Filozoficznie

Home Up

Dzień, w którym zacząłem myśleć

Dzień, w którym zacząłem myśleć
przywitał mnie rojem pytań
natrętnie buczących nad głową.
 
Wkładałem w ich głodne pyski
naprędce sklecone odpowiedzi,
lecz to je tylko rozwścieczało.
 
Przerażony, chciałem wrócić
do twierdzy dziecięcego światka,
gdzie słońce było słońcem,
wiatr wiatrem,
śmiech śmiechem,
płacz płaczem,
Pan Bóg Panem Bogiem,
gdzie na klombach nieboskłonu
igrały beztrosko kwiaty motyli.
 
Chciałem, lecz nie mogłem.
Na drodze stał już mur intelektu.
 

Sen

Błądziłem w lesie rąk
strzelających chciwie ku niebu
na spotkanie
spadającego bezbarwnym strumieniem czasu.
 
Jego krople,
przesączane przez konary palców,
doznawały cudu przeistoczenia:
w srebro monet,
w szkarłat krwi
w ciepłą porowatość chleba,
w perlistość potu,
w szklaną samotność łez,
w złocień uśmiechu dziecka,
w trupią siność alkoholu.
Niektóre wychodziły jak weszły:
bezbarwne.
 
Błądziłem, szukając siebie,
lecz nie znalazłem.
Ręce takie podobne
do rąk...
 

Starzec

Na kamiennych schodach siedzę
i liczę pieniądze.
Sprzedałem całą swą wiedzę,
pozbyłem się żądzy.
 
Wybrzmiałem swoją melodię,
Jestem jak flet głuchy,
bez ustnika. I cóż zrobię
ze swym sercem suchym?
 
Me marzenia zmarkotniały,
choć kiedyś jak charty
przez skwer życia żwawo gnały
ku bramom otwartym.
 
Moje ciało to futerał
Już bez instrumentu.
Duszę wicher grzechu zżerał
A chciała być świętą.
 
Już noc. Głowę w ciemność włożę
i będę się łudził,
że ktoś gdzieś prowadzi może
skup zużytych ludzi.

Odkrycie

wędrując
po krainie przedsennych majaków
odkryłem
złoże wolnego czasu
 
uradowany
począłem je rozgrzebywać
kleił się do rąk
 
odruchowo
oblizałem palce
był gorzki
 

Czas

Szedłem za Czasem
skrzętnie zbierając gubione przezeń okruchy
(zwane u nas chwilami)
 
Wtedy On zatrzymał się
na cząstkę siebie
(zwaną u nas momentem)
i rzekł:
 
Czemu idziesz za mną Człowiecze?
Nie widzisz, że zmierzam
do nikąd?
 

Czasoprzestrzeń

tylko serca
odmierzają
jedynie prawdziwy czas
 
tylko ramiona
zakreślają
jedynie prawdziwą przestrzeń
 
tyle świata
ile nas
 
tyle nas
ile miłości
 

Trwanie

byłem
chmura wspomnień
na nieboskłonie pamięci
roni deszcz zdarzeń

jestem
deszcz zdarzeń
zwilża piasek chwil
przesypujący się w klepsydrze dłoni

będę
piasek chwil
strofuje motyle marzeń
buszujące w ogrodach Pana
 

Litania

Czasie kamieni
Śpiący jak tafla jeziora w skwar lipcowego południa
Czasie dębów i cedrów
Wpleciony w wiekową medytację konarów
Czasie rolników
Szemrzący złotą strugą ziarna
Czasie handlowców
Wędrujący z portfela do portfela
Czasie złoczyńców
Napinający strunę sumienia
Czasie zegarmistrzów
Ogłaszany srebrnym dźwiękiem kurantów
Czasie muzyków
Pięciokrotnie rozpięty na słupach interwałów
Czasie fizyków
Uwięziony w nawiasach równań ruchu
Czasie astronomów
Strzegący majestatu Universum przed marzeniami podróżnika
Cykliczny czasie Greków
Linearny czasie Izraela
Prowadź nas do Celu
Który uwikłał nas w tobie
 

Panta rei

dni
jak jesienne liście
tkają dywan
czasoprzestrzeni
 
zdarzenia
jak krople atramentu
tworzą kleksy
na kartach historii
 
grzechy
jak łzy Boga
zastygają w kolce
cierniowej korony
 
Miłość
jak płatki róży
ściele drogę
ku Wieczności
 

W drodze

drogą szedłem
wraz z mym cieniem
i zbierałem
przydrożnych
lat
kamienie
 
droga była najpierw
gładka
 
potem
jakaś kładka
rozwidlenia
 
drogowskazów żadnych 
oprócz cienia
 
chciałem wstecz od razu
nie pozwolił
czas
 
tylko naprzód
tylko naprzód
 
droga wchodzi
w las
 
tu i tam
przydrożne kości
pobielałe
od
starości
drogę
widać
mniej wyraźnie
a kamienie
cięższe
bardziej
 
tunel
bezimiennych drzew
 
jasne
błyszczy światło
gdzieś
u kresu
śpiew
 
cieniu zostań
ja już sam
muszę
Tam

Drzewa i człowiek

gdyby drzewa umiały myśleć
wiele podałyby powodów
dlaczego rodzą złe owoce
 
rosnę na nieurodzajnej ziemi
to wszystko przez brak deszczu
za wilgotny klimat
inne drzewa zasłaniają mi słońce
upał spalił wszystko
ogrodnik zapomniał o nawozach
ogrodnik przesadził z nawozami

 
drzewa nie myślą
ale myśli człowiek
 
owoce jego rozumu
nie są tak dobre
jak owoce jego serca
 

Samotność

ciemnym korytarzem podążam śladami stóp
rozpuszczają się pospiesznie
na mój widok
w bezimiennych mozaikach posadzki
 
lekki wiatr pogania korowody twarzy
bladych i płaskich
mijając mnie odwracają się gorliwie
w pełnym bolesnego napięcia milczeniu
 
gdzieś u wylotu sylwetki cieni
machają do mnie
lecz gdy podchodzę
mściwie rozmywają się we mgle
 
wyjście z tunelu ciska mnie w przestrzeń
pustą i niemą
hen w górze
iskierki gwiazd kłują obojętnością
 
i zamyka się
Wielkie Oko
na niebie
 

Zaduszki

jak zawsze taki sam wicher
rozsieje tęczę po lasach i sadach

jak zawsze takie same kratery ognisk
zakwitną wstęgami dymu na kartofliskach

jak zawsze taki sam kondukt żurawi
z majestatycznym łopotem skrzydeł
odprowadzi umierające ciepło

jak zawsze takie same zwątpienie
gryzące bardziej niż cmentarny smog
umknie przepłoszone myślą
przecież wiosna...
wiosna przyjdzie
jak zawsze
jak zawsze

jak zawsze inna
 

Mędrzec

w mig wyliczam całki
wielokrotne i sferyczne
 
znam równania ruchu
wszystkich planet
 
wyznaczam skład chemiczny
odległych galaktyk
 
określam masę materii
międzygwiazdowej
 
obliczam trajektorie
mezonów mi i pi
 
rozplątuję ogniwa
łańcucha DNA
 
nie gubię się
w labiryncie ścieżek ewolucji
 
mam w pamięci
daty wszystkich ważniejszych bitew
 
cytuję nazwiska
wodzów i mężów stanu
 
rozumiem mechanizmy
procesu dziejów
i cóż mi z tego
skoro nie znam rytmu
dwóch
zgodnie bijących serc

Fizyk teoretyk

Co dzień
szturmuje stronice
najeżone ostrokołami równań.
Ich kolczugi
tkane z wybojów czasoprzestrzennego continuum
umykają z gracją łasicy
przed nieudolnymi pchnięciami lancą intelektu.
 
Co noc
zasypia przytulony do pytania
czy nazajutrz ujrzy Wszechświat
z gardłem poderżniętym
brzytwą Ockhama.

Niebo

patrzę w niebo
negatyw szwajcarskiego sera
twarz kosmosu
z wysypką po ospie
grawitacyjnej
 
marzę by tłum rozbrykanych atomów
uwolnił z klatki hordę decybeli
a gwiazdy
ganiały się beztrosko
po skwerach
międzygalaktycznych
 
patrzę w niebo
spokojną twarz zmarłego
na której igrają
lizane słońcem
płatki
śniegu

Solipsysta

lokomotywa Universum
jak złota pochodnia Słowa
mknie po szynach czasu
 
za wąską szczeliną okna
gna na oślep korowód
efemerycznych motyli zdarzeń
 
nie wiem skąd nadlatują
nie widzę przyszłości
więc jest ona złudzeniem
 
przeszłość jawi się cieniem
w jaskini mojej pamięci
więc jest ona złudzeniem
 
nic nie ma
 
nic?

cogito ergo sum
 

Challenger

na początku był błąd
bez niego nic się nie stało co się stało
przybył do nas z krainy
gdzie wszystkie gwiazdy są zimne
zamieszkał w metalowych trzewiach Faetona
a myśmy go nie spostrzegli
 
las skamieniałych wiwatów
patrzy jak na falujący cokół oceanu
opada z majestatem kotwicy
siedem spopielałych
płatków róży
 

Niezapominajka

pamięci Stanisława Lema
 
Nikt nie przybył na Twój pogrzeb.
 
Profesor Tarantoga
zaszył się gdzieś w leśnej głuszy,
pisze pamiętniki.
 
Trurl i Klapaucjusz
wciąż toczą spory
na międzygalaktycznych rubieżach.
 
Ijon Tichy
wpadł w pętlę czasu.
 
Pilot Pirx zaginął
w niewyjaśnionych okolicznościach
(zresztą nie wiadomo do końca, czy to był naprawdę on).
 
Hal Bregg
po długiej rozterce
powrócił do gwiazd.
 
Profesor Corcoran
pilnie strzeże
swoich myślących skrzyń.
 
Gracze
zbyt pochłonięci rozgrywką
nie zauważyli.
 
Społeczeństwo
betryzowane hormonem konsumpcji
nie chce już słuchać Głosu Pana
tłumionego
w gąszczu technologicznej dżungli,
błądzącego
po bezdrożach aksjologicznej pustyni.
 
W kondukcie milczących słów
odpłynąłeś na planetę Solaris.
 
A ja,
spóźniony żałobnik,
stoję nad Twoją mogiłą.
 
Przyniosłem Ci niezapominajkę
w kolorze
Planety Ziemia.
 

Bazar

pamięci Janusza Zajdla
 
W kałuży pulsującego zgiełku
mędrcy sprzedawali swoje epistemologie.
Mijałem ich papierowe stragany
owiewany gorącymi podmuchami słów.
Ten zachwalał dziadka do rozbijania skorupek nukleonów.
Tamten oferował koneksje z tensorami.
Inny znów wystawiał ogniwa łańcucha DNA
równiutko poukładane w szufladach matematycznej komody.
 
Oczekując przed gabinetem kontemplacji
na spektakl za opuszczonymi kurtynami powiek
dostrzegłem Ciebie:
stałeś na szczycie góry,
której szkliste zbocza
z pogardą odpierały ataki rynkowego gwaru
i oglądałeś uważnie
ślad stopy
na piasku.
 

Gorejący krzak

Matce
 
Cmentarną ciszę okrył
muślinowy szum drzew
haftowany szczebiotem złotym
 
przez ruchliwy szelest znicza
usłyszałem Twój śpiew
płynął smugą światła
tęsknoty
 
przez kurtynę
zastygłego powietrza
poczułem Twój dotyk
który wszystko wie...
 
czy Stamtąd wciąż
chronią mnie
ramiona Twe?
 
Ty już wiesz
jak Tam jest
spokojna w ramionach Pana
 
a ja tu
sam
na kolanach
drżę
przed gorejącym krzakiem
Miłości Twej
 
Mamo
 

Nowe Betlejem

Ojcu
 
Pan przyszedł tego roku wcześniej.
Nie czekał na pierwszą gwiazdkę,
kolędę Pasterzy i pokłon Trzech Mędrców.
Uniósł Cię mocarnymi ramionami
ze ścieżki życia
prostej, lecz stromej
i kamienistej.
 
Kopyta koni ciągnących karawan
ślizgały się po lodowej tafli czasu,
który właśnie dobiegł kresu.
 
Zimowy wicher
wpadł w cmentarne aleje,
budził zastygłe w zadumie topole,
rozsiewał igły lodowych śnieżynek.
Ocierał nieliczne łzy żałobników,
które wsiąkały w ziemię
jak pot pracowitego drwala.
 
Twoja krew
błądziła we mnie bezradnie
jak samotny ślepiec.
 
Twoje słowa
szukały gorączkowo schronienia
w fortecy mojej pamięci.
 
Twoja twarz
przeglądała się troskliwie
w lustrze mojego sumienia.
 
A Tam
Mama
czekała już
z Opłatkiem.
 

Odrywam ludzi

odrywam ludzi
przyklejonych szarą codziennością
do świata
 
otwieram ich mózgi
zdrapuję warstwę obowiązków.
 
ich oczy płoną chwilę
luminescencją ciekawości
 
pożar gaśnie
zalany nowym strumieniem
szarego kleju
 

Wyżyny

po oceanie nieba mkną żaglowce chmur
dywan lasów liże stopy a wiatr
przekomarza się z włosami
 
wokół
na lotniach kadzidlanych dymów
krążą strofy pochwalnych hymnów
ostre kamyki słów zawracają bezradnie
ku zgromadzonej u podnóża tłuszczy
 
lecz nie ulęknę się iść ciemną doliną
choć tam na wyżynach dawno odtrąbiono
Twoją śmierć

Wizyta

przyszła znienacka
mogę? spytała nieśmiało
wstałem zakłopotany
dawno mnie nikt nie odwiedzał
 
kim pani jest?
uśmiechnęła się tajemniczo
usiadła w starym fotelu babci
naprzeciw zwierciadła
 
jestem cierpliwa
łaskawa
nie unoszę się gniewem
nie pamiętam złego...
 
patrzyły na mnie wyczekująco
ta z fotela i ta ze zwierciadła
bąknąłem coś o herbacie
i że cukier się skończył...
 
ciemno tu u ciebie
chłodno
przyniosłam ci
płomień

 

Proza Poezja Publicystyka Religia Fotografia Muzyka