Rodzicom
Furka toczyła się
niespiesznie wyboistą polną drogą, która spała jeszcze, opiwszy się wody z
wieczornej ulewy. Zmizerowany konik stąpał z rozwagą, delikatnie rozsuwając
na boki zasłonę porannej szarówki. Jakby za nic miał to, że gdzieś tam
rozgniata już uśpioną przestrzeń pociąg, który za kilka kwadransów uwiezie
mnie z tego sytego spokojem i ciszą zakątka.
Przyroda spała. Lecz obudziły się już pierwsze zwiastuny brzasku: mgły.
Wychodziły nieregularnymi obłokami z kotlinek między pagórkami. Pełne ciszy
pieściły wilgotnymi muśnięciami napotykane trawy, krzewy i drzewa dźwigające
na strudzonych gałęziach rumianą dziatwę owoców.
Przede mną majaczyła sylwetka Ojca. Podniszczone rondo kapelusza raz po raz
czerwieniało poświatą jarzącego się papierosa.
Ojciec postanowił odwieźć mnie na stację mimo mych gwałtownych protestów.
Zapewne udałoby mi się postawić na swoim, gdyby nie wieczorna burza.
- Jakże to tak! Zabłocisz się po pas - perswadował z uporem.
- Przecież pójdę na skróty, ścieżkami...
- Ścieżkami?! Wiesz, jakie tam teroz trowy? A wszystko mokre, Zresztą gdzież
to na skróty tak po ciemku? Ni ma mowy.
- Ależ, Tato! Nie mam sumienia wyciągać Was z łóżka w środku nocy! Może
poproszę Wiktora...
- Ani mi się waż! Wiem, że to jego dom, ale przecież jesteś moim gościem,
nie?
Spojrzał na mnie z tym wyrazem twarzy, jaki pamiętam z dzieciństwa, wyrazem
oznaczającym zawsze bezapelacyjny koniec dyskusji. Bruzdy i zmarszczki
poorały twarz, lecz spojrzenie, jak dawniej, pełne było surowej
stanowczości. Ucieszyło mnie to, bo przez cały mój pobyt na wsi Ojciec
sprawiał wrażenie rozklejonego starca, który zużył już całą swoją energię. A
teraz dojrzałem w Nim owego niebotycznie wysokiego herosa, którego mocarne
ramiona uniosły w górę, przenosząc nad kałużami mnie, trzyletniego malca,
gdy szliśmy razem - pamiętam to dobrze - na sumę do kościoła.
Uległem więc pod naciskiem tego spojrzenia, bo było to we mnie jak odruch
bezwarunkowy. Uległem, przeczuwając, że moja zdecydowana odmowa zabolałaby
Go najbardziej. A teraz kiwamy się zgodnie, posłuszni rozkazom wyboistej
drogi.
- Żniwa przebiegły sprawnie - zagadnąłem, chcąc odeprzeć niespodziewany
nawrót senności. Ojciec machnął ręką z rezygnacją.
- Jakie tam teroz żniwa, synu. Sam widziołeś. Przyjechoł kombajn i po paru
godzinach robota skończono. Więcej jego smrodu i hałasu niż żniw...
Przypomniałem sobie Ojca, jak stał na skraju miedzy jakoś zagubiony,
onieśmielony, nikomu niepotrzebny w wesołym zgiełku młodych przebijającym
się przez ryk kombajnu – i ogarnęło mnie wzruszenie.
- Inne czasy, Tato...
Ojciec odwrócił się.
- Czasy, powiadosz. Możliwe. Teroz wszystkiemu winne są czasy. Ale powiedz
mi - takiś w końcu uczony - czy to tak musi być? Czy te czasy muszą zabijać
wszystko?
- Zabijać?
Ojciec milczał chwilę.
- Jo ci tego nie umiem wyonaczyć, bom człowiek prosty - rozpoczął, ociągając
się, jakby przełamywał jakiś wewnętrzny opór. - Alem dużo myśloł ostatnio i
nijak mi sie to we łbie nie chce poukładać. Myśle - pójde do Księdza
Proboszcza... alem nie poszedł. Bołem sie, że mnie od heretyków zwymyślo.
Więc powiem tobie, boś człowiek nowoczesny i uczony chyba nie gorzej od
naszego Proboszcza...
- Co Wy, Tato...
Czułem się zażenowany, choć dobrze wiedziałem, że nie ma tu ze strony Ojca
żadnej kokieterii.
- A żeś moje dziecko, to i pewnie nie wyśmiejesz – kontynuował. - Bo mnie
synku skóra cierpnie na grzbiecie, kiedy słysze, jak w telewizorze gadają o
tej, jak jej tam - produkcji rolnej.
- Niezbyt szczęśliwe sformułowanie - zauważyłem.
- Kiedy nie o to idzie synu. Tu sie coś zagubiło, zatraciło. Jak by ci to
powiedzieć... Po mojemu ta robota rolnika, chłopa, ona jest jakby... święto.
To jest jakieś, bo ja wiem... nabożyństwo.
Ojciec zamilkł, wyraźnie czekając na moją reakcję.
- I co, synu? - spytał, nie doczekawszy się jej. - Jest to herezja czy nie?
- Herezja? Skądże. Raczej poezja.
- Poezja, poezja... - Ojciec smakował to słowo, lecz degustacja najwyraźniej
nie wypadła pomyślnie - widzisz, ty mnie chyba nie będziesz umioł zrozumieć,
choć rozumy na tych tam studiach pozjadałeś. Aleś przecież nigdy miłości do
ziemi ni mioł, wiem jo to dobrze. Jak tu można o produkcji godać: pole to
nie fabryka. Człowiek, owszem, orze, nawozi, sieje, ale to, co potem sie z
tym dzieje - no som powiedz, ile od niego zależy.
- Trochę zależy. Są przecież metody. Hodowla nowych, bardziej wydajnych czy
odpornych odmian...
- Nic nie rozumiesz - przerwał mi. - Jo nie o tym. To jest jak sianie i
oranie. Mnie idzie o życie. To wszystko - zakreślił łuk ręką - żyje. Tak jak
człowiek. Czy, my jesteśmy panami tego życia, jak jesteśmy panami tych
rzeczy, co to je produkujemy w fabrykach? Nie - pokręcił głową - nie godzi
sie naszej pracy nazywać produkcją rolną. Po mojemu to świętokradztwo.
Milczałem, po trosze zdumiony wynurzeniami Ojca (nigdy dotąd tak ze mną nie
rozmawiał), po trosze nie umiejąc odpowiedzieć. Bo o czym miałbym Mu mówić?
O konsekwencjach technologizacji? O przemyśleniach Pichta, pracach
Seromontiego?
- I co powiesz, synu? - spytał Ojciec, znów nie doczekawszy się odpowiedzi.
- Macie rację, Tato - odrzekłem. - To jest świętokradztwo.
Zamilkliśmy na dłużej, czując że słowa nie są więcej potrzebne. Znów
ujrzałem w myślach obraz Ojca stojącego bezradnie na miedzy...
***
Spojrzałem w górę. Mgły
nie podeszły jeszcze zbyt wysoko i niebo kłuło wzrok iskrami gwiazd.
Odruchowo odszukałem Oriona. Był jeszcze wysoko, jakąś godzinę po górowaniu,
skłaniając się powoli prawą odnogą ku zachodowi. Czerwona Betelgeuse,
srebrny Rigel... Wszystko jak zawsze. Od wieków gwiazdy tkwią bezlitośnie na
swych pozycjach, jakby kpiąc z naszych gorączkowych poczynań.
Jutro o tej porze Mały Pas Oriona nie będzie już ekscytującym skupiskiem
gwiazd rozpuszczających swój blask w porannej zorzy. Jutro zamienią się one
w rządki długich, suchych cyfr wystukiwanych na klawiaturze pulpitu
sterowniczego. Rozbłyśnie zielony napis „ON” i biała tuba popełznie
majestatycznie, celując ku nie istniejącej dla ułomnego ludzkiego oka
gwieździe o bezimiennej nazwie HD 37776. Jeszcze jedna dźwignia i głodny
pysk teleskopu zacznie zlizywać resztki promieniowania zrodzonego pięć
tysięcy lat temu w niewyobrażalnym piekle chromosfery...
- Patrzysz.
Głos Ojca ściągnął mnie gwałtownie na ziemię.
- Patrzę, Tato.
- Jak zawsze, Od małego, jak pamiętom, ciągnęło ci ten łeb ku górze.
- Nigdy się Wam to nie podobało, Tato.
Ojciec pokręcił głową.
- Nie to, żeby sie nie podobało. Alem nijak nie mógł zrozumieć, jaki z tego
patrzenia pożytek być może. Bo jo to nie moge, synku, tak patrzeć. Zaroz we
łbie mi się kręci. Dziwnie jakoś. Strasznie. Czasem tom nawet próbowoł...
ukradkiem, niby jaki złodziej. Tom sie i tobie dziwowoł, gdyś tak w niebo
bez żadnych... hm, skrupułów wytrzeszczoł ślepia. Czasami to mnie nawet
gorszyło.
- Gorszyło?
- Ano gorszyło. Bo gdzie to tak: patrzeć. Niebo jest niebo. A jakeś już
umyślił te... no, astronomie studiować, tom sie po prowdzie troche zeźlił.
No bo kto to widzioł, żeby jeszcze na tym patrzeniu pieniądze zarabiać!
Niebo jest niebo.
- Och, Tato. To nie grzech, gdy chcemy coś więcej wiedzieć.
- Co wy tam więcej wiecie! Podzieliliście to niebo na kawałki, niby ziemie
pod uprawe. Ponazywaliście jakoś dziwnie, nie po chrześcijańsku te gwiozdy...
jakby były wasze. Krowe trza nazwać, psa - rozumiem. Ale gwiozdy? I co? Od
tego nazywania rozumu wam przybyło?
- To nie my nazywaliśmy. To Grecy.
- Grecy, Grecy. A jo ci powiadom: ty sie ze swoimi brudnymi łapskami tam nie
pchaj. Nie dziel, co nie twoje.
Zastanawiałem się, co powiedzieć. Ojciec miał sporo racji. Na dobrą sprawę,
ilu z moich kolegów astronomów odebrało kiedykolwiek tchnienie świętości
płynące od gwiazd?
- Ojcze - zacząłem - praca astronoma to też może być nabożeństwo.
- Co ty tam... - żachnął się i urwał, jakby sobie coś przypomniał. -
Nabożyństwo, powiadasz - odezwał się po dłuższej chwili. - Nabożyństwo...
Hm.
Droga skręcała w lewo, trawersując zbocze. Wzgórze cofało się posłusznie,
odsłaniając wschodnią połać nieba, gdzie blask gwiazd ustępował przed
atakiem rannej poświaty. Wtem majestatycznie wyłoniła się Wenus. Kropla
srebra wędrująca z dumą prawdziwej królowej gwiazd zdawała się kpić z
zakusów brzasku.
- Zobaczcie, Tato. Wenus - szepnąłem z zachwytem.
- Jako tam znowu Wenus - odparł Ojciec. - Gwiozda Zaranno.
Patrzyłem. Patrzyłem. Ojciec znów zapalił papierosa. Mruczał coś pod nosem.
Pochyliłem się nad Nim, nadstawiając ucha. Powtarzał: nabożyństwo.
Nabożyństwo. No, no...
***
Przy rozwidleniu dróg
skręciliśmy w prawo, rozpoczynając zjazd w kierunku doliny. Patrzyłem na
krajobraz znajomy, jak twarz bliskiej osoby, której dobre rysy wtopione w
mrok wyczuwa się raczej niż postrzega. Czułem wzruszenie i rosnące
podniecenie: zbliżaliśmy się już do kolejnego zakrętu, zza którego... o,
właśnie teraz wyłoniła się charakterystycznie pochylona brzoza. O niej też
czas nie zapomniał, dziwnie jakoś przypomina zgarbioną sylwetkę Matki...
Matki? Stoi tam przecież pod brzozą, już wyciera mokre dłonie w zapaskę,
ileż to razy czekała tak na mnie tutaj, gdym często poobijany i umorusany
opóźniał swój powrót ze szkoły... nie, to tylko gra cieni w szarówce, Matka
śpi pewno jeszcze, pamiętam Jej silny, jak u tonącego, uścisk przy
wieczornym pożegnaniu... I oczy zeszklone nagle. I drgające wargi pchające
mnie do gładkiego kłamstwa: „nie martw się, Mamo, niedługo znów przyjadę”...
Wytężam wzrok, by dostrzec plamę drzew rozlewającą się wzdłuż szerokiego
tarasu zakłócającego swą doskonałą niemal płaskością jednostajną stromiznę
wzgórza. Mijamy właśnie skręcającą ku niemu polną drogę, wolno, lecz
nieubłaganie zarastającą zielskiem, gdy Ojciec zdejmuje kapelusz, zupełnie
jak przed kapliczką. Po chwili nakłada go z namaszczeniem i zacina konia.
- Tato - odzywam się, dotykając ramienia. Pod palcami czuję szorstkość
starej marynarki. - Zatrzymajmy się na chwilę.
- Późno już - mówi niechętnie, tak cicho, że z trudem wyłuskuję słowa z
turkotu.
- Jeszcze nie. Wiesz, że jeszcze nie.
Ściąga lejce ruchem sprawiającym wrażenie, jakby Go bolały wszystkie
mięśnie. Wóz przystaje. Przekładam nogę przez wiklinowy kosz, szukając na
oślep osi tylnego koła. Już. Zeskok, podeszwy ślizgają się po kamienistej
nawierzchni. Ruszam drogą prowadzącą kiedyś ku tętniącemu życiu, umierającą
teraz, gdy zabrakło celu, do którego wiodła.
Zakręt, z rytmem kroków zmienia się kąt widzenia, posłuszne mu drzewa
rozstępują się na boki. Tam, gdzie kiedyś jaśniała biała plama domu nie ma
teraz nic. Teatr pełen niegdyś gwaru, krzątaniny i śmiechu, teatr, na
którego deskach rozgrywały się dramaty dorosłych i dramaciki dzieci, ten
teatr stoi teraz martwy, pusty i tylko zielona kurtyna drzew żyje nadal,
czujnie reagując na kroki każdego przechodzącego tędy człowieka...
Przyśpieszam, niemal biegnę nie bacząc na wysokie zielska, chwila i spodnie
mam mokre do kolan, serce wali, zmęczenie to, czy wzruszenie... ból, skąd
ten ból, czyż nie wiedziałem, co tu zastanę...
Rozchylam gałęzie bzu, zbudzone gniewnie opryskują mnie rosą, kilka zimnych
kropel ląduje na rzęsach, trzepocę gwałtownie powiekami, obraz faluje
chwilę, jak oglądany przez płukaną deszczem szybę...
Nienaturalna plama w samym środku sadu jest smutna, jak scena pozbawiona
dekoracji. Wyzwolona spod poskramiającej ręki człowieka przyroda gra tu
teraz swoją sztukę, manifestując żywioł witalności. Omijam dwumetrowe osty,
depczę olbrzymie płaty liści łopianu...
Nareszcie kawałek wolnej przestrzeni, coś bieleje, wyczuwam nogą po omacku
pierwszy stopień, drugi, trzeci, trzeszczy pod naciskiem obcasów spękany
beton i już jestem przed progiem domu, w którym się urodziłem. Progu też już
nie ma, schody stoją bezradne, prowadząc donikąd. Wyglądają groteskowo,
zupełnie jak te na lotnisku po odlocie samolotu. Lecz są jedynym punktem
orientacyjnym, boją w morzu traw: tu była weranda, tu kuchnia, a tu... tu
izba. Tam, gdzie przy pełgającym świetle lampy naftowej z wypiekami na
twarzy pożerałem pierwsze książki, tańczą teraz sennie chude baletnice -
pokrzywy...
Jabłonie, grusze i czereśnie zdają się spoglądać zdumione tą nagłą odmianą:
oto nikt nie czyni zakusów na ich niedojrzałe jeszcze owoce, nikt nie
buszuje wśród gałęzi podczas beztroskiej zabawy w chowanego, żadna krowa nie
czochra się o chropawą powierzchnię pnia...
A tu, z dołu prze życie nowe, nikomu zda się niepotrzebne. Życie, którego
jedynym widomym sensem jest prymat w wyścigu ku słońcu, o mocniejszy powiew
wiatru, który uniesie nasiona hen, daleko i wtedy będzie można spokojnie
zwiędnąć, uschnąć, zginąć pod warstwą następnych...
Gdzie wasz Pan, grusze, jabłonie, czereśnie? Gdzie Ten, który was tu sadził,
pielęgnował? Który zbudował tu dom za jedyne sto osiem przedwojennych
złotych, wyrwawszy uprzednio tę ziemię dzikiej przyrodzie lasu? Gdzie ten
dom, pomnik Jego Trudu, Jego Modlitwa?
Ten dom odszedł. Odszedł, wydając nowy owoc. Drewniane bele musiały ustąpić
czerwonej cegle. Słomiana strzecha nie oparła się naporowi fal eternitu.
Studnia z kołowrotem, po którym został żałośnie sterczący daszek uległa
cynkowanym rurom wodociągu i połyskowi chromowanych kranów. Balia napełniana
co sobotę parującą wodą podgrzewaną w dużym kotle nie sprostała emaliowanej
białej wannie w łazience z lustrami kafli i pracowitym buczeniem bojlera.
Odwracam się. Czas. Nieubłagany czas, który tu robi teraz swoje porządki,
popędza także mnie. Zejdę powoli ze schodów, wrócę do furki umierającą drogą
nie oglądając się za siebie. Ojciec wyrzuci niedopałek, cmoknie na konia.
Zjeżdżając w dół nie odezwiemy się do siebie ani słowem i słychać będzie
tylko zgrzyt żelaznych obręczy kół zmagających się z kamieniami drogi.
Nie odezwiemy się aż do pożegnania przy pociągu. Stanę w drzwiach wagonu, a
Ojciec poda mi walizkę.
- Dziękuję Wam, Tato - powiem niewyraźnie.
- Za co tu dziękować - burkliwie odpowie Ojciec. - Przecież mówiłem, że cie
nie puszcze na piechote. Ładnie byś teroz wyglądoł! Choć i tak spodnie mosz
uszargane...
- Ja nie za to - wejdę Mu w słowa, widząc konduktora podnoszącego już żółtą,
zabrudzoną chorągiewkę. - Dziękuję, że porozmawialiśmy. O niebie... i o
chlebie.
Ojciec uściśnie mi dłoń mocno, mocniej niż zwykle i odwróci szybko,
wstydliwie głowę. Potem odejdzie do swej furki, stanie twarzą do mnie,
zdejmie kapelusz. Będzie tak stał, póki nie zamkną się drzwi wagonu.
Pociąg ruszy. Przez zakurzone okno ujrzę szary krajobraz. Dojrzę sunącą
drogą furkę z monotonnie kiwającą się sylwetką Ojca. Będę patrzył za nią do
momentu, w którym brutalnie wtargnie w pole widzenia oddział drzew
zwiastujący nadciągającą armię lasu.
Przez szarżujący w coraz większym pędzie szpaler gałęzi zamigocze srebrna
iskra Jutrzenki.