnie w miarę - nazwijmy to - dojrzewania ludzkości? Nasze mózgi biologicznie niewiele różnią się od mózgów naszych przodków sprzed kilku tysięcy lat. Zatem i oni mieli wirtualne predyspozycje ogarnięcia intelektem ogólnej teorii względności, fizyki jądrowej, genetyki. Dowodzą tego wielcy filozofowie starożytności, których przemyślenia do dziś inspirują intelektualistów (znane jest np. zafascynowanie myślą Platona wielkich fizyków: Heisenberga i von Weizsackera) .
Ktoś może oponować, że filozofia jest wiedzą oderwaną od doświadczenia, które z samej swej natury musiało się rozwijać przez wieki, ewolucyjnie. Można by z tym polemizować, lecz zauważmy rzecz inną: oto matematyka jest również wiedzą abstrakcyjną. Jednak myśl matematyczna starożytności o wiele jest uboższa od myśli współczesnej w porównaniu z analogicznymi relacjami w dziedzinie filozofii. Czy jest tylko sprawą przypadku, że ta pierwsza nadaje się do wyjaśniania mechanizmów świata materialnego będąc podstawowym narzędziem fizyki? Czy też z tych właśnie powodów wiedza matematyczna była w jakiś sposób przed starożytnymi ukryta?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Jedno jest jednak pewne: horyzont poznania przyrodniczego rozszerza się stopniowo, choć coraz szybciej. Można oczywiście twierdzić, że za szybko. Można nawet uwierzyć w to, że Bóg utracił kontrolę nad jego ruchem. Lecz uwierzyć można we wszystko, włącznie z tym, że Bóg umarł. Chrześcijanin - czyli ten, który do końca zaufał Chrystusowi - woli jednak widzieć Boga, który niczym Ojciec rozszerza możliwości działania swym dorastającym dzieciom. Ufać, że Bóg jest dobrym Ojcem. Że nie dał nam młotka za wcześnie. Że - mimo tak wielu alarmujących sygnałów o pojawiających się wciąż nowych zagrożeniach powodowanych przez nacierającą technikę - nie jesteśmy jeszcze jedną ślepą uliczką ewolucji. Tylko mając tę nadzieję, tę ufność nie uderzymy się boleśnie w palec, wbijając swój pierwszy gwóźdź dopiero co otrzymanym młotkiem.
Pozwolę sobie zakończyć te rozważania jeszcze jednym cytatem z wielkiego optymisty - o. Teilharda de Chardin:
Dla chrześcijanina ostateczny biologiczny sukces człowieka na Ziemi jest nie tylko prawdopodobny, lecz pewny, skoro Chrystus (a w Nim wirtualnie i świat) już zmartwychwstał. Jednakże ta pewność, wypływająca z aktu wiary „nadprzyrodzonej”, należy do porządku ponadzjawiskowego. Znaczy to, że wszelkie niepokoje związane z kondycją ludzką pozostają we właściwej im płaszczyźnie nie zmienione - nawet w świadomości człowieka wierzącego (Wybór pism, s. 323).

 

Fizyka cudów

Nieco historii

Cuda to jeden z równie podstawowych, co kontrowersyjnych fenomenów w religiach świata. Nic więc dziwnego, że wzbudzają one od wieków namiętności nie tylko rzesz wiernych, lecz także badaczy.
Skąd te kontrowersje? Mają one źródło w samej istocie cudu, zwłaszcza w jego scholastycznym, (ściślej: tomistycznym) rozumieniu: "Cud, nadzwy­czajne i zewnętrzne, (tzn. nie mogące być doświadczalnie, zmysłowo poz­nane) wydarzenie, które wykracza poza możliwości przyrody i dlatego moż­na je wytłumaczyć tylko przez bezpośrednią działalność Boga. Cuda uważa się za zewnętrzny sprawdzian i cechę wiarygodności Objawienia." (Ks. M. Kowalewski, Mały słownik teologiczny). Zatem - mówiąc zwięźlej - cud ma być w pewnym sensie "empirycznym" dowodem na istnienie Boga. Jest lu­ką, wyłomem uczynionym przez Boga w prawach natury, by w ten sposób umocnić nas, maluczkich w wierze.
Ta koncepcja z oczywistych powodów nie satysfakcjonowała wszelkie­go autoramentu materialistów, zwłaszcza zaś pozytywistów, którzy - by się tak górnolotnie wyrazić - w empirii złożyli całą swą nadzieję. Scholastyczne koncepcje okazały się grząskie także dla teologów, pośrednio osłabiając atry­but doskonałości Stwórcy, skoro musi On raz po raz interweniować w świat poprzez zawieszanie ustalonych w nim praw (konstruktor tele­wizora, w którym dla zmiany kanałów należałoby za każdym razem wy­mie­niać podzespoły nie cieszyłby się najlepszą renomą). Z kolei zwolen­nicy tezy o Bogu ukrytym, niedostępnym dla doznań o charakterze empi­rycz­nym także - z oczywistych powodów - nie byli w stanie zaakceptować wizji Stwórcy- Wiecznego Majsterkowicza.
Scholastyczna "fizyka cudów" prokurowała mechanizm dla teologii bar­dzo niebezpieczny, przeto skrzętnie wykorzystywany przez prądy racjona­lis­tyczne. Myślę tu o pokusie tłumaczenia poprzez cud wszelkich zjawisk, których nauka na danym poziomie rozwoju wyjaśnić nie umiała. Wizja "Bo­ga w defensywie" cofającego się przed gwałtownie ekspandującym ob­sza­rem oświetlonym przez naukę aż dopraszała się prostej ekstrapolacji: trzeba jedynie czasu, by nauka oświetliła wszystko. Ten poznawczy opty­mizm pozwalał ojcom europejskiego racjonalizmu wypowiadać zdania pokroju "Bóg? Dla mnie ta hipoteza jest zbędna".
Wobec naporu prądów pozytywistycznych teologowie wycofali się na "z góry upatrzone pozycje", lansując koncepcję całkowitej przepaści mię­dzy naukami przyrodniczymi a metafizyką. Temat mechanizmów rządzą­cych cudami przezornie omijano, akcentując rolę cudu jako znaku Boże­go. Zwrócono się do źródeł - czyli do Biblii. Autorzy Ksiąg Objawionych za­równo Starego jak i Nowego Przymierza nie pojmowali cudu w sensie scholastycznym. Aby to zrozumieć, trzeba zauważyć, że świat w pojęciu bib­lijnym nie jest doskonałą, raz na zawsze wprowadzoną w ruch ma­szyną, lecz ciągle pozostaje w zależności od Stwórcy - zatem nie tylko po­czątek, lecz i aktualne trwanie zawdzięcza woli Bożej. Cud nie łamie praw natury, lecz je doskonali. Nie przeciwstawia się siłom stworzenia, lecz ułat­wia ich pełną realizację (zob. Ks. J. Kudasiewicz, Biblia, historia, nauka, Znak, 1987, s. 345 i nast.).
Idąc tym tropem, rozszerzono pojęciowy obszar słowa "cud": "Cały świat stworzony ze swym ustalonym porządkiem (Jer 32,36 n) jest "cudem" (Ps 89,6) i "znakiem" (Ps 65,9) podobnie jak (owe) niezwykłe interwencje Boga w historii" (Słownik teologii biblijnej, Pallotinum 1982, s.163).
Myśląc prostolinijnie...
Pachnie to nieco słowną ekwilibrystyką. Myśląc prostolinijnie i tak nor­malnie po ludzku, bierze nas ciekawość: w jaki sposób doszło do rozmno­żenia chleba? Jakie mechanizmy wykorzystał Chrystus, chodząc po wo­dzie? Czy Zmartwychwstanie jest rzeczywiście jakimś buntem przeciwko fizyce tego świata? Czujemy różnicę między tymi zdarzeniami a normal­nym porządkiem rzeczy, dostrzegamy ich "nienaturalność". Trzeba to wy­raźnie oddzielić od aspektu teleologicznego i symbolicznego cudów. Są one w sposób nie budzący wątpliwości ważniejsze dla teologa, dla wierzą­cego (...czy figa nie rodząca owocu uschła natychmiast (Mt. 21,19), czy nieco później (Mk 11,20), nie ma to żadnego znaczenia; ważna jest lekcja, którą kryje w sobie jakieś symboliczne działanie" - tamże). Nie zamierzam tej hierarchii ważności kwestionować. Zgadzam się też ze zdaniem "świat jest Znakiem, Sygnałem, Świadectwem", bo nie umiem go - samego w sobie - wytłumaczyć. Lecz jakoś nie umniejsza to mej chęci poznania odpo­wiedzi na podobne sformułowanym wyżej pytania.
Sparzeni na długiej serii porażek w potyczkach z przyrodnikami teolo­gowie zastosowali taktykę ślimaka. Ogłosili swoistą "dychotomię" Rzeczy­wis­tości: świat materialny to jedno, transcendentny - drugie. Teolog nie ma kompetencji wypowiadania się w kwestii praw rządzących pierwszym, fizyk - na odwrót. Osiągnięty dziejowy kompromis bardzo służy obu stro­nom, położył bowiem kres nie tylko stosom dla heretyków; także wszelkiej maści "naukowym światopoglądom". Mniej jednak służy "szaraczkom" (myślę tu o szaraczkach wierzących, jako że ateiści problem transcendencji w ogóle mają z głowy) którzy, myśląc zdroworozsądkowo, wyczuwają tu jakiś dysonans: toć Biblia mówi o tym, że Bóg jest w ciągłej relacji ze swym stworzeniem, więc gdzie miejsce na przepaść? Gdzie Odkupienie, gdzie Paruzja? Na ostatnie pytanie teologowie ochoczo odsyłają do Apokalipsy. Koniec świata jest dla nich jakimś kosmicznym kataklizmem, kolapsem obracającym wniwecz świat materialny. Oczywiście, taka Paruzja to cud cudów, ostateczne i całkowite zawieszenie praw przyrody. Znów kłania się scholastyka.
Czy tak być musi? Czy jest tu miejsce na harmonię między fizyką i me­tafizyką? Czy można pomyśleć świat, w którym zjawiska, wyglądając nie­naturalnie, cudownie, opierają się na prawach w tym świecie imma­nen­tnych, choć może dotąd tylko wirtualnie? Czy jest do pomyślenia model świata, którego prawa ewoluują, są zmienne w czasie? W końcu Lem wy­myślił coś radykalniejszego: anizotropię praw fizyki spowodowaną Grą Obcych (Nowa Kosmogonia). Czy jest do pomyślenia "nowa fizyka cudów" nie domagająca się nadzwyczajnych interwencji Stwórcy w każdym wyglą­da­jącym na nadnaturalne zjawisku, lecz z drugiej strony wolna od płaskich racjonalizmów w stylu Kosidowskiego?
Pozytywnej odpowiedzi na te pytania nie otrzymamy z pewnością wśród "apokaliptyków" (nazywam tak zwolenników "dychotomii" Rzeczy­wistości, stale obecnego, niezmiennego w czasie napięcia między światem materialnym a transcendentnym, zwolenników Paruzji - kosmicznego ko­la­psu). Istnieje jednak nurt przeciwny. Można by rzec, że ma on pewne pod­stawy naukowe, gdyż wywodzi się z obserwacji nad trendami we Wszech­świecie.

Ewolucja: od prostoty ku złożoności

Bodaj najdonioślejszą konsekwencją odkryć XX wieku jest spostrze­żenie: Świat jest procesem. Aby wagę tego, zda się truizmu, uświadomić, trzeba pamiętać, że przez całe tysiąclecia dominowała myśl o niezmien­ności świata (pominąwszy zdarzające się od czasu do czasu intuicje filo­zofów obwieszczających zdania pokroju "panta rei"). Nie mieściła się w gło­wie myśl, że dzieło doskonałego Stwórcy może ulegać zmianom - te bo­wiem przypisywano tworom niedoskonałym. Wrażenie owej niezmien­ności potęgował obraz nieba - od stuleci niewzruszony układ gwiazd. Trze­ba było astrofizyki spektralnej, by udokumentować ewolucję gwiazd. Ona też pozwoliła odkryć, że Wszechświat nie znajduje się bynajmniej w stanie kinematycznej równowagi - lecz ekspanduje.
Ewolucja Wszechświata stała się oczywistością jeszcze przed II wojną światową. Znacznie wcześniej udokumentowano mechanizmy ewolucyjne na ziemi - w świecie biologii. A potem stało już oczywiste, że ewolucja - to zja­wisko w świecie uniwersalne. Występuje na każdym poziomie orga­nizacji materii - od kwantowego po kosmiczny.
Teologowie długo nie mogli strawić tej nowej, zdawałoby się sprzecznej z Biblią wizji świata. Kto wie, czy to ona właśnie nie przyczyniła się do owej "strategii ślimaka" owocującej dychotomiczną koncepcją Rzeczy­wistości. Tymczasem syntetyczne spojrzenie na różnorakie występujące w świe­cie mechanizmy ewolucyjne pozwala wyłonić prawidłowości, które teologa właśnie powinny bardzo zainteresować, więcej - rozbudować arse­nał jego argumentacji. Przecież ewolucja na każdym szczeblu rozwoju jest procesem prowadzącym do powstania wyżej zorganizowanych form ma­terii. Wszechświat nie zmierza zatem bezładnie "byle gdzie", lecz w kon­kretnym, jednoznacznie określonym kierunku. Potocznie mówilibyśmy tu o celu.
Mówiąc o ewolucji, nie sposób pominąć człowieka. Póki co, jest on - tu wszyscy zdają się zgadzać - jej ukoronowaniem. Rodzi się jednak pytanie - co dalej? Czy motor ewolucji zatrzyma się, czy, prąc nadal, wytworzy no­wy gatunek "nadludzi"?
Istnieje tu trzecia alternatywa. Już wcześniej zdarzało się, że mecha­nizmy popychające materię ku wyższym formom organizacji zmieniały się skokowo, np. inne stymulatory działały w ewolucji kwantowej (wczesna faza Wszechświata), inne w ewolucji chemicznej, jeszcze inne w bio­logicznej. Wspomniany już Lem artykułuje hipotezę zakładającą, iż ewolu­cja biologiczna, tworząc gatunek homo sapiens osiągnęła kres możliwości. Postęp jednak jest możliwy, choć dzięki podstępowi: następny wytwór po­w­stanie... dłońmi człowieka. Komputer, praprzodek sztucznej inteligencji - oto nowa alternatywa, jaką serwuje nam rodzimy filozof o naukowo-fanta­sty­cznej proweniencji!
Inną wizję roztacza Teilhard de Chardin, francuski jezuita, paleontolog, wielki mistyk i myśliciel. Dokonana w niej synteza intuicji i wiedzy przy­rodniczej wypchnęła go poza obręb jakiejkolwiek paradygmatyki, skutkiem czego myślenie Teilharda było obce obu stronom - zarówno teologom (na­cierpiał się on sporo od ówczesnej hierarchii, dla której był niewygodny, przeto wysyłano go byle dalej, m.in. do Chin, gdzie zapisał się jako współodkrywca tzw. człowieka pekińskiego), jak i przyrodnikom, którzy nigdy nie traktowali jego pomysłów serio, umieszczając je w getcie mistyki.
Tymczasem wizja Teilharda, prowokując niezwykłą śmiałością, posiada klarowną logikę właściwą intelektualistom, którzy odebrali solidne przyrod­nicze wykształcenie. Wydaje się być coraz świeższa. W czym należy upa­trywać owej mocy?
Teilhard wystartował od spostrzeżenia będącego obecnie truizmem: ewo­lucja jest procesem realizującym się na każdym poziomie rzeczy­wistości kosmicznej. Patrząc tak szeroko można pokusić się o poszukanie jej cech wspólnych. Teilhard zauważył, że na każdym poziomie działa iden­tyczny mechanizm dialektyczny: dywergencja - konwergencja – wyło­nie­nie nowej jakości.
Jak przystało na wizjonera, Teilhard stosuje do objaśnienia swej kon­cepcji niezwykle obrazowy, poetycki język (kto wie, może to właśnie ów "epitet" wizjonera zawdzięcza takiemu językowi?). Myśląc o uniwersalnych, immanentnych we Wszechświecie mechanizmach ewolucyjnych, stosuje określenie "zwijającego się" Wszechświata. Gdzie indziej używa obrazu-modelu wznoszącej się spirali zbieżnej w Ognisku. Celem i Ogniskiem ewoluującego Wszechświata jest punkt Omega - czyli Chrystus Kosmiczny.
Wznoszenie się po spirali opisuje sens prostej prawidłowości ewolucji: prowadzi ona zawsze w jednym kierunku: ku wyższym formom organizacji materii. "Wszechświatem włada nie tylko rozpaczliwa entropia, o której wciąż słyszymy, a która redukuje wszystko do form najbardziej elemen­tarnych i najbardziej stałych. Z tego deszczu popiołów wynurza się, wzno­sząc się wyżej, jakiś kosmiczny wir, w którym tworzywo wszechświata, wy­ko­rzystując preferencyjny rozkład losowy, skręca się i zwija coraz ciaśniej w co­raz bardziej złożone i coraz bardziej ześrodkowane skupiska" (Pierre Teilhard de Chardin, Zbieżność wszechświata, w zbiorze "Moja wizja świa­ta, IW Pax,1987, s. 357). Teilhard używa także określenia "przebóstwiania" świata. W Jego optyce Zbawienie jest również procesem; świat ewoluując, wydaje z siebie owoce materii coraz bardziej złożone (zatem doskonałe), coraz mocniej "przesiąka" pierwiastkiem duchowym.
W różnych fazach ewolucji działają różne stymulatory decydujące o roz­woju. Np. w fazie biologicznej postęp był możliwy poprzez współ­działanie dwóch zjawisk: zmienności gatunków (mutacje genów) i doboru naturalnego (walka o byt). Według Teilharda, z chwilą pojawienia się czło­wieka (etap hominizacji) ewolucja dokonuje się już nie w płaszczyźnie bio­logicznej, lecz duchowej, zaś jej stymulatorem jest Miłość. Ona to ma do­pro­wadzić do pełnej duchowej integracji świadomości, co jest zasad­niczym celem Wcielenia (jedna owczarnia i jeden pasterz).
"Na obszarze naszego doświadczenia człowiek jest jedyną istotą żywą, która nie tylko wie, lecz nadto wie, że wie". ("Moja wizja świata", s. 174). Czło­wiek dysponuje świadomością. Od tego momentu następuje rozwój noosfery: warstwy duchowej (myśli) na ziemi. To ona stanowi obecnie środowisko działań ewolucji.

Między duchem a materią

Świadomość jest produktem wysoko zorganizowanej materii. Wyłoniła się w toku jej ewolucyjnych przeobrażeń, lecz w jej ponadmaterialny (du­cho­wy) charakter nikt nie wątpi. Czy jednak istnieje jej realne i bezpośre­dnie oddziaływanie na materię? Realne - to znaczy pozostawiające skutek materialny. Bezpośrednie - to znaczy bez udziału "przekaźnika" (np. czło­wieka, który wprowadzony w stan ekstazy na koncercie rockowym demo­luje krzesła na widowni).
Twierdzącej odpowiedzi na to pytanie udziela parapsychologia. Znamy możliwości telekinetycznych "siłaczy" łamiących siłą woli łyżeczki. Słyszymy o podrygujących stołach w seansach spirytystycznych. Lecz słyszymy także sceptyczne opinie naukowców, oskarżenia o szarlatanerię, iluzjonistyczne oszustwa... Gdzie leży prawda?

W odpowiedzi na szereg negatywnych wyników naukowych ekspery­mentów wierzący w autentyczność parapsychologicznych zjawisk wysuwa­ją argumenty o zakłócającym wpływie właściwego metodologii pozytywne­go poznania sceptycyzmu. Skoro czynnikiem mającym wpływ na zacho­wanie się materii jest tu wiara, wola (atrybuty świadomości), to rzeczy­wiście sceptycyzm nie sprzyja powodzeniu eksperymentu.
Istnieje silna pokusa, by część cudów (zwłaszcza tych opisanych w Ewan­gelii) tłumaczyć mechanizmem oddziaływania świadomości na ma­terię. Chrystus wielokrotnie podkreśla znaczenie wiary uzdrawianego, a w Na­zarecie, wobec bardzo niesprzyjającej, sceptycznej aury wydaje się być bezsilny: "I niewiele zdziałał tam cudów z powodu ich niedowiarstwa" (Mt 13,58).
Kwestionując totalnie możliwość jakiegokolwiek bezpośredniego od­dzia­ływania świadomości na materię, pozostawiamy bez wyjaśnienia wiele zjawisk, których udokumentowanie jest bardzo solidne. Weźmy choćby korelację między zaufaniem do lekarza a skutecznością jego leczenia. Za­obserwowano przed laty w Afryce pewien paradoks: skuteczność miejsco­wych czarowników była większa niż białych lekarzy uzbrojonych w moc racjonalnej, opartej na pozytywnej nauce medycyny. Jedynie czynnik wiary może go skutecznie wyjaśnić. Również fenomen wszelkiej maści Harrisów, bioenergoterapeutów nie daje się objaśnić bez udziału pewnej sprzyjającej psychicznej aury (czasem wręcz psychozy).
Sama intuicja podpowiada, że skoro świadomość jest owocem wysoko zorganizowanej materii (jesteśmy, jak powiada Ditfurth "dziećmi Wszech­świata"), to byłoby czymś nienaturalnym, wręcz dziwacznym, gdyby mię­dzy duchem a materią występowała jakaś drastyczna szczelina, nieciągłość.
Tymczasem postawienie choćby hipotezy o istnieniu takich powiązań jest z punktu widzenia nauki pozytywnej niepurawnione. Paradygmatyka, a za nią i metodologia fizyki są zbyt mało elastyczne. Fizyka bowiem - to nauka badająca mechanizmy w świecie materii - zatem jeden z pod­mio­tów takiej hipotezy już leży poza granicami jej kompetencji i za­inte­resowań.
Lecz fizyka może obserwować potencjalne efekty takich oddziaływań. Przy­pomina to trochę sytuację badań nad cząstkami elementarnymi. "Zobaczyć" wprost ich nie można, owszem, lecz ślad, jaki pozostawiają - tak (komora Wilsona).
Większość tzw. "poważnych" fizyków dystansuje się od parapsychologii. Wydaje się jednak, że skutki tego nie działają w interesie samej fizyki. Prędzej czy później z problemem wypadnie się zmierzyć (kiedyś taką na­dzieję dawała biofizyka, teraz optymizm nieco chyba osłabł). Obecnie jednak pole oddano w ręce "amatorów" dziarsko i bez zahamowań szer­mujących quasinaukową terminologią. Mamy więc pola bioniczne, siły lub energie kosmiczne - słowem bełkot profanów, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że wszelkie te pojęcia obłożone są rygorem metodologicznej ścisłości i stosowanie ich w takich przypadkach ma wyłącznie sens po­etyckiej alegorii.

Parafizyka: szarlataneria, czy nadzieja?

Istnieją jednak na terenie fizyki (lub w bliskich jej okolicach - jest nawet termin: parafizyka) teorie i hipotezy rokujące nadzieję, że podejmowanie prób metodologicznie poprawnego wyjaśnienia owych zjawisk nie będzie bezowocne. Chciałbym tu zwrócić uwagę na dwie. Pierwej jednak zau­ważmy, że wytłumaczalność cudów jest "od biedy" możliwa już od czasów Boltzmanna i Maxwella (ściślej - od dokonań w dziedzinie termodynamiki statystycznej). Prawdopodobieństwo tego np. że w podgrzewanym kocioł­ku woda zamarznie jest, co prawda niezwykle znikome, lecz niezerowe.
Znaczenie prawdopodobieństwa w fizyce okazało się jednak bardziej fundamentalne, niżby to miało wynikać z modeli termodynamiki statys­tycznej, opisującej, koniec końców, makroskopowe stany układów fizycz­nych. Początek wieku dwudziestego przynosi przełom: kwantowy model rzeczywistości. Wbrew intuicyjnym oczekiwaniom fizycznych autorytetów (Einstein: "Bóg nie gra w kości"), prawdopodobieństwo staje się imma­ntentną cechą mikroświata. Okazuje się wręcz, że nie ma czegoś takiego, jak orbita elektronu; możemy jedynie mówić o maksimum prawdopodo­bień­stwa (funkcja falowa w równaniu Schrodingera jest duża tam, gdzie prawdopodobnie znajduje się cząstka). Okazuje się, że równoczesny po­miar pędu i położenia cząstki a priori nie może być dowolnie dokładny (zasada nieoznaczoności Heisenberga).
Objaśnienie wszelkich zjawisk występujących w świecie (również ma­kro­skopowych) musi rozpocząć się na poziomie elementarnym, czyli kwan­towym. Jeśli zatem gdziekolwiek należy poszukiwać fundamentalnych mechanizmów oddziaływania świadomości na materię, to tu właśnie. Kie­rując się tym, niektórzy badacze poszukują "łącznika" między świado­mo­ścią, która jest wielkością niefizyczną, lecz realną, a rzeczywistością ma­terialną. Amerykański fizyk, laureat Nagrody Nobla z 1973 r Brian D. Josephson zaproponował hipotezę o dwojakiego rodzaju zmianach jakim podlegać może funkcja falowa. W warunkach "normalnych" jej ewolucja jest zgodna z równaniem Schrodingera (określa ją operator zwany hamilto­nianem). Natomiast "przy obserwacji" (czyli przy udziale czynnika świado­mości) hamiltonian zmienia się drastycznie i funkcja ta (wektor stanu) ulega kolapsowi. (Laurence M. Beynam, Fizyka kwantowa i zjawiska paranor­malne, zob. Literatura na świecie nr 141, s. 195)
Myśl tę rozwinął inny fizyk amerykański, Evalyn H. Walker. W zbudo­wanym przezeń modelu (a właściwie teorii świadomości) poniżej klasycz­nego (obserwacyjno-teoretycznego) poziomu kwantowego istnieje poziom subkwantowy; jest to miejsce, gdzie lokuje się wszelkie doświadczenie podmiotowe. Świadomość pozostaje tu w oddziaływaniu ze światem fizy­cznym poprzez wektor stanu opisujący oddziaływania kwantowo-mecha­niczne (tunelowanie elektronów), które stanowią o działaniu synaps (podstawowych elementów mózgu) jako przełączników.(zob. E. H. Walker, N. Herbert, Zmienne ukryte na zbiegu fizyki i zjawisk paranormalnych, tamże, s.157-170)
Sedno proponowanych tu modeli objaśniających oddziaływanie świa­do­mości na realizację procesów kwantowych leży w założeniu różnicy za­chowania się cząstek pod wpływem świadomości; różnica owa wynika z "od­chylenia" biegu zdarzeń od najbardziej prawdopodobnego toru (jaki zaszedłby w stanie "czystym") Świadomość działa tu zatem jako swoisty "wzmacniacz prawdopodobieństwa".
Koncepcja ta bardzo koresponduje z ciekawą interpretacją mechaniki kwantowej zaproponowaną przez H. Everetta III, J. A. Wheelera i R. N. Gra­hama. Interpretacja ta znana pod nazwą EWG oparta jest o nieska­zitelny (w sensie matematycznym) model tzw. superprzestrzeni, której każ­dy punkt to cały wszechświat. Rzeczywistość realizuje się poprzez wybór kolejnych wirtualnie możliwych wszechświatów zgodnie z regułą maksi­mum prawdopodobieństwa. (zob. Fizyka kwantowa... s. 196-198)
Jeśli zastosować koncepcję Walkera (kolaps wektora stanu powodowa­ny oddziaływaniem czynnika świadomości - woli) do modelu EWG, okaże się, że owo oddziaływanie to nic innego, jak "zepchnięcie" trajektorii, którą podąża realizowana rzeczywistość w kierunku innego - mniej prawdopo­dob­nego punktu superprzestrzeni (wirtualnego wszechświata).
Na pierwszy rzut oka nie zdajemy sobie sprawy z powagi konsekwencji prawdziwości powyższych hipotez. Pierwsze implikacje podważają wiary­godność wszelkich eksperymentów (jeśli ktoś byłby uczuciowo zaangażo­wany w eksperyment, np. chciałby potwierdzić własną hipotezę, mógłby spo­wodować zmianę jego rezultatów!). Pominąwszy wszelkie inne kon­sekwencje (m.in. społeczne), zauważmy tylko, że zmieniłby się obraz świa­ta w sposób równie przełomowy jak na początku wieku (newtonowko-kopernikańska koncepcja czasu i przestrzeni musiała ustąpić ze względu na konsekwencje mechaniki kwantowej i obu teorii względności). Subiekty­wizm nabiera tu nowych rumieńców. To już nie tylko zabawa z grą zmy­słów (np. odurzonych halucygenami; ekstremalny obraz znajdujemy w "Kon­gresie futurologicznym" Lema). To rzeczywisty wpływ zmysłów na materię!

Cud objaśniony?

Nas jednak interesuje tu możliwość wyjaśnienia mechanizmów cudów. Przy założeniu prawdziwości powyższych hipotez wydają się one oczy­wi­stymi. (Raz jeszcze podkreślę, że wyjaśnienie takie w niczym nie depre­cjonuje ich symbolicznego przesłania, podobnie jak zdradzenie przez Waj­dę sekretu, w jaki sposób udało mu się nakłonić białego konia w ostatniej scenie "Wesela" do tarzania się po trawie nie umniejsza wartości płynącej z tej sceny symboliki.) Czy jednak owo wyjaśnienie nie desakralizuje cudów? Czy nie zabiera im boskich atrybutów?
Niewątpliwie tak - odpowiedzą "apokaliptycy", zwolennicy przepaści mię­dzy rzeczywistością materialną a transcendentną. Rzeczywiście, całko­wita rozłączność sfer sacrum i profanum wyklucza takie rozwiązanie. Czy jednak owa rozłączność da się w ogóle utrzymać - choćby w perspektywie Wcielenia?
Zwolennicy wizji przebóstwiającego się w procesie ewolucji Wszech­świata znajdą tu jednak wzmocnienie swych argumentów. Popatrzmy: roz­wój teilhardowskiej noosfery to nasilająca się erupcja myśli, integrującej się świadomości. Im większy stopień integracji tym (należy sądzić) inten­sywniejsze jej oddziaływanie na materię. To, co kiedyś było cudem (stało poza granicami wytyczonymi przez fizykę), dziś staje się możliwe! I wcale nie mamy do czynienia z jakimś "zawieszeniem praw natury" - po prostu, po­przez wysiłek świadomości (wola, bardzo silna wiara) Rzeczywistość realizuje się innym torem (aktualizując inne wszechświaty wirtualne w superprzestrzeni EWG) niż bywa to w wypadku jego braku.
Bóg: Ojciec, czy Ryzykant?
Brnąc konsekwentnie w tym kierunku, musimy zadać pytanie o sta­bilność praw rządzących światem. Skoro bowiem Rzeczywistość jest proce­sem, może i prawa fizyki zmieniają się w czasie?
Taka wizja jest fizykom nieobca. Padają tu bardzo poważne hipotezy (np. kwestionuje się stałość stałych fizycznych). Padają też bardziej fanta­styczne, choćby wspomniany już obraz Graczy kształtujących lokalnie pra­wa fizyki w "Nowej Kosmogonii" Lema.
Być może, powyżej pewnego poziomu koncentracji świadomości moż­liwa będzie kreacja praw fizyki. (Zauważmy, że poziom naszej wiary jest praktycznie zerowy; Chrystus wielokrotnie wypominał to swoim uczniom: "jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy..." (Mt 16, 20)). Prędzej czy później przypisane nam będą atrybuty Boga - taka nadzieja płynie z kart Ewangelii. Owa Myśl, która zrodziła świat niewątpliwie nas przekracza. Nie­wątpliwie ku Niej zmierzamy. Lecz czy dojdziemy tam w sposób ciągły, czy skokowy? Któż to wie? Możemy tylko sądzić, że - skoro świat jest procesem, dlaczego miałby się skończyć kolapsem? Skoro Bóg jest Ojcem, to czemu nie miałby stopniowo powiększać obszaru naszych możliwości - w miarę dojrzewania i wzrostu odpowiedzialności?
Patrząc na świat, trzeba mieć wiele optymizmu, by uwierzyć, że On nie robi tego zbyt pochopnie.

Lewica-prawica: rzut aksjologiczny

Czy podział lewica-prawica ma dziś sens? Czy można go przeprowadzić klarownie, bez wątpliwości i dylematów? A jeśli tak - to czy jest on użyteczny, czy też raczej wprowadza zamęt i niesnaski, produkując jedynie etykietki i epitety w politycznych swarach?
Spora część politologów i publicystów wydaje się skłaniać ku poglądowi, że granica podziału między lewicą i prawicą rozmywa się dziś tak dalece, iż staje się on bezużyteczny. Że do współczesnego świata podział ten nie przystaje, bo jest anachroniczny, próbuje na obecną tkankę cywilizacyjną narzucić szablon rodem z XIX wieku. Przykładem spór o to, czy NSDAP zaliczyć należy do lewicy, czy do prawicy. Z krajowego podwórka: gdzie wedle tego podziału zaliczyć należy PIS? Czy PO to formacja lewicowa czy prawicowa? Wątpliwości nie budzą jedynie partie o wyraziście zarysowanej ideologii, np. UP po lewej i UPR po prawej stronie.
Nieporozumienia wynikają głównie stąd, że oceny dokonuje się w różnych aspektach rzeczywistości: w przestrzeni życia gospodarczego, w stosunku do atrybutów jednostki, relacji społecznych, tradycji, narodu, Kościoła i religii w ogóle. Ta wieloaspektowość sprawia, że lokalizowanie na jednowymiarowej osi jest niepełne. Lepsze efekty daje użycie dwóch wymiarów. Najbardziej znany jest tutaj diagram Nolana, lokalizujący ugrupowania polityczne (lub konkretne osoby publiczne - liderów, ideologów) na płaszczyźnie, gdzie na jednej osi odłożony jest poziom wolności osobistej, zaś na drugiej – poziom wolności gospodarczej.
W takim dwuwymiarowym rzucie scena polityczna jest podzielona nie na lewicę i prawicę, lecz na cztery podstawowe obozy polityczne, różniące się wyborem pożądanego modelu cywilizacyjnego oraz metodami na jego osiągnięcie. Ciekawą odmianę diagramu Nolana proponuje Wiktor Dzierzęcki (http://www.scenapolityczna.friko.pl/).

 

Oś poziomą wyznaczają tu dwa bieguny systemu obyczajowo-światopoglądowego lub też modelu cywilizacyjnego: liberalizm (wspólnota demokratyczna) i konserwatyzm (wspólnota autorytarna), zaś oś pionową - dwa bieguny systemu ekonomicznego: liberalizm gospodarczy (kapitalizm, leseferyzm) i kolektywizm gospodarczy (socjalizm, państwo opiekuńcze zwane też zachęcająco „państwem dobrobytu”).
Niektórzy teoretycy państwa proponują nawet wprowadzenie trzech wymiarów, dołączając do wspomnianych dwóch osi trzecią, na której odłożony jest poziom wolności politycznej. W takim trójwymiarowym rzucie doktryn politycznych najbardziej wolnościowe to libertarianizm oraz anarchokapitalizm; na ich przeciwległym biegunie znajdują się totalitaryzmy: komunizm i faszyzm (zob. http://www.friesian.com/quiz.htm).

                 

Istnieją jednak wymiary rzeczywistości, w których lokalizacja na jednowymiarowej osi lewica-prawica daje się przeprowadzić rzetelnie i klarownie. Do takich z pewnością należy przestrzeń aksjologiczna.
W tej właśnie przestrzeni Oświecenie przyniosło przewrót na miarę kopernikańskiego, lansując system antropocentryczny w miejsce systemu teocentrycznego. Człowiek jest wartością najwyższą, Bóg - to zbędna hipoteza. Zbudowana na tym fundamencie aksjologia, absolutyzując człowieka w sferze wartości, musiała chcąc nie chcąc, przyznać mu także i pozostałe atrybuty absolutu. Dlatego ogłosiła, że człowiek ze swej natury jest dobry, jeśli jednak staje się zły, to przez zgubny wpływ środowiska (byt określa świadomość). Zauważmy, że jest to dokładna odwrotność aksjologii chrześcijańskiej, gdzie człowiek z natury jest zły (grzeszny), całe zło wychodzi z wnętrza człowieka i czyni go nieczystym (por. Mk 7,11-23).
Myśl oświeceniowa szczyci się przyznaniem człowiekowi przywileju wolności; w optyce aksjologicznej jest to dokładna replika sceny z kuszeniem w raju: nie jesteście wolni, to Bóg was zniewala („wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa (...) tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”(Rdz. 3,5).
Spektakularną analizę aksjologicznych różnic między tradycją chrześcijańską i oświeceniową zaprezentował… Wojciech Cejrowski. Przeciwstawił on sobie dwa hasła, które śmiało można nazwać jądrami aksjologii obu tych tradycji: Bóg - Honor - Ojczyzna i Wolność - Równość - Braterstwo:
Wolność (...) ma zastąpić Boga - „nie wolno ograniczać wolności człowieka Prawem Boskim”.
Równość ma zastąpić Honor - szuja uzyskuje równe prawa co człowiek uczciwy, władzę ma prawo sprawować każdy, więc obywatel Hitler ma prawo być demokratycznie wybrany na dyktatora.
Braterstwo zamiast Ojczyzny oznacza zanik wspólnoty rodzinnej i państwowej. Kiedy wszyscy jesteśmy braćmi niepotrzebne nam narody i granice, po co nam tradycje, flagi, hymny, bracia wszystkich krajów łączcie się.
Wolność, Równość, Braterstwo mają wyprzeć Boga, Honor i Ojczyznę. Wyprzeć a nie uzupełnić
(W. Cejrowski, „Kołtun się jeży”).
Tak jak materialiści mieli problem z absolutyzacją materii (powinna mieć ona cechy Bytu Absolutnego, tymczasem wykazuje się sporą niestabilnością, ulega degradacji), tak oświeceniowi moraliści i ich wszelkiej maści sukcesorzy mają problem z absolutyzacją wartości. Tutaj bowiem idealnie przystaje logika dwuwartościowa: tak-nie, dobro-zło, prawda-fałsz. Brak absolutnego odniesienia w przestrzeni wartości musiał zaowocować relatywizmem moralnym tak samo, jak w filozofii, a zwłaszcza w epistemologii, musiał zaowocować relatywizmem poznawczym (on zaś jest charakterystycznym przymiotem cywilizacji o charakterze konsumpcyjnym: „co to jest prawda?” - pytał ironicznie Piłat Jezusa).
Relatywizm moralny potocznie kojarzony jest z moralnością Kalego, lecz to spore uproszczenie. Trucizna w nim zawarta pochodzi na dobrą sprawę z relatywizmu poznawczego. Obserwuję kogoś, kto postąpił źle. Nie wiem, jak to jest z jego intencjami. Może chciał dobrze? Może tak został wychowany albo ma jakieś genetyczne skrzywienie? Może to wreszcie osławiona „wina środowiska”? Nie wiem. A kto wie? - Nikt nie wie - odpowie oświeceniowiec. A skoro nikt - to gdzie właściwie leży prawda o jego winie, odpowiedzialności? Nie ma jej, bo nie wiadomo, jak jest - nie wiadomo w sensie absolutnym. Tymczasem chrześcijanin odpowie: Bóg wie. A skoro ktoś wie, to znaczy że gdzieś jest owa prawda - o winie, odpowiedzialności... To nieważne, że jej nie znam. Ważne, że ona jest.
Powie ktoś: akademickie dywagacje, abstrakcyjne rozważania. Skoro nie wiem, nikt na ziemi nie wie, to jaki może być pożytek z tego, że wie ktoś? Czy zmienia to stan rzeczy?
Tak, i to w sposób zasadniczy. Skoro ktoś wie - to jednak jestem odpowiedzialny. Ktoś umie zważyć mój udział w złym uczynku, oddzielić go od skłonności zaszytych w genach czy zaaplikowanych przez środowisko. Moja odpowiedzialność jest gdzieś tam ściśle określona! A jeśli nikt nie wie - no to „róbta co chceta” (uwspółcześniona wersja maksymy Dostojewskiego „jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno”).
Zresztą wagę fundamentów aksjologicznych można też rozpoznać empirycznie - obserwując rozwój moralności oświeceniowej. Ktoś powiedział, że realizacja hasła „Wolność” idzie całkiem dobrze, z „Równością” też nie ma kłopotów. Najgorzej jest z „Braterstwem”. Bo niby skąd autentyczne braterstwo, w świecie pozbawionym honoru, za to przepełnionym cwaniactwem i oportunizmem? Skąd braterstwo, jeśli przyjmuje się za prawdę objawioną, że to walka była (ewolucja biologiczna) i jest (walka klas) czynnikiem napędowym antropogenezy?
Nie mając absolutnego odniesienia, oświeceniowa aksjologia wpadłaby w pułapkę logicznych sprzeczności. Dlatego znalazła swój absolut: społeczeństwo. Najwyraźniej widać to w marksistowskim prymacie interesów zbiorowości nad interesami jednostki. Ale nie tylko: prymat ów znajduje też swą realizację w koncepcji państwa opiekuńczego. Aksjologia takiego państwa w sposób oczywisty umieszcza na czele hierarchii wartości społeczność. Państwo bierze pod opiekę całą zbiorowość kosztem... jej elementów, które traktuje jak śmieci („przeżyj to sam” - w Urzędzie Skarbowym). Już mało kto w tych skutecznie wypranych z myślenia społecznościach (tych, tj. rządzonych dłuższy czas przez opcję „prospołeczną”) dostrzega groteskową dwulicowość zawartą w określeniu „solidaryzm społeczny”, jawny absurd fiskalnych formalizmów, przeogromne koszty i nieskuteczność mechanizmów redystrybucyjnych... Niektórym po prostu już nie mieści się w głowie, żeby można inaczej, prościej (podobnie nie mieściło się w głowie pewnej Kubance to, że w niektórych krajach można kupić towar w sklepach bez kartek).
Społeczeństwo nie mogłoby się znaleźć na szczycie wartości, gdyby było pozbawione przywileju sprawowania władzy. A rządzić może ono wyłącznie poprzez mechanizmy statystyczne. Poprzez mechanizmy demokracji przedstawicielskiej.
Z mechanizmów tych korzysta i lewica i prawica. Demokracja przedstawicielska stosowana jest od stuleci i w zasadzie dziś niczego złego nie wolno o niej mówić. Stanowi wartość. A właściwie to dla niektórych nawet Wartość. Apostołowie oświeceniowego porządku składają jej wiernopoddańcze hołdy i piszą wzniosłe panegiryki. „Szare jest piękne” – dowodził Adam Michnik w „Gazecie Wyborczej” z dn. 4-5 stycznia 1997r. Szare - czyli średnia statystyczna. Wypadkowa głosu mas.
Tymczasem w perspektywie aksjologicznej o demokracji nie da się powiedzieć nic ponad to, co już powiedział Churchill: że jest mniejszym złem. Nie jest ona antidotum na wszelkie bolączki, a jej skuteczność - jak celnie kiedyś zauważył Ernest Skalski (nb. też w GW) - jest zdeterminowana wypadkową kondycją moralną społeczności. A tzw. młode demokracje narażone są na bardzo nieciekawe patologie – choćby perfekcyjnie działającą selekcję negatywną promującą osoby wyzute z moralnych zasad i osobistej godności, czego mamy okazję nierzadko doświadczać w ostatnich latach na krajowej scenie politycznej.

Czy z aksjologicznego kośćca ideologii oświeceniowej dają się wydedukować prawidłowości rozwoju cywilizacyjnego, jakim podlegają społeczności rozwijające się pod jej wpływem? A więc: konsumpcjonizm, płytki hedonizm, liberalizm obyczajowy?
W świecie odartym z Boga (i transcendencji) znika sens cierpienia. Ponieważ jest ono niepodważalnym, powszechnym składnikiem życia, przeto świat taki musi być pozbawiony sensu. Takim go zatem lansuje grupa sfrustrowanych lewicujących egzystencjalistów (Sartre, Camus). W ich świecie musimy pogodzić się z tym, że wszelkie ludzkie nadzieje i lęki, wszelkie ekstatyczne radości i straszliwe cierpienia, wszystkie twórcze udręki uczonych, artystów, świętych i konstruktorów mają zniknąć na zawsze bez śladu, zatopione w bezgranicznym morzu przypadku (L. Kołakowski, „Jeśli Boga nie ma”, Wyd. Znak 1988 s. 230). O ile u wymienionych tu bohaterów świadomość owa zaowocuje melancholią i frustracją, o tyle pośród prostego ludu (zwanego celnie na kartach Ewangelii „tłuszczą”) wywołać może reakcję przeciwną, oddanie się w całości przyjemnościom tego świata: cóż mi zostało, tyle mojego, co sobie (tu i teraz) poużywam. Wszelkie cierpienie staje się wrogiem w realizacji owego imperatywu. Żyjącemu w tej hierarchii wartości trudno zrozumieć sens jakiejkolwiek ascezy. Filozofia używania życia - konsumpcji - anektuje wszelkie obszary rzeczywistości. Nie objawi się wyłącznie upodobaniem do gromadzenia dóbr materialnych, do ułatwiania sobie codziennej rzeczywistości, w czym dzielnie sekundują osiągnięcia współczesnej nauki i techniki. Będzie się domagać zredukowania do sfery konsumpcyjnej takich zjawisk jak życie uczuciowe, seksualne (znamienny jest tu stosunek do antykoncepcji, czy pornografii). To z całkowitego braku zrozumienia sensu cierpienia bierze się u „postępowych” akceptacja eutanazji, to tutaj jest źródło owych wielce humanistycznych haseł każących wykazywać współczucie dla złoczyńców przy jego całkowitym nieraz braku dla ich ofiar; jeśli cierpienie spadło na aksjologicznej skali, to wraz z nim sczezł także sens pokuty (oczywiście, zjawisko to wzmacniane jest przez skłonność do relatywizmu: ofiara wszak nie jest winna, bo uwarunkowana zgubnym wpływem środowiska i loterii genów).
Wdrapawszy się na piedestał absolutu, oświeceniowa wolność nie zdała egzaminu. Odarta z odpowiedzialności przepoczwarzyła się w swawolę. Jakiekolwiek przestrogi tonęły bez echa w hałaśliwej euforii europejskiej cywilizacji odurzonej „ukąszeniem heglowskim”. Nim przyszło opamiętanie, Europa zdążyła ponownie (bo przedtem były gilotyny na ulicach Paryża) spłynąć krwią po dwakroć - za sprawą ideologii o różnych (brunatnym i czerwonym) zabarwieniach, lecz o tej samej proweniencji. Zresztą - czy w ogóle przyszło jakieś opamiętanie? Czy Europa wyciągnęła jakieś wnioski z tych ponurych lekcji historii? Patrząc na nią dziś, trudno nie przywołać z pamięci znanego u nas sloganu „socjalizm tak - wypaczenia nie”. Będące sukcesorem myśli oświeceniowej eurolewicowe nurty „postępowe”, zaślepione nadal oświeceniową aksjologią, nie dostrzegają, że coś tu się nie sprawdza. Komunizm, hitleryzm - to przecież tylko ekstremalne wypaczenia, wypadek przy pracy.

Myliłby się jednak ten, kto utrzymywałby, że człowiek lewicy jest wymysłem Oświecenia. Jego ślady znajdziemy już na kartach Księgi Rodzaju. Rozpoznamy go po reakcji na Boski plan zagospodarowania świata.
Bóg powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Dla człowieka być na ziemi - to gospodarować. Jesteśmy tutaj jako gospodarze. Jesteśmy na ziemi - ani nie niewolnicy, ani nie swawolnicy, lecz wolni i rozumiejący naturę ziemi. Mądrość gospodarowania jest nie tyle umiejętnością dobierania środków do celu, ile umiejętnością trafnego odkrywania hierarchii rzeczy, spraw, wartości - pisze Józef Tischner (Zło w dialogu kuszenia, Znak nr 328, s. 6).
Kim staje się człowiek, jeśli nie chce uznać natury świata, nie umie bądź nie chce uznać zawartej w nim „hierarchii rzeczy, spraw, wartości”? Człowiek lewicy powie - taki człowiek staje się wolnym. Człowiek prawicy powie: taki człowiek staje się swawolnikiem.
Jak to się dzieje, że człowiek staje się swawolnikiem, że buntuje się przeciwko naturalnej w tym świecie „hierarchii rzeczy, spraw, wartości”? Posłuchajmy jeszcze raz Józefa Tischnera:
Gospodarowanie rozwija się w obszarze nadziei(...). Wraz z nadzieją rośnie zdolność do ubóstwa. Dramat człowieka dopuszcza jednak możliwość, że siła nadziei słabnie i maleje jej rozmach. Wtedy rodzi się podejrzenie, że żyjemy na ziemi wygnania, ziemi wrogiej, ziemi zbuntowanej. (...) Wszystko jest mi odmówione. Kim jestem? Jestem uzurpatorem, intruzem, złodziejem. Jestem pełen winy. Mój stosunek do ziemi, moje gospodarowanie ma teraz inny sens. Wkrada się w nie lęk. (...) Odpowiedzią natury na lęk jest ucieczka. (...) Ale od ziemi uciec się nie da, zawsze musi się być na scenie. Cóż pozostaje? Pozostaje walka. Czym stanie się teraz gospodarowanie? Staje się pożądaniem. Pożądanie to dążenie do tego by mieć, by panować, by rządzić (tamże, s. 17).
Oto klasyczny opis człowieka lewicy w wymiarze aksjologicznym - człowieka, którym zawładnął lęk, gdy sięgnął po zakazany owoc, a potem zwątpił i utracił nadzieję.

Odpowiedzialność

Materiał do dyskusji dla młodzieżowych działaczy katolickich (1999 r.)

1. Proponuję na wstępie przeczytać lektury wprowadzające (można dać do czytania sprawdzonym lektorom, niech to będzie możliwość zbudowania dobrego nastroju do rozważań. We fragmencie, gdzie Mały Książę powtarza słowa liska, by je lepiej zapamiętać, można sprowokować młodzież do tego, by też powtarzała.
2. Materiały pod lekturami napisane są w formie konspektu i najlepiej prowadzić rzecz w stylu gawędy, opierając się na tekście.
3. Pytania bez odpowiedzi można powielić na kartkach i rozdać wszystkim, lecz myślę, że lepiej byłoby zbudować odpowiednią ilość kręgów dyskusyjnych - każdy z nich miałby za zadanie opracować i przedstawić odpowiedź na jedno otrzymane pytanie.

Krótka historia o odpowiedzialności

(wypisy z Małego Księcia)

Krzak róży wykiełkował w ciągu dnia z ziarna przyniesionego nie wia­do­mo skąd i Mały Książę z uwagą śledził ten pęd, zupełnie niepodobny do innych pędów. Krzak szybko przestał rosnąć i zaczął formować się w kwiat. Mały Książę wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś cudowne zjawisko, lecz róża schowana w swoim zielonym domku przygotowywała się powoli. Sta­rannie dobierała barw. Ubierała się wolno, dopasowywała płatki jeden do drugiego. Nie chciała rozkwitnąć pognieciona jak maki. Pragnęła zjawić się w pełnym blasku swojej piękności. O, tak! Była wielką zalotnicą. Jej tajem­ni­cze strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego poranka - dokładnie o wscho­dzie słońca - ukazała się.
I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny wygląd – powie­działa ziewając:
- Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam bardzo... Jestem jeszcze nie uczesana.
Mały Książę nie mógł powstrzymać słów zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. - Urodziłam się równocześnie ze słońcem.

***

Po długiej wędrówce poprzez piaski, skały i śniegi Mały Książę odkrył drogę. Był w ogrodzie pełnym róż. Były bardzo podobne do jego róży.
- Kim jesteście? - spytał zdziwiony.
- Jesteśmy różami - odparły róże.
- Ach...- westchnął Mały Książę.
I poczuł się bardzo nieszczęśliwy. Jego róża zapewniała go, że jest je­dyna na świecie. A oto tu, w jednym ogrodzie, jest pięć tysięcy podob­nych!
Później mówił sobie dalej: "Sądziłem, że posiadam jedyny na świecie kraj, a w rzeczywistości mam zwykłą różę, jak wiele innych". I zapłakał, le­żąc na trawie.
Wtedy pojawił się lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzu­cił: - Co znaczy "oswojony"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" zna­czy "stworzyć więzy"
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłop­cem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję cie­bie. I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podob­nym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się na­w­zajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie..
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie na­brałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych.. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest bezużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudowne. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...
Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis po­wie­dział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później do­rzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej warto­ści - powiedział różom. - Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie ra­zem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ dla jej właśnie bez­pieczeństwa zabijałem gąsienice. Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wych­walań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą
Powrócił do lisa.
- Żegnaj  - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: do­brze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu. - powtórzył Mały Książę, aby za­pamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno za­pomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę. - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.

***

Tej nocy nie zauważyłem, kiedy wyruszył w drogę. Wymknął się bez­szelestnie. Gdy udało mi się go dogonić, szedł zdecydowanym krokiem. Powiedział mi tylko:
- Ach, jesteś tu...
Wziął mnie za rękę. Jeszcze się niepokoił:
- Nie masz racji. Będzie ci przykro. Będę robić wrażenie umarłego, a to nie będzie prawda.
Milczałem.
- To będzie jak stara porzucona łupina. W starych łupinach nie ma nic strasznego.
Milczałem.
Powoli się zniechęcał. Lecz zrobił jeszcze jeden wysiłek:
- To będzie ładnie. Ja też będę patrzeć na gwiazdy...
I nagle urwał, ponieważ się rozpłakał...
- To tu. Pójdę sam jeden krok naprzód.
Usiadł jednak, ponieważ bał się. Powiedział jeszcze:
- Wiesz... moja róża... jestem za nią odpowiedzialny. A ona jest taka sła­ba. I taka naiwna. Ma cztery nic niewarte kolce dla obrony przed całym światem.
Usiadłem, nie mogłem utrzymać się na nogach.
- Tak... to wszystko... -powiedział
Wahał się jeszcze chwilę, później wstał. Zrobił krok. Nie mogłem się poruszyć.
Żółta błyskawica mignęła koło jego nogi. Chwilę stał nieruchomo. Nie krzyczał. Osunął się powoli, jak pada drzewo. Piasek stłumił nawet odgłos upadku.

Doświadczenie odpowiedzialności - terapia szokowa

Młody wykolejony człowiek trafia do domu poprawczego na Rzeszow­szczyźnie. Jest jak dziki kot, pełen agresji i nieufności. Po jakimś czasie kie­rownik placówki zabiera go do Rzeszowa, gdzie potrzebuje załatwić parę spraw, m. in. pobrać pieniądze na utrzymanie poprawczaka w następnym miesiącu. Z torbą pełną pieniędzy idą do baru, aby zjeść obiad. Po chwili kierownik zrywa się nagle i mówi: Boże, zupełnie zapomniałem, muszę biec do kuratorium załatwić jeszcze jedną sprawę. Czekaj tutaj i pilnuj tej torby, jak oka w głowie, bo tam są środki do życia dla nas wszystkich na cały miesiąc. Zostawia osłupiałego młodzieńca. Ten po chwili, gdy opadło zaskoczenie, wpada we wściekłość. Jak on mógł mi to zrobić - myśli – prze­cież w każdej chwili mogę uciec z tą furą pieniędzy. Jak on mi mógł zaufać. Nawet nie przeżywa specjalnej pokusy - tylko wściekłość. Jeśli te pieniądze zginą, poprawczak przez miesiąc zostanie bez środków do życia. Poprawczak - to znaczy wszyscy kumple... On uczynił mnie za nich odpo­wiedzialnym!
Ów kierownik domu poprawczego wykazał się znakomitym wyczuciem psychologicznym, bo zastosował wobec młodzieńca rodzaj kuracji wstrzą­sowej, doskonale wyczuwając moment, w którym należy to uczynić. Czy nie ryzykował? Oczywiście, tak. Lecz odniósł sukces. Gdy wrócił, młodzie­niec - nadal wściekły - czekał w barze, pilnując teczki.

Co to jest odpowiedzialność?

Mówi o tym już etymologia słowa odpowiedzialność - odpowiedź (ang. responsibility - response - odpowiedź, odzew, reakcja). Jeszcze bliżej łac. respondeo - wzajemnie ręczyć, przyrzec. Być odpowiedzialnym oznacza więc przyjęcie zobowiązania za coś (kogoś) i przed kimś (w tym też przed sobą).

Odpowiedzialność zawsze wiąże się z obowiązkami.
Mały Książę może się nazwać odpowiedzialnym za swoją różę, bo ją chronił i pielęgnował. Mło­dy wykolejeniec odkrywa w sobie brzemię odpowiedzialności (a doś­wiad­czenie to jest tak dla niego niemiłe, że wywołuje weń stan wściekłości) gdy otrzymuje obowiązek pieczy nad pieniędzmi.
Człowiek jest istotą odpowiedzialną z zamysłu Boga, czyli od stworze­nia: po umieszczeniu pierwszych rodziców w raju Bóg nakłada na ich wol­ność ograniczenie: "ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść: (Rdz 2,17)

Odpowiedzialność zawsze wiąże się z możliwością kary
czyli konsekwencją niespełnienia obowiązku. Pierwsi rodzice zostają wygnani z raju, Kain zostaje skazany na wieczną tułaczkę, cała ludzkość z wyłączeniem rodziny Noego ginie w potopie, budowniczowie wieży Babel doznają pomieszania języków, w straszliwym kataklizmie giną miesz­kańcy Sodomy i Gomory... Biblia pełna jest opisów kar Bożych zsyłanych na niepokorną (tj nie przestrzegającą zadanych im obowiązków) ludz­kość.

Nie ma odpowiedzialności bez wolności.
Innymi słowy, odpowiedzialność jest fikcją, jeśli nie ma możliwości niespełnienia swych obowiązków: Mały Książę mocą swej suwerennej decyzji opuszcza swoją różę (świadomość odpowiedzialności każe mu do niej wró­cić). Młody wykolejeniec zostaje sam z torbą pełną pieniędzy, może więc dokonać suwerennego wyboru. Pierwsi rodzice mają możliwość zła­mania boskiego zakazu, drzewo nie jest otoczone drutem kolczastym ani jakimś polem siłowym...

Nie ma odpowiedzialności bez miłości.
Tak naprawdę to miłość zniewala nas do odpowiedzialności. Mały Książę odkrywa, że kocha swoją różę (używając terminologii liska: został oswojony). Lecz czy młody wykolejeniec również powoduje się miłością? Wyda­je się, że to uczucie zawsze było mu obce. Do tego stopnia, że gdy on, twardziel odkrywa w sobie odruchy mięczaka - wpada we wściekłość! O jaką więc miłość chodzi?
Dokładnie o taką, jakiej oczekuje od nas Chrystus, gdy mówi: byłem głodny a nakarmiliście mnie, byłem spragniony, byłem nagi, byłem bez­domny...
Chodzi o wrażliwość, o nieobojętność na los bliźniego. Małemu Księciu zależy na róży, wykolejeńcowi zależy na tym, by jego koledzy nie cierpieli biedy przez miesiąc i świadomość tego przykuwa go do krzesła w barze. Abrahamowi zależy na losie mieszkańców Sodomy i Gomory, gdy targuje się Bogiem o ich los... Jezusowi zależy na losie każdego (przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście (???)

Odpowiedzialność czyni zdolnym do ofiar.
Mały Książę składa ofiarę ze swojego życia w poczuciu odpowie­dzial­no­ści za różę. Mimo pełnej wiary, że pozbywając sie ciała, wróci na swą pla­netę, przeżywa lęk śmierci jak zwykły człowiek. Podobnie Jezus, czu­jący brzemię odpowiedzialności Boga za Swą misję na Ziemi, przeżywa go­dzinę trwogi, zwykłego człowieczego lęku w Ogrójcu.

Odpowiedzialność Boga

Czy Bóg "czuje się" odpowiedzialny za los stworzenia?
"Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi i za­smucił się" (Rdz. 6,5)
Złośliwiec powiedziałby: "oto jaki nieudacznik z tego waszego Boga! Stworzył świat tak pełen zła i niedoskonałości, że sam teraz żałuje swego postępku!"
Niezupełnie. Żałował, nie tego, że stworzył świat, lecz tego, że stworzył ludzi na ziemi. Człowiek zaś w tym świecie odróżnia się tym, że otrzymał wolną wolę. Sposób, w jaki ją wykorzystuje na przestrzeni dziejów - od buntu pierwszych rodziców poprzez Kaina, Sodomę i Gomorę, Imperium Romanum, wyprawy krzyżowe, rewolucję francuską, aż po hitleryzm, stalinizm, Hiroszimę, klonowanie, "sex, drugs & rockandroll" - zaiste nie może Boga zachwycać. Czyż "zarządzając" kolejne pogromy (potop, zbu­rzenie Sodomy i Gomory, kto wie, może i HIV?) nie zachowuje się jak ogrodnik pleniący chwasty w poczuciu odpowiedzialności za cały ogród? Spo­tyka się komentarze, że Jahve to Bóg zazdrosny i mściwy - a czyż nie z miłości do róż ogrodnik wycina chwasty?
Lecz - by nie było żadnych wątpliwości, co do Boskich względem nas uczuć - "tak Bóg umiłował świat, że Syna Swojego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16). Wszelka odpowiedzialność Boga za dzieło stworzenia ogniskuje się w akcie Wcielenia i Odkupienia. To cośmy, nadużywając boskiego przymiotu - wolnej woli - zepsuli, Bóg sam naprawia, podobnie jak ojciec naprawia zabawki zepsute przez lekkomyślnego dzieciaka a zmartwiona matka czu­wa nad chorym dzieckiem, które przeziębiło się, mając za nic jej troskliwe napominanie "pamiętaj o szaliku".

Odpowiedzialność człowieka

Za co człowiek odpowiada przed Bogiem?
Zawierający umowę o pracę otrzymuje angaż z zakresem obowiązków definiujący jego odpowiedzialność na stanowisku pracy. Taki "angaż" otrzy­mał człowiek od Boga już w raju: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyś­cie zaludnili ziemie i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad ry­bami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi" (Rdz 1,28) "Pan Bóg wziął zatem człowieka i umie­ścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał" (Rdz 2,15). "Angaż" zawierał też i zakaz: "Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz" (Rdz. 2, 16-17)
Eden jest ogrodem. Nie pałacem, wspaniałą, rozświetloną neonami me­tro­polią - i nie dziką puszczą, żywiołową dżunglą, suchym stepem. Ogro­dem. Ogród jest miejscem symbiozy przyrody i ludzkiego działania. Jest miejscem kontrolowanego przez człowieka rozwoju przyrody.
Takim miał być świat w zamyśle Stwórcy. Człowiek - ogrodnik świata. Człowiek odpowiedzialny za świat materii, przyrody. Człowiek - pan nad stworzeniem (Adam otrzymał od Boga przywilej nadania nazw stworzeniu, co w symbolice biblijnej oznacza panowanie). Ale posiadający zakaz inge­rencji w świat aksjologii, wartości. (wg egzegetów, zakaz spożywania owo­ców z drzewa poznania złego i dobrego oznacza zakaz decydowania o tym, co dobre a co złe).
Jednak człowiek zgrzeszył i został wypędzony z raju. Czy to zmienia jego "angaż", zakres obowiązków, jakie ma wobec Boga?
Właściwie nie. Otrzymał tylko trudniejsze "warunki pracy": "Przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni swego życia. Cierń i oset bę­dzie ci ona rodziła, a przecież pokarmem twym są płody roli. W pocie czoła twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty" (Rdz 3,17-19).
Harmonia świata została naruszona. Człowiek nie jest już ogrodnikiem rajskiego ogrodu, lecz wygnańcem, tułaczem i katorżnikiem. Karty Starego Testamentu prowadzą nas przez dramatyczną historię dialogu Narodu Wybranego z Najwyższym; pokazują, że tak naprawdę to Bóg nie wymaga od nas niczego nowego, czego nie oczekiwałby od pierwszych rodziców: wymaga zawsze posłuszeństwa wobec zasad moralnych, jakie dla świata ustanowił. Mimo jasnych wskazań kierowanych bezpośrednio (Przymierze Abrahama, Dekalog) lub poprzez objawienie (Księga Psalmów, Przysłów, Mądrości, Eklezjasty itd.) człowiek poprzez swą małość i skłonność do grzechu nie dorastał do swej odpowiedzialności.
Jednocześnie poprzez nieudolność człowieka i jego zgubną tendencję do komplikacji rzeczy prostych (diabeł tkwi w szczegółach) obraz "angażu" jaki człowiek otrzymał od Boga był coraz bardziej niejasny i zagmatwany (Talmud zawierał 613 przykazań i trwały ciągłe spory o hierarchię ich ważności). Dopiero za sprawą Jezusa Chrystusa Bóg odnawia swoją umowę z człowiekiem ("Nowy Testament"), stanowiąc (a właściwie przypominając), że jądrem całej Bożej aksjologii jest Miłość. Nasz "angaż" jest obecnie bardzo prosty: jesteśmy przed Bogiem odpowiedzialni za Miłość do Niego ("będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem") i do bliźniego ("będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Mt 22,37,39).

Pytania bez odpowiedzi:

Kiedy jako ludzkość staliśmy się odpowiedzialni?
Bunt pierwszych rodziców: pycha, brak wyobraźni czy odpowie­dzial­ności?
Czy może istnieć odpowiedzialność bez miłości?
Czy każdy ponosi odpowiedzialność przed Bogiem za świat i historię, czy tylko wielcy tego świata?
Czy odpowiedzialność jest zadaniem?
Czy odpowiedzialność istnieje tylko między osobami?
Kiedy jako ludzie stajemy się odpowiedzialni? W chwili narodzi? chrztu? Pierwszej Komunii? Bierzmowania? dojrzałości? a może kiedy indziej?
Czy istnieje jakakolwiek odpowiedzialność, jeśli Boga nie ma?

Dwie wieże na zgliszczach   pobierz pdf

Refleksje w stulecie przewrotu w fizyce

Powiadają, że życie pisze najlepsze scenariusze. W rzeczy samej, historia ostatniego stulecia fizyki jest tak niesamowita, że nie powstydziłby się jej renomowany scenarzysta, spec od thrillerów. Oto budowana przez z górą 200 lat misterna i zda się niewzruszona konstrukcja gmachu fizyki rozsypuje się niczym biblijna wieża Babel, a z ruin wyłaniają się zarysy dwóch nowych wież, niby bliźniaczych, lecz do siebie nie przystających. Zapraszam do prześledzenia tego dramatu poznania od początku, który jest, jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi – poprzez rozpaczliwe próby scalenia antagonizujących wież na powrót w jeden spójny gmach (unifikacje) – aż po stan dzisiejszy, który bynajmniej nie jest happy endem, lecz nieustanną wędrówką przez labirynty hipotez i spekulacji.

Klaps 1: Trzęsienie ziemi

W noc sylwestrową przełomu XIX i XX w. fizycy mieli prawo do beztroskiej zabawy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Powszechnie uważano, że gmach fizyki został ukończony. Na jego nieskazitelnej konstrukcji, zbudowanej ze zweryfikowanych empirycznie matematycznych modeli, widniały jeszcze tylko dwie małe rysy. Pierwsza, na piętrze termodynamiki, wskazywała na niezgodność empirycznego widma promieniowania ciała doskonale czarnego z teoretycznym, opartym na prawach fizyki klasycznej, wzorem Rayleigha-Jeansa. Druga, na piętrze elektrodynamiki, objawiała się brakiem niezmienniczości solidnie zweryfikowanych doświadczalnie równań Maxwella względem transformacji Galileusza (ta niezmienniczość była w ówczesnym paradygmacie obowiązującym testem na falsyfikowalność teorii). Nikt się tymi rysami zbytnio nie przejmował. Co tam - drobiazg, który się dopracuje - dwa pociągnięcia pędzla i gmach gotowy - bagatelizowano problem. Okazało się jednak, że te dwie małe rysy rychło zamieniły się w całkiem szerokie pęknięcia, rozwalając gmach newtonowskiej fizyki w proch. Co ciekawe, okazały się one zalążkami dwóch nowych budowli. Rysa pierwsza (nazwana później „katastrofą ultrafioletową”) stała się fundamentem „wieży kwantowej”, która ukazała fizykom całkiem nowe oblicze mikroświata, druga zaś - „wieży relatywistycznej”: nowej teorii grawitacji, która zrewolucjonizowała wielkoskalowy (kosmologiczny) obraz rzeczywistości. I w jednym i w drugim przypadku nowa fizyka napotkała ograniczenia, które znacznie osłabiły optymizm poznawczy piewców deterministycznej mechaniki pokroju Laplace’a znanego z naśladowania Archimedesa: „dajcie mi położenia i pędy wszystkich cząstek świata, a pokażę wam jego historię i przyszłe losy”.

Klaps 2: Małe jest nieuchwytne, czyli niechciane kwanty

Kilka miesięcy przed tą pamiętną nocą sylwestrową, szukając sposobu na zaszpachlowanie pierwszej rysy, Max Planck, ekspert od teorii ciepła z  Berlina, ślęczał nad wzorem Rayleigha-Jeansa i dumał, jak go zmodyfikować, żeby zechciał pokazywać w paśmie fal ultrafioletowych widmo zgodne z danymi empirycznymi.  W pewnej chwili doznał olśnienia niczym pomysłowy Dobromir: zaraz, zaraz, jeśli w tym członie w mianowniku dopisać „minus jeden”, to widmo teoretyczne zgadza się z obserwowanym w całym przedziale częstotliwości! No dobrze, ale jakie są tego konsekwencje? Okazało się, że dokonana przez Plancka modyfikacja wzoru Rayleigha-Jeansa wymagała założenia, że materia nie może wypromieniowywać energii inaczej, niż w określonych, niepodzielnych porcjach, nazwanych później kwantami. Bardziej nie chcąc niż chcąc, Planck przyjął to nieprzystające do fizyki newtonowskiej założenie.

No i zaczęło się dziać. Pierwsze ćwierćwiecze ubiegłego wieku przebiegło pod znakiem dynamicznego rozwoju teorii kwantów, a fizycy raz po raz popadali w osłupienie lub co najmniej zakłopotanie, bowiem niektóre konsekwencje tej teorii zdawały się kpić ze zdrowego rozsądku. Okazało się np. że w świecie cząstek elementarnych nie rządzi determinizm, lecz probabilistyka, że materia ma charakter falowy, wreszcie - że w procesie poznania istnieją immanentnie zawarte w mechanizmach funkcjonowania świata ograniczenia, których nigdy nie da się ominąć (zasada nieoznaczoności).

 

Klaps 3: Duże jest nieosiągalne, czyli kres absolutów

Czas przejść do drugiej rysy. Matematyczną transformację, względem której równania Maxwella zachowywały się niezmienniczo, odkrył Konrad Lorentz, lecz dopiero Albert Einstein odważył się wprowadzić ją do fizyki jako uogólnienie transformacji Galileusza. Odważył się – bo, podobnie jak Planck, musiał złożyć w ofierze newtonowskie świętości: absolutny czas i absolutną przestrzeń, pogodzić się z istnieniem przeczących zdrowemu rozsądkowi relatywistycznych paradoksów (najbardziej znany to paradoks bliźniąt) a także zrezygnować z eleganckiej, prostolinijnej przestrzeni euklidesowej; w nowej teorii grawitacji, jaką jest ogólna teoria względności (OTW) Einsteina materia jawi się jako zakrzywienie czasoprzestrzeni (istotę OTW spektakularnie w jednym zdaniu streścił znany fizyk John Archibald Wheeler: przestrzeń mówi materii, jak ma się poruszać a materia mówi przestrzeni, jak ma się zakrzywiać[1].
Podobnie jak „wieża kwantowa”, „wieża relatywistyczna” także przyniosła bardzo dokuczliwe ograniczenie. Dowiedzieliśmy się, że prędkość światła jest najwyższą z możliwych prędkości w przyrodzie, na dodatek osiągalną wyłącznie przez fotony posiadające zerową masę spoczynkową. Miłośnicy podróży międzygalaktycznych wcale nie mają powodów do zadowolenia, ale nie ma co wierzgać przeciw Einsteinowi – on tylko odkrył to, co stanowiło dotąd ukryte mechanizmy funkcjonowania świata materialnego. Zresztą nie mają oni zamiaru wierzgać, lecz tego odkrycia po prostu nie przyjmują do wiadomości – widać to aż nadto w głównym nurcie fantastyki zwanej, często bez kozery, naukową – zarówno tej pisanej jak też tej „kręconej” (Star Trek i okolice).

Klaps 4: Dwie wieże rosną

Widzimy więc, że obie rysy nie tylko rozwaliły w perzynę gmach fizyki klasycznej, ale  obróciły do góry nogami paradygmatykę fizyki. Przełom wieków był świadkiem rewolucji w fizyce na miarę kopernikańsko-newtonowskiej stanowiącej wręcz podręcznikową ilustrację koncepcji Thomasa Kuhna zawartej w epokowym dziele „Struktura rewolucji naukowych”. Kuhn uważał, że podczas rewolucji naukowej starszy paradygmat jest zamieniany w całości lub po części przez niezgodny z nim paradygmat nowszy, który nie jest modyfikacją starego tylko jego zamiennikiem, gdyż „instytucjonalna tradycja naukowa wyłaniająca się z rewolucji naukowej jest nie tylko niezgodna, ale też nieuzgadnialna z tą, która pojawiła się przed nią”[2]

Rewolucje naukowe mają to do siebie, że pociągają za sobą dynamiczny wysyp nowych hipotez i teorii. Nie inaczej było po trzęsieniu ziemi w fizyce.
I tak mechanika kwantowa zaowocowała burzliwym rozwojem fizyki cząstek elementarnych. Odkrywano ich coraz więcej a obraz mikroświata miast się wyklarować, podlegał coraz większej komplikacji. Dyscyplina czekała na swego Mendelejewa – i czeka do dziś.
Mechanika kwantowa zmieniła też wyobrażenie fizyków o próżni. Okazało się, że nie jest ona nicością, zupełną pustką, jak sądzono w fizyce newtonowskiej, lecz polem kwantowych fluktuacji, gdzie nieustannie dochodzi do kreacji par splątanych cząstek materii i antymaterii. Takie cząstki powstają więc „z niczego” jakby kpiąc sobie z uświęconych w fizyce zasad zachowania masy i energii, za to potwierdzając stare porzekadło, że natura nie znosi próżni. Nie jest to bynajmniej czysta spekulacja: w 1948 r. holenderski fizyk Hendrik Casimir wpadł na pomysł wykrycia tych cząstek, a w 1997 r. jego amerykański kolega po fachu Steve Lamoreaux pomysł ten zrealizował w laboratorium, wykazując tym samym czarno na białym, że fluktuacje próżni istnieją.
Konsekwencje mechaniki kwantowej zaprowadziły nas dalej, niż bylibyśmy skłonni przypuszczać. Badanie związków między świadomością a mechanizmami kwantowymi zainicjowało nową dyscyplinę – parafizykę, która zajmuje się fizykalną naturą parapsychologii. Pewne fenomeny parafizyczne, na przykład psychokinezę, można wyjaśnić na gruncie nowej rozszerzonej fizyki kwantowej czy teorii chaosu.

Podobnie jak wieża kwantowa, tak i relatywistyczna błyskawicznie obrastała hipotezami i teoriami. Towarzyszyła im fala doniosłych odkryć w astronomii. Nowa dziedzina, astrofizyka spektralna, nie tylko przyniosła wiedzę o składzie chemicznym, a w konsekwencji ewolucji gwiazd; także zmieniła nasze wyobrażenie o strukturze Wszechświata. Badania widm galaktyk wykazały, że oddalają się one od siebie, co miałoby świadczyć o rozszerzaniu się Wszechświata. Nieuchronnie nasunął się wniosek, że cały kosmos powstał z Wielkiego Wybuchu (ang. Big Bang.
W latach międzywojennych OTW zaowocowała wysypem modeli kosmologicznych. Większość z nich oparta była na idei Wielkiego Wybuchu, która umocniła się w 1965 r., kiedy to Arno Penzias i Robert Wilson wykryli promieniowanie reliktowe tła zapostulowane jako konsekwencja Big Bangu już w 1948 r. przez George Gamowa.
Jednym z problemów modeli kosmologicznych była niemal idealna izotropowość obserwowanego wszechświata. Wytłumaczenie znalazł w 1981 r. Alan Guth, proponując tzw. model inflacyjny. Zakłada on, że w drobnym ułamku sekundy po Wielkim Wybuchu wszystko to, co w nim powstało, rozrosło się i rozdęło tak bardzo, że wszelkie krzywizny zostały „wyprostowane” i „wygładzone”. Inflacja zdumiewająco dokładnie (do 59 miejsca po przecinku!) dostroiła równowagę między grawitacyjnym hamowaniem a ekspansją energii[3]
.
Jak wyglądał Wszechświat in statu nascendi?  Fizycy obliczyli, że gdy miał zaledwie 10-44 sekundy, jego rozmiary wynosiły 10-33 cm a gęstość 1093 g/cm3. Przy takich warunkach nie obowiązują znane nam prawa fizyki. Ten moment nazywa się progiem Plancka. Aby opisać Wszechświat w erze przed tym progiem, trzeba zintegrować teorię grawitacji z mechaniką kwantową – czyli połączyć wieże.

Klaps 5: Pomost między zwaśnionymi wieżami

Fizycy zawsze marzyli, aby model funkcjonowania świata był prosty i klarowny. Najchętniej widzieliby jedno równanie (no, ostatecznie układ równań) z którego, przez podstawienie odpowiednich parametrów, dałoby się wywieść wszystko: mechanikę, termodynamikę, optykę, etc. Takie rozwiązanie nosi nazwę teorii unifikacji. Niestety, zainicjowana ponad wiek temu rewolucja zamiast scalać, wprowadziła następne zróżnicowanie. Nowa dyscyplina: mechanika kwantowa i einsteinowska teoria grawitacji (OTW) rozwijały się, owszem, dynamicznie, lecz każda sobie. Wybitny polski kosmolog ks. prof. Michał Heller mówi obrazowo, że współczesna fizyka jest chora na schizofrenię: świat relatywistyczny jest dokładny i geometryczny, zaś świat kwantów niezdeterminowany i probabilistyczny[4]. Ale przecież świat jest jeden, więc powinien istnieć jeden spójny zestaw rządzących nim praw. Oczywiście, fizycy czynili co w ich mocy, żeby te światy „pożenić” ze sobą. Już Einstein pracował nad jednolitą teorią pola mającą opisywać siły grawitacji i elektromagnetyzmu jako dwa przejawy tego samego zjawiska. Jego wysiłki były skazane na niepowodzenie, gdyż w tamtych czasach nie wiedziano, że są jeszcze dwie siły: słabe i silne oddziaływania jądrowe.
Fizycy wykazali, że im wyższa energia oddziaływania cząstek, tym bardziej natężenia różnych oddziaływań zbliżają się do siebie, tak że przy pewnym progu energii rzeczywiście dochodzi do ich „złączenia się” (unifikacji) w jedno oddziaływanie. W 1967 r. Steven Weinberg, Sheldon Lee Glashow i Abdus Salam zaprezentowali teorię tzw. „małej unifikacji” integrującej oddziaływania elektromagnetyczne i słabe w jedno (nazwali je elektrosłabe). Unifikacja ta zachodzi przy energiach przekraczających 100 GeV. Taki poziom energii był charakterystyczny dla Wszechświata liczącego 10-12 sekundy, lecz jest osiągalny w akceleratorach jądrowych, dzięki czemu można było tę teorię zweryfikować empirycznie – a potem przyznać odkrywcom Nagrodę Nobla (1979 r.)
Pokrzepieni tym osiągnięciem fizycy poszukiwali unifikacji następnych oddziaływań. W latach 70. XX wieku powstał zalążek Modelu Standardowego uważanego dziś za formalnie obowiązującą teorię fizyki cząstek elementarnych. Model opisuje trzy z czterech (bez grawitacji) oddziaływań podstawowych i został częściowo potwierdzony doświadczalnie, lecz do dziś nie zaobserwowano bozonu Higgsa – kluczowej cząstki przezeń przewidywanej.
Model Standardowy nie zadowolił fizyków, bo nie wyjaśnia wielu zjawisk. Dlatego nadal trwały poszukiwania, które zaowocowały teoriami Wielkiej Unifikacji (GUT) – unifikującymi oddziaływania silne i elektrosłabe. Dzieje się to przy energiach rzędu 1015 GeV, co odpowiada warunkom, w jakich znajdował się Wszechświat w 10-35 sekundy. Kolejna teoria, tzw. Supersymetria, przy energiach rzędu 1019 GeV (10-44 sekundy), unifikuje oddziaływania elektrosłabe, silne i grawitację.
Warto dodać, że na poziomie Wielkiej Unifikacji istnieją już tylko dwa rodzaje cząstek: fermiony i bozony, zaś Supersymetria przewiduje istnienie cząstek tylko jednego rodzaju nazwanych – jakżeby inaczej! - supercząstkami.
Wielkie nadzieje wiążą fizycy z teorią superstrun. Jest ona obecnie najbardziej obiecującą kwantową teorią grawitacji i kandydatką na wymarzoną „teorię wszystkiego” – uogólnia bowiem w sobie wszystkie dotychczasowe unifikacje (Model Standardowy, GUT). Postuluje istnienie mikroskopijnej wielkości obiektów (10-33 cm), które można sobie wyobrazić na podobieństwo strun zwiniętych w pętle. Obiekty te wirują, skręcają się i oscylują nie tylko w czterech znanych nam wymiarach (czas i przestrzeń), ale też w sześciu (lub siedmiu) dodatkowych. Gdy struny wpadają w rezonans, dają „czyste tony”, które obserwujemy jako oddziaływania i cząstki we Wszechświecie.
Sama idea jest prosta i piękna, choć abstrakcyjna. Lecz na takim etapie poznania znajduje się od stu lat fizyka; sięgając granic mikro- i makroświata spotykamy się z jego nieuchwytnością i niewyobrażalnością. Abstrakcja jest, być może, jedynym sposobem sięgnięcia rozumem w ten aspekt rzeczywistości, którego nigdy nie będziemy w stanie zobaczyć i bezpośrednio doświadczyć.
Ale to nie jest zmartwienie – wszak podobne sytuacje mieliśmy wcześniej – np. prądu elektrycznego też „nie widać”, a jego istnienia doświadczamy pośrednio na każdym kroku! Ważne jest tylko to, aby teoria, choćby najbardziej abstrakcyjna, dała się zweryfikować empirycznie… No właśnie, z tym też zaczyna być problem.

Klaps 6: Zmagania z kapryśną Empirią

Weryfikacja empiryczna modeli matematycznych w fizyce jest warunkiem sine qua non uznania ich za teorie. O ile w makroświecie nie ma z tym większych problemów (pomiar odległości, czasu, temperatury etc.) o tyle w skalach kwantowej i kosmologicznej tak różowo już nie jest. Pomiary na poziomie cząstek elementarnych z jednej strony napotykają na barierę zasady nieoznaczoności (pomiar zakłóca doświadczenie) z drugiej na prozaiczne problemy związane ze skalą wartości mierzonych – czy to dotyczy dystansu, czy ładunku (energii), czy innych parametrów. Mimo tych kłopotów postępująca technologia otwiera przed pomiarami nowe horyzonty. Potrafimy dziś w sposób niewyobrażalnie dokładny mierzyć podstawowe wielkości fizyczne (niektóre z nich przedstawiono poniżej), lecz mimo to nie mamy powodów do huraoptymizmu. Nie będziemy w stanie wytworzyć (sztucznie) warunków panujących w pobliżu ery Plancka. Podobnie nie będzie możliwe sięgnięcie obserwacją ani do wnętrza czarnych dziur ani do okresów młodego Wszechświata (choć astronomowie zaglądają w coraz dalszą przeszłość – niedawno np. zaobserwowali gwiazdę, która zgasła 13,7 mld lat temu czyli „ledwie” 630 mln lat po Wielkim Wybuchu).
W związku z tym opisane wyżej teorie supersymetrii i superstrun nie są, a niektórzy sceptycy twierdzą, że nigdy nie będą zweryfikowane empirycznie (Sheldon Lee Glashow ironizuje, że teoria superstrun jest „absolutnie bezpieczna”, jako że nie ma jakiegokolwiek sposobu by ją zweryfikować i ewentualnie obalić).
Czy nowy akcelerator cząstek, zwany Wielkim Zderzaczem Hadronów (LHC) zbudowany w CERN-ie może zmienić tę sytuację? Fizycy wiążą z nim spore nadzieje, licząc nie tyle osiągnięcie warunków młodego Wszechświata, ile na zbadanie tendencji zbliżania się do siebie oddziaływań dla energii wyższych, niż dotychczas osiągane. LHC ma także potwierdzić istnienie bozonu Higgsa i pomóc wyjaśnić problem antymaterii.

Częstotliwość
John Hall i Theodor Haensch (Nobel w 2005 r.) zbudowali laser umożliwiający mierzenie częstotliwości z dokładnością do jednej biliardowej (10-15) i przymierzają się do tysiąc razy dokładniejszego (10-18).

Czas
W kwietniu 2008 r. naukowcy z USA zbudowali zegary mierzące czas z dokładnością 10-17sek. Taka dokładność nie jest nam potrzebna na co dzień – ani przy zmaganiach sprinterów, ani tym bardziej na dworcach kolejowych, ale w rzeczywistości mikroświata jest wciąż niewystarczająca; do czasu Plancka (5x10-44 sek), który jest uważany za kwant czasu, jeszcze sporo brakuje.

Temperatura
Wysłany w maju 2009 r. w kosmos europejski satelita „Planck” bada mikrofalowe promieniowanie tła. Jest on w stanie wykryć fluktuacje temperatury tła rzędu milionowej części stopnia.

Masa
Dla codziennych potrzeb wystarczy nam ważenie z dokładnością 1 grama. Aptekarze potrzebują już dokładności miligramowej (10-3 g). A fizykom udało się precyzyjnie określić masy spoczynkowe cząstek elementarnych: protonu (1,67262171x10-24 g), elektronu (9,109 3826x10-28 g).

Prędkość
„Suszarki” policyjne mierzą prędkość z dokładnością ok. 3%, zaś zawrotną prędkość światła (299 792 458 m/s) znamy z dokładnością 0,4 m/s (0,00000013%).

Odległość
Jeszcze dokładniej mierzymy odległość Ziemia – Księżyc: do 2 mm (0,0000000005%)

Pomiary kątowe
System radioteleskopów VLBA (Very Long Baseline Array) umożliwia obserwację obiektów z rozdzielczością do  0,0001" (odpowiada to grubości ludzkiego włosa obserwowanego z odległości 400 km.).

Trwają też prace nad interferometrycznym teleskopem optycznym. Dzięki złożeniu obrazów otrzymywanych w dwóch dziesięciometrowych teleskopach Keck I i Keck II znajdujących się na hawajskim szczycie Mauna Kea, astronomowie chcą osiągnąć rozdzielczość optyczną wynoszącą 0,001", a w projekcie TRIO przewidziano kosmiczny interferometr, składający się z trzech teleskopów optycznych, którego rozdzielczość kątowa ma sięgać 0,00001". Powstaje także instrument, który umożliwi pomiary prędkości radialnych obiektów odległych o lata świetlne z dokładnością 1 cm/s.

Klaps 7: Fantazja czy wizjonerstwo?

Kaprysy Empirii sprawiają, że na froncie fizycznego poznania zaczynają dominować spekulacje. W samej spekulacji nie ma nic złego; pełno jej nie tylko w literaturze SF lecz także na kartach historii nauki. Istotą procesu naukowego stanowi bowiem tworzenie nowych idei, a potem ich akceptowanie albo odrzucanie. W naukach przyrodniczych arbitrem w tej sprawie jest, jakeśmy już zauważyli, empiria. Dlatego gdy możliwości empirycznej weryfikacji nie ma, lub są one ubogie, poprawia się pogoda dla spekulacji.

Siła modelu

Inna sprawa, że nie są to spekulacje całkiem jałowe. W przeciwieństwie do pisarzy SF, fizyków ogranicza nie tylko empiria - również matematyka. Ponieważ świat można skutecznie badać przy pomocy metod matematycznych, panuje powszechny podgląd, że posiada on racjonalność typu matematycznego[5]. Pogląd ten narzuca istotne więzy epistemologiczne na badaczy, choć też osłabia ich zainteresowanie empiryczną weryfikacją. Bardzo wyraźnie mówi o tym prof. Michał Heller: Co ciekawe, w pewnym momencie poczułem, że przestaje mnie interesować, czy świat rzeczywiście jest taki, czy nie. Budując jakiś model świata, który jest logicznie spójny, czuję się trochę jak artysta, który tworzy coś własnego. Ale oczywiście nie mam takiej wolności. Muszę dedukować. Obowiązują mnie żelazne prawa logiki[6].
Nasz znany kosmolog nie jest w tym odosobniony. Sam Einstein uznawał prymat myśli nad doświadczeniem w procesie poznania naukowego. W napisanych pod koniec życia ,,Zapiskach Autobiograficznych” czytamy: Teoria grawitacji nauczyła mnie jeszcze jednej rzeczy: nawet z najbardziej bogatego zbioru faktów empirycznych nie można wyprowadzić tak skomplikowanych równań. Teoria może być empirycznie potwierdzona, ale nie istnieje droga od doświadczenia do konstrukcji teorii. Równania tak skomplikowane jak równania pola grawitacyjnego mogą być sformułowane jedynie poprzez odkrycie logicznie prostej zasady matematycznej, która całkowicie lub prawie całkowicie określa równania[7]
Podobnie uważał Paul Dirac, specjalizujący się w dziedzinie cząstek elementarnych, w której rzeczywistość przedmiotów fizycznych i idei matematycznych w jakiś tajemniczy sposób zlewają się ze sobą. W wykładzie O relacji między matematyką a fizyką przedstawił on program dochodzenia do prawdy w fizyce teoretycznej, w którym zaleca: Zacząć, wybrawszy dział matematyki, o którym można z uzasadnieniem przypuszczać, że będzie podstawą nowej teorii. Specjalną uwagę należy poświęcić matematycznemu pięknu tego działu. Zdecydowawszy się na dziedzinę matematyki, należy ją rozwijać we właściwym kierunku, cały czas patrząc czy nie wydaje się ona podpowiadać w naturalny sposób jakiejś interpretacji fizycznej[8].
W swej sympatii do modeli matematycznych niektórzy fizycy posuwają się bardzo daleko. Znany kosmolog amerykański Charles Misner zasłynął wypowiedzianym w 1978 r. zdaniem „hardware is software”, co oznaczało, że tak naprawdę to istnieją tylko matematyczne modele świata, materia jest ich konsekwencją. Pogląd ten zyskał sobie wielu zwolenników, zwłaszcza pośród fizyków teoretyków i sporo przeciwników, zwłaszcza wśród materialistów.

Siła świadomości

Wdzięczną przestrzenią do rozwoju spekulacji jest wspomniana już parafizyka. Zdaniem wybitnego fizyka Rogera Penrose’a, do wyjaśnienia zjawiska świadomości konieczne jest odwołanie się do zjawisk występujących na poziomie kwantowym w mózgu. A fizyk i filozof przyrody David Bohm uważa, że na poziomie fundamentalnym istnienia świata wszystko jest obdarzone rudymentarną psychicznością - inaczej: podział na fizyczne i psychiczne znika. W głębi istnienia, na niewidzialnych obszarach świata, trwa gra świadomości ludzkiej ze świadomością rozczłonkowaną w całym wszechświecie[9].
Problem istnienia i natury zjawisk psychicznych, a dokładnie świadomości ludzkiej jest najbardziej zagadkowym „węzłem przyrody”, w którym splątane są takie dyscypliny jak biologia, chemia, psychologia i określone działy medycyny. I to właśnie fizyka, a dokładnie mechanika kwantowa ów „węzeł przyrody”, jeśli nie rozwiązała, to dobrze oświetliła[10].

Idąc tropami myśli Briana D. Josephsona (Nobel w 1973 r.) w poszukiwaniu związków między świadomością a procesami kwantowymi amerykański fizyk Evan H. Walker, proponuje następujący mechanizm: dopóki funkcja falowa nie jest przedmiotem obserwacji, zmienia się zgodnie z falowym równaniem Schrödingera, w którym jej ewolucję określa operator zwany hamiltonianem. Natomiast gdy jest obserwowana, hamiltonian zmienia się skokowo: funkcja falowa „ulega kolapsowi”, co Walker przypisuje podzbiorowi „zmiennych ukrytych”: atrybutów świadomości, które nazywa wolą. A to znaczyłoby, że świadomość obserwatora zmienia stan obiektu kwantowego!

Jeśli te spekulacje okazałyby się prawdziwe, zmieniłby się całkowicie paradygmat współczesnej nauki w aspekcie relacji między duchem i materią. Możliwe byłyby efekty mające dotąd rację bytu jedynie w fantastyce: dematerializacja, teleportacja, zginanie metalu; do ich zajścia potrzeba, wedle Walkera podtrzymywanej intensywnie siły woli, która prowadzi do kolapsu funkcji falowej na poziomie makroskopowym do skrajnie nieprawdopodobnego stanu[11].

Kosmologiczny supermarket

Niemniej wdzięczną przestrzenią sprzyjającą spekulacji jest kosmologia. Jest tak, ponieważ wszystkie teorie kwantowania grawitacji nie mają licznych i dobrych odniesień do empirii, jako że dotyczą bardzo wczesnych etapów wszechświata (pobliże ery Plancka), charakteryzującej się ekstremalnymi parametrami (wymiary rzędu 10-26 m, temperatury rzędu 1032 K i większe). Stąd weryfikacja tych teorii raczej na zawsze pozostanie poza bezpośrednim, ziemskim eksperymentem. A obserwacje… cóż, pokazują ledwie pozostałości po wczesnej fazie Wszechświata i mogą służyć weryfikacji jedynie w trybie, nazwijmy to „poszlakowym”. Do tych poszlak można „dopasować” wiele różnych konstrukcji teoretycznych – i tak np. rzesze fizyków udoskonalały wspomniany wyżej inflacyjny model Gutha z takim zapałem, że w 1997 r. istniało już 50 odmian tej teorii „wpasowujących” się w dane obserwacyjne. Nic więc dziwnego, że niektórzy odmawiają kosmologii miejsca pośród nauk przyrodniczych. Astrofizyk M. J. Disney z Uniwersytetu w Cardiff pisał, że słowo „kosmolog” winno być usunięte ze słownictwa naukowego, dotyczy bowiem kapłanów a nie naukowców[12].
Popatrzmy na niektóre produkty fizyki spekulatywnej w kosmologii. Czego tu więcej? fantazji czy wizjonerskiego geniuszu? Proszę obstawiać, jak na wyścigach! Być może, czas próby jest bliski (jeśli, rzecz jasna, wszystko nie skończy się z hukiem w 2012 roku!)

Teoria względności do lamusa?

Profesor fizyki teoretycznej w londyńskim Imperial College João Magueijo jest autorem teorii zmiennej prędkości światła, która zakłada, że we wczesnym okresie istnienia wszechświata była ona większa niż obecnie. Tym samym autor kwestionuje dwie fundamentalne teorie wyjaśniające powstanie i istnienie wszechświata: teorię względności i kosmologiczną teorię inflacji.

Wszechświat jako fraktal

Fraktal w matematyce oznacza obiekt samo-podobny (tzn. taki, którego części są ciągle podobne do całości) albo ukazujący subtelne detale w wielokrotnym powiększeniu.
W 1977 r. francuski matematyk Benoit Mandelbrot wyraził pogląd, że galaktyki we Wszechświecie rozmieszczone są w sposób fraktalny i zaproponował dojrzały matematyczny model rozkładu materii, gdzie „nie ma środka, a jest hierarchia”. Już na początku lat 80. XX w. grupa włoskich astrofizyków pod kierownictwem Luciano Pietronero, zauważyła, że obserwowany rozkład galaktyk (w skali ok. pięciu megaparseków) wykazuje strukturę fraktalną, przewidzianą przez Mandelbrota.
 

Wieloświaty

Wygląda na to, że jeden wszechświat do badania fizykom nie wystarcza, bo coraz częściej pojawiają się bardziej lub mniej fantastyczne koncepcje wieloświatu (multiverse). Oto trzy z nich.

Kwantowy multiwszechświat

Amerykański fizyk Hugh Everett III uważał, że wszystko, co może się zdarzyć, zdarza się na pewno w jednej z odnóg rzeczywistości. Każde zdarzenie jest jednakowo realne, lecz zdarza się w innym, równoległym wszechświecie. Kwantowy multiwszechświat Everetta jest jak rozgałęziające się w nieskończoność drzewo. Oznacza to między innymi, że i my, przebywający na takim drzewie, chcąc nie chcąc, także się rozgałęziamy. Niestety, za tak ekscentryczne poglądy Everett został skazany na naukową banicję. Ale ma godnego kontynuatora: koncepcję kwantowego multiwszechświata rozwija dziś David Deutsch, fizyk z Uniwersytetu w Oxfordzie.

Dobór naturalny wszechświatów

„Na drzewo” odsyła także inny amerykański fizyk Lee Smolin. Nawiązuje on do koncepcji fraktalu, lecz w skali kosmologicznej: rzeczywistość jawi mu się jako nieskończony fraktal z wszechświatów, rozrastający się w wielkie drzewo i wyrastający z jakiegoś macierzystego wszechświata, w którym po raz pierwszy wystąpiła anomalia zwana „osobliwością”. Nasz Wielki Wybuch mógł być wynikiem „odbicia się” z czarnej dziury w innym wszechświecie. A jeśli tak, to „u nas” istnieje co najmniej tyle wszechświatów, ile jest czarnych dziur. Można przypuszczać, że te inne wszechświaty „pączkują” podobnie jak nasz. Rozwijając tę koncepcję, Smolin zbudował „teorię doboru naturalnego wszechświatów”. Gałęzie owego drzewa wszechświatów, które nie tworzą czarnych dziur muszą wymierać bardzo szybko. „Rozmnażają się” za to te wszechświaty, w których odpowiednie liczbowe parametry dają taką możliwość. Jeśli - powiada Smolin - światy w większości „rodzą” światy o parametrach zbliżonych do własnych, można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że należymy do „rodziny” najludniejszej w „populacji” wszechświatów. Tym swoistym „doborem naturalnym” możemy więc tłumaczyć wartości liczbowe podstawowych parametrów naszego wszechświata, a także zasadę antropiczną.

Kolizja membran

Innego rodzaju wieloświat bazuje na teorii strun. W tej koncepcji nasz i inne wszechświaty powstały w wyniku kolizji membran w 11-wymiarowej przestrzeni. W przeciwieństwie do wszechświatów w „multiwersum kwantowym” mogą one mieć zupełnie różne prawa fizyki.

Według obliczeń kosmologów-astrofizyków (A. Linde, V. Vanchurin) z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii liczba takich wszechświatów może wynosić 10^10^10^7; jest to liczba której nie da się zapisać w postaci dziesiętnej ze względu na liczbę zer większą od liczby atomów w obserwowalnym wszechświecie szacowaną na 1080). Cóż, trochę to przypomina obliczanie ilości diabłów na łebku szpilki. Nawet jeden z autorów koncepcji Paul Steinhardt z Princeton University (być może nie chcąc podzielić losu Everetta) studzi emocje: Nasza koncepcja opiera się na nie popartych dowodami pomysłach zaczerpniętych z ciągle jeszcze niedokończonej teorii superstrun. Doceniając entuzjazm i zainteresowanie, z jakimi ją przyjęto, sugerowalibyśmy, by z jej rozpowszechnianiem poczekać na dokładniejsze opracowania, które umożliwią jej rzetelną ocenę[13].

Kwantowe teorie grawitacji

Teorie te, będące de facto kandydatkami na łącznik między wieżą kwantową i relatywistyczną, mnożą się jak grzyby po deszczu. Można je uporządkować w następujący sposób:
    * Teoria strun i M-teoria jako kwantowe teorie grawitacji (Wittem, Green, Schwarz)
    * Pętlowa grawitacja kwantowa (Aschtekar, Smolin, Tiehmann, Wilson)
    * Kwantowa grawitacja w modelu nieprzemiennym (Connes, Heller)

 Superstruny i M-teoria

Jak pisaliśmy, ambicją teoretyków pracujących nad teorią superstrun było zunifikowanie całej fizyki w jednej, spójnej strukturze matematycznej. Okazało się jednak, że ma ona aż pięć odmiennych wersji! Zamiast jedności znów mamy rozdrobnienie. Jeden z czołowych „supermanów” Edward Witten, zasugerował, że te wersje, pomimo odmiennych postaci matematycznych, mogą prowadzić do identycznych przewidywań doświadczalnych. Ten właśnie koncept uogólnienia 5 teorii superstrun w jedną nosi nazwę M-teorii. Zakłada ona istnienie 11-wymiarowej hiperprzestrzeni ze strunami, superstrunami, membranami, supermembranami, cząstkami, supercząstkami – jednym słowem – supermarket! Wszechświat ma tu kształt dwóch 10-wymiarowych membran, które łączy odcinek z osobliwymi końcami o nazwie orbifold. Można to interpretować jako dwa 10-wymiarowe wszechświaty oddziaływające między sobą za pomocą grawitacji, z których jeden to nasz wszechświat, a drugi składa się z ciemnej materii. Proste, nieprawdaż?
M-teoria przewiduje, że newtonowskie prawa grawitacji zmieniają się przy oddziaływaniach na odległość poniżej milimetra, oraz że efekty unifikacji dla grawitacji można zaobserwować już przy energii dostępnej akceleratorom. To dawałoby jej szansę na wyjście z getta spekulacji. Ale i ona zaczyna pączkować: doczekała się już dwóch odmian: 12-wymiarowej (F-teoria) i 13-wymiarowej (S-teoria).

Teoria pętli

Grupa wybitnych relatywistów na czele z Abhay Ashtekarem i Lee Smolinem dopracowała się koncepcji, wedle której w skali Plancka (czyli 20 rzędów wielkości mniejszej niż promień jądra atomowego) przestrzeń wygląda jak sieć, czy też tkanina zrobiona z dyskretnych pętli. Jest ona gładka w skali makroskopowej tylko dlatego, że jest zbudowana z ogromnej liczby połączonych pętli, podobnie jak pozornie gładka tkanina składa się z oddzielnych nici. Koncepcja ma obiecującą cechę: prowadzi do obrazu zbudowanego wyłącznie z relacji. Tak właśnie Einstein chciał rozumieć geometrię czasu i przestrzeni - jako dynamiczną strukturę relacji, nie zaś jako coś danego a priori. Za pomocą koncepcji pętli udało się przenieść tę ideę do mechaniki kwantowej. W nowym ujęciu sformułowano także teorię supergrawitacji i teorię czarnych dziur, ale i tym razem spodziewany przełom nie nastąpił.

Kwantowa grawitacja w modelu nieprzemiennym

Dla nieobytych z matematyką małe wyjaśnienie: nieprzemienność polega na tym, że przy zmianie kolejności mnożenia zmienia się wartość iloczynu np. w algebrze nieprzemiennej 2x3 nie jest równe 3x2.
Geometria nieprzemienna powstaje, jeżeli zastosuje się algebrę nieprzemienną do reprezentacji geometrii. Otrzymuje się wówczas geometrię całkowicie globalną, pozbawioną punktów - czyli (przechodząc w obszar fizyki) znika pojęcie umiejscowienia zdarzeń zarówno w czasie jak i w przestrzeni. Taki właśnie globalny, bezczasowy i bezpunktowy model geometrii mógł obowiązywać w erze Plancka.
Wiedziona tą intuicją grupa pracująca pod kierunkiem polskiego kosmologa Michała Hellera zbudowała na bazie nieprzemiennej algebry równoważną geometrię nieprzemienną, która łączy pewne elementy OTW z pewnymi elementami mechaniki kwantowej. Tak o dokonaniach grupy mówi M. Heller:
Konsekwencje tej metody są rzeczywiście daleko idące. Kiedy dokonaliśmy tego odkrycia, stanęliśmy przed poważnym problemem: czy można w ogóle uprawiać fizykę bez pojęcia zwykłej przestrzeni i czasu. Przecież ważnym aspektem fizyki jest dzianie się. Dynamika z kolei kojarzy się nam z ruchem, z następstwem czasowym. Ku naszej radości okazało się, że to nie jest konieczny warunek dla jej istnienia. W abstrakcyjnej, nieprzemiennej przestrzeni istnieje dynamika, z tym że ruch nie odbywa się od punktu do punktu, lecz zmieniają się stany, działają jakieś siły, choć nasz potoczny język nie potrafi ich opisać[14].

Klaps 7: Quo vadis fizyko?

Jak widzimy, w kotle fizyki wrze. Czy cała para pójdzie w gwizdek, czy też zaowocuje jakimś nowym trendem? Nową rewolucją naukową, kolejnym przełamaniem paradygmatu? Czy znajdziemy sposoby, aby oddzielić spekulacje twórcze od jałowych?  Czy uda się wreszcie połączyć obie wieże w jedną spójną całość? I ile trzeba na to czasu?
A fizyk teoretyk i filozof Marian Grabowski pyta jeszcze: czy też ta nadmierna spekulacja i rosnąca komplikacja nie zmarginalizuje w ogóle fizyki w ludzkiej kulturze?
Same pytania, na które brak odpowiedzi. Świat fizyków przypomina dziś grupę błądzących wędrowców, którym zabrakło przewodnika. Są zdani na własne siły, bo przecież bohaterowie rewolucji sprzed wieku mówiący o pięknie i prostocie opisu świata nie dali konkretnych wskazówek jak to należy rozumieć. Pojęcia te pozostają i dziś intuicyjną zasadą twórczości w dziedzinie fizyki teoretycznej, lecz wszelkie próby uchwycenia istoty fundamentalnych mechanizmów rządzących światem kończą się fiaskiem. 
Wygląda na to, że zjawisko czysto spekulatywnej fizyki teoretycznej będzie nam jeszcze długo towarzyszyć. Więc bądźmy cierpliwi i wyrozumiali. A na koniec małe sursum corda.
Robert Oldershaw z Amherst College pisał:
Nie jesteśmy Panami Wszechświata. Co najwyżej jesteśmy skromnymi studentami przyrody. Nie powinniśmy przez to czuć się zaambarasowani. Przeciwnie, winniśmy być dumni z naszych wysiłków zrozumienia. Od czasów gdy Galileusz skierował swój teleskop ku niebu dokonano wielu cudownych odkryć.
[15]

I tym, raczej odbiegającym od standardów thrillera akcentem, przychodzi mi zakończyć naszą wędrówkę przez krajobrazy fizyki ostatniego stulecia. Jeśli Drogi Czytelniku, dotarłeś do tego miejsca, to bardzo Ci za towarzystwo dziękuję. Jeśli znalazłeś się tu, przeskakując z początku tekstu na jego koniec i czujesz się rozczarowany, powiem Ci, że fizyka to jednak nie thriller, w którym ostateczne rozwiązanie wątków znajduje się na ostatnich stronach (w ostatnich kadrach).

horizontal rule

[1] Za: Piotr Cieśliński, Fizycy na tropie wehikułu czasu, Magazyn GW nr 44 (192), 1996
[2] T. Kuhn, Struktura rewolucji naukowych, PWN, Warszawa 1963
[3] Owen Jay Gingerich, Boski Wszechświat, Wydawnictwa UW, 2009
[4] Michał Heller, Kosmologia kwantowa, Prószyński i S-ka, 2001
[5] Michał Heller, Czy świat jest matematyczny?, Zagadnienia filozoficzne w nauce, XXII/1998
[6] Katarzyna Janowska, Piękna teoria wszystkiego - wywiad z ks. prof. Michałem Hellerem, Polityka nr 18/2002
[7] A. Einstein, Zapiski autobiograficzne, Wydawnictwo Znak, 1996
[8] Cytat za: Helge S. Kragh, Dirac, A Scientific Biography, Cambridge University Press 1992
[9] D. Bohm, The Undivided Universe, London, 1993
[10] EINE, Gra świadomości ze świadomością, http://autodafe.salon24.pl/65173,gra-swiadomosci-ze-swiadomoscia]
[11] Laurence M. Beynam, Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne, Literatura na świecie nr 141
[12] M. J. Disney, The Case Against Cosmology, Journal General Relativity and Gravitation, vol. 32, nr 6, 2000
[13] Michał Różyczka, Sygnały - Wielki Wybuch do lamusa?, Wiedza i Życie nr 6/2001
[14] Michał Heller, Początek jest wszędzie. Nowa hipoteza pochodzenia Wszechświata, Wyd. Prószyński i S-ka, 2002
[15] Robert Oldershaw, Janus-Faced Cosmology , Sky and Telescope, vol. 95, nr 4 (1998)

 

Proza Poezja Publicystyka Religia Fotografia Muzyka