|
I INDIE
Los (a ściślej mój
pracodawca) rzucił mnie do Indii. Wyrwany nagle a brutalnie z
polskiego teatru, gdzie na deskach sceny politycznej grana jest
fascynująca sztuka, odizolowany od wszystkiego, co europejskie, więc
bliskie, odczuwam silną pokusę spojrzenia na Indie bezstronnie, a
już przede wszystkim nie oczami Europejczyka. Muszę wyznać, że razi
mnie mocno postawa wielu białych, którzy w swym megalomańskim
zadufaniu posuwają się do negacji wszelkich wzorców kulturowych
odbiegających od standardu wyprodukowanego przez cywilizację
zrodzoną w basenie Morza Śródziemnego.
Jeszcze nie minął tydzień, a ciśnienie wrażeń rozpiera świadomość.
Indie oblepiają. Całkowicie. W każdym centymetrze i sekundzie.
Indie oblepiają cię upałem. Nieważne: dużym, małym; czasem podobne
spotykasz w kraju. Lecz ten jest inny. Oblepia. Twoja z nim symbioza
przekroczy wszelkie bariery intymności. I choć zostawisz go za sobą
wchodząc do pomieszczeń klimatyzowanych, to on przecież zaczeka na
ciebie cierpliwie przy drzwiach. Kilka takich incydentów i leje ci
się z nosa.
Indie oblepiają cię światłem. Urokliwą kolorystyką tropikalnej
flory. Krzykliwymi barwami ulic, gdzie dominuje sari - oryginalny i
jakże powabny strój większości Hindusek. Patrząc na nie, poczujesz
wzruszenie: oto ktoś oparł się bezwzględnej nawałnicy europejskiej
unifikacji.
Indie oblepiają cię dźwiękiem. Gwarem i zgiełkiem wielomilionowych
miast ze swoistym „basso continuo” klaksonów. Mowa Hindusów jest
śpiewna i prędka, nasycona często powtarzającymi się motywami
fonetycznymi. Słuchając hinduskiego kazania w katolickim kościele,
odnosiłem wrażenie, że ksiądz mówi litanię.
Indie oblepiają cię zapachami, których bogactwo i intensywność
wymykają się próbom opisania. Niestety są to najczęściej zapachy
nieprzyjemne. Miasta pozbawione kanalizacji przecięte
rzeką-sadzawką, do której ściekają wszelkie nieczystości, do tego
skwar... proszę to sobie wyobrazić. Lecz są też zapachy inne.
Oblepiają cię w niektórych sklepach i świątyniach. Mam na myśli
mnogość kadzidlanych „trocików”. Mam na myśli przyprawy, których
zdecydowanie przesadzone ilości stosuje hinduska kuchnia. „Indian
food” atakuje z impetem wściekłej osy twoje podniebienie. Pierwszy
kęs wyrywa ci oczy z orbit. Podejrzewasz, że w ustach maszeruje
tabun jadowitych mrówek. Chwila - i jesteś oblepiony od wewnątrz:
płonie ci przewód pokarmowy. Gasisz go łapczywymi łykami Campa Coli
(produkt oryginalnie hinduski dziwnie jakoś przypominający Coca
Colę) - lecz to przecież zupełnie inny rodzaj pożaru.
Indie oblepiają cię spojrzeniami. W niektórych rejonach, zwłaszcza
na południu, gdzie białych spotyka się rzadko, trudno podróżować
środkami komunikacji zbiorowej. Hindusi szczypią, zwłaszcza białe
kobiety. Nie jest to agresywne, skądże znowu. Raczej stanowi znak
ciekawości specyficznie pomieszanej z sympatią. Czasem wyjedziesz w
bezdroża, zatrzymasz się w buszu. Zdawałoby się, zupełne pustkowie.
Lecz po minucie jest już dwóch. Po pięciu - cała gromadka. Stoją i
patrzą. Milczą. Podchodzą bliżej: właśnie cię oblepiają. Nie ma w
tym nic z agresji. A jednak czujesz się nieswojo. Boś biały. Boś do
takiej bezceremonialności nie przywykł. Bo u nas tak się gapić nie
wypada nawet małemu dziecku.
„Najpiękniejszy widok na Indie jest z pokładu odpływającego okrętu”
- wyznał kiedyś pewien angielski podróżnik. Wielu Europejczyków
podziela ten pogląd. Nie lubi oblepiania. Lecz dość zrezygnować z
kokonu europejskich nawyków, pozwolić wessać się w ten potężny wir,
żeby znaleźć ten kraj zupełnie innym. Owszem: żywiołowym, brutalnym,
narzucającym ci się ponad normy twej przyzwoitości - lecz przecież
pełnym uroku i piękna. Tak obcym, lecz przecież jakoś bliskim.
Późny wieczór. Oblepiony potem wiercę się w łóżku, nie mogąc zasnąć
(jeszcze nie zdołałem przestawić się na tutejszy czas). Moja
wieczorna modlitwa zaczyna się od słów:
Panie Boże.
Dawco Życia.
Królu Wszechświata.
Któryś stworzył Niebo i Ziemię.
I Indie.
HANDEL
Czterdzieści
z górą lat bez rynku robi swoje. Należę do pokolenia, które
go nigdy nie doświadczyło. Jeszcze do niedawna pojęcia
gospodarki rynkowej, wolnej konkurencji były symbolem
wstecznictwa. Zręczna propaganda ukazywała je nam jako
narzędzie kapitalistów do wyciskania potu i krwi ze
zniewolonej klasy robotniczej. Teraz, gdy wolny rynek
wystartował (prawda, że w niezbyt szczęśliwym momencie),
jesteśmy troszkę przerażeni. Można by sparafrazować dowcip
kabaretu TEY: dwaj staruszkowie siedzą na ławce przed
sklepem mięsnym w dwutysięcznym którymś roku. Jeden z nich,
zbulwersowany widokiem haków uginających się pod towarem i
niemal zupełnym brakiem klienteli, mówi: za Jaruzelskiego to
tu były kartki na mięso. A jakie kolejki! Panie, komu to
przeszkadzało?
Jakem wspomniał, nie było mi dotąd dane doświadczyć rynku.
Nic więc dziwnego, że natychmiast powalił mnie on z nóg,
gdym się z nim zderzył tu, w Indiach.
Bez przesady można powiedzieć, że Indie są przesycone
rynkiem. Stanowi on o ich obliczu bardziej znacząco, niż
kobry i słonie. To on wita cię już na lotnisku biegiem
kilku, kilkunastu nawet kulisów, autobusowych, taksówkowych
i hotelowych naganiaczy. Wyrywają ci walizki, ciągną każdy w
swoją stronę, bełkocząc językiem mającym podobno coś
wspólnego z angielskim. Może niewiele rozumiesz, lecz siła
perswazji jest wypisana na twarzach; patrz uważnie, bo
właśnie oglądasz pierwszy portret Rynku Indii.
Ruszasz w miasto. Sklepy. Subiekci wręcz wpychają cię do
środka. A tam natychmiast proszą usiąść, proponują „cool
drinka” (Limca? Soda?). Czasem, gdy węszą większy interes,
zamykają drzwi - żeby nikt nie przeszkadzał.
Można by się tu pokusić o sformułowanie pewnej prawidłowości
określającej różnicę między rynkiem polskim (z lat
komunizmu) a indyjskim: oto jeśli ekspedientka w polskim
sklepie mogła ci odpowiedzieć: „nie ma” - było to często dla
niej powodem głębokiej satysfakcji. W Indiach, jeśli
sprzedawca zmuszony jest tak odpowiedzieć, będzie to powodem
do jego głębokiej frustracji. W większości przypadków
zamiast owego „nie mam” usłyszysz: „proszę momencik
zaczekać”; w tym czasie subiekt już pędzi szukać towaru po
okolicznych zaprzyjaźnionych sklepach. Najczęściej przynosi
- oczywiście od konkurenta. I jest to piękne: solidarność w
symbiozie z konkurencją. Piękne, ale też racjonalne: kiedyś
może ja będę w analogicznej potrzebie.
Czujesz się nieswojo: w końcu chcesz tylko pooglądać, a tu
jesteś pod obstrzałem czujnych spojrzeń. Niech no tylko
wzrok zatrzyma ci się o sekundę dłużej na pewnej beli
materiału, już widzisz ją, w pośpiechu rozwijaną na ladzie.
Wystarczy mały grymas na twej twarzy, by subiekt wyciągnął i
rozwinął pięć następnych. Wychodzisz nic nie kupiwszy, a on
żegna cię z tym samym uprzejmym uśmiechem - będzie teraz
pracowicie zwijał wszystko z powrotem.
Bazary. Niepowtarzalne hinduskie bazary. Długie kilometry
nieprawdopodobnie zatłoczonych uliczek oblepionych kramami i
straganami. Przeciskasz się godzinami przez tłum. Czujesz
zawrót głowy od natłoku krzykliwych barw, mnogości i
różnorodności towarów. Czujesz bezradność: jak tu, wobec
takiego wyboru można wybrać cokolwiek? Pewna znajoma, po
przejściu dwukilometrowego ciągu kramów z ciuchami w
Bombaju, machnęła ręką w geście rozpaczy: ja tu nigdy nic
nie mogę kupić! Muszę wysyłać męża. On zawsze coś wybierze.
W sklepach najczęściej spotkasz „fixed price” - stałe ceny.
Na bazarach - umowne. Jeśli się nie targujesz, obrażasz tym
samym właściciela. Zachowaj jednak ostrożność - bo gdy
zgodzi się on na twoją cenę, towar MUSISZ kupić. Inaczej
gotów cię zatrzymać, wezwać policjanta. Umowa jest rzeczą
świętą.
Rynek Indii nie kończy się w wielkich aglomeracjach. Jest
jak krwioobieg: przenika do każdej osady w stopniu
proporcjonalnym do jej wielkości. Jadąc z Madrasu do miasta
Tanjavur (ok. 400 km na południe) mijałem mnóstwo wiosek.
Ich zgrupowane przy drodze centra to byle jak sklecone
lepianki (najczęściej z gliny i kału krowiego) - lecz prawie
każda ma ladę, na której jest towar. Wszystko: szwarc,
mydło, powidło - jak mawiano u nas przed wojną. Za ladą
sprzedawca wpatrujący się w ciebie z żarliwą nadzieją.
Chcesz się napić - jest woda sodowa, Limca, Campa Cola. Ma
być zimna? Proszę bardzo - biegnie na zaplecze gdzie - gdy
jest bogatszy, ma lodówkę, gdy biedniejszy - dół z lodem.
Tak jest w największych nawet dziurach. Wszechobecność
orzeźwiających napojów w tym zawsze skwarnym kraju, gdzie
woda często jest na wagę złota działa na nas, Polaków z
corocznymi problemami podczas kanikuły upokorzająco.
Obserwując ten monotonny pejzaż lepiankowych sklepów z
wysiadującymi bezczynnie (ruch w interesie jest na prowincji
słaby) właścicielami, nurtuje cię pytanie: jak im się to
opłaca?
Małe miasteczko na południu, może ze 20 tysięcy mieszkańców.
Właściciel sklepu z sari właściwie nie ma obrotu: ludności
napływowej praktycznie brak, tubylcza biedna - jak mu się
zdarzy sprzedać sztukę na tydzień to chyba jest święto w
rodzinie. Tymczasem są tu aż dwa takie sklepy, dzień w dzień
od świtu do nocy czekające na potencjalnego klienta. Znów
cię dręczy pytanie: jak im się to opłaca?
A może im się nie opłaca? Co tak kręcisz głową? Nie mieści
ci się w niej podobnie heretycka myśl, prawda?
Nie mieści ci się, bo cię nauczono pojmować świat w
kategoriach interesu. Nie chcesz wiec dopuścić do siebie
myśli, że rynek można pojmować całkiem inaczej. Że handel
może być sztuką. A czasem nawet sensem życia.
|
TOMORROW
Używam tu
tego słowa w znaczeniu nie tyle angielskim, co hinduskim,
gdzie jest ono o wiele szersze, żeby nie powiedzieć -
kluczowe. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: chcesz coś
załatwić w urzędzie, jakąś sprawę nie cierpiącą zwłoki. A
urzędnik odpowiada: tomorrow. Bardzo ci zależy, więc
perswadujesz, argumentujesz, wysilasz w tym piekielnym upale
swą mózgownicę, żeby coś wskórać. Jakbyś mówił do ściany:
urzędnik ze stoickim spokojem i cierpliwością anioła
odpowiada: „tomorrow”. Zaczynasz się wściekać, może nawet
awanturować; ot, jak Europejczyk, który czuje, że jest
bezsilny. Nic. „Tomorrow”. Może tylko w oczach - jeśliś nie
do końca uległ furii - dostrzeżesz cień litości. Cień
współczucia. Może on wrócić do ciebie później - gdy
ochłoniesz. Może uzmysłowisz sobie: on współczuł ci z powodu
twego pośpiechu, zaangażowania weń tak mocnego, że
zmuszającego do przekroczenia granicy równowagi
emocjonalnej. On ci współczuł, żeś niewolnikiem obowiązku.
Niewolnikiem czasu.
Tak będzie, gdy trafisz na Hindusa „światłego”, dla którego
kontakt z Europejczykiem nie jest nowością. W przeciwnym
wypadku nie dostrzeżesz litości, jedynie zdziwienie: on nie
wie, nie rozumie, co tobą kieruje. Jesteście obok siebie,
lecz dzieli was mur. Dlaczego się nie rozumiecie? Bo inaczej
pojmujecie świat i swoje w nim miejsce.
Jadąc przez Indie, można odnieść wrażenie, że Hindusi to
naród leniuchów. Spotykasz ich leżących - osobno lub całymi
gromadkami - na glinianych werandach swoich byle jak
skleconych domków. Spoglądają za tobą leniwym, spokojnym
wzrokiem. Jak kot znużony upałem. Obserwując ich pracę,
widzisz powoli odmierzane ruchy. Jak kadr zwolnionego filmu.
Jak scena ze snu.
Lecz to nie jest lenistwo. Nie zapominaj: oczami
Europejczyka oglądasz obraz cywilizacji wzrosłej w oparciu o
całkiem inne wzorce. Cywilizacji, w której ludzka ze światem
symbioza stanowi wartość istotniejszą od ludzkiej
aktywności, od tak nam białym przecież bliskiego
przetwarzania rzeczywistości.
Opowiem tu pouczającą historyjkę. Zdarzyła się ona nad
brzegiem Zatoki Bengalskiej, opodal miasta Karaikal.
Staliśmy na plaży przebierając nogami (piasek bardzo parzył
stopy). Przed nami była chatka rybaka. Jaka tam chatka:
cztery wbite w piasek kije podtrzymywały matę chroniącą od
słońca. Pod tym specyficznym baldachimem, na drugiej macie -
gospodarstwo. On naprawiał sieć. Ona pichciła strawę. Obok w
piasku baraszkowały dzieci.
Stałem, patrzyłem i myślałem: zobacz tylko, jaką krzywdę
chce wyrządzić biały człowiek tym ludziom. Zobacz jak
szczęśliwy musi być ten człowiek: kochający i czujący morze.
Wolny wolnością czasu i bezmiarem wód. Chcesz go zabić -
zbuduj mu duży, solidny murowany dom. Połóż go na noc w
wygodnym łóżku. Daj mu Pepsi Colę do ugaszenia pragnienia.
A stojący obok kolega zagadnął mnie:
- Zobacz pan, panie Tadeuszu: są jeszcze na świecie takie
obszary nędzy, o jakich nam się nie śniło.
Obszary wolności.
Obszary nędzy.
Mur. Nieprzebyty mur niezrozumienia.
Biały człowiek patrzy i nie rozumie. Widzi lepianki,
żałosne, sklecone z palmowych liści szałasy - nagle zdumiewa
go, że oto ze szczytu takiej „budowli” wystaje maszt anteny
telewizyjnej. Nie rozumie, iż ten sposób bytowania
niekoniecznie wynika z nędzy - także z zupełnie innego
„scenariusza aspiracyjnego”, niż ten wzięty od białego
człowieka.
Swoją drogą - coś z wartości tego świata dobrze byłoby
zaszczepić u nas. Filozofia życia w zgodzie z naturą działa
na nas, zagonionych, zapatrzonych w mamony Fiata, Philipsa,
Rockefelera tak, jak chłodny prysznic w czas upałów.
Przypomina się wskazówka prof. J. T. Stanisławskiego: „A gdy
cię czas pogania, przodem puszczaj drania...”
Tomorrow. Zagonieni, uginający się pod ciężarem codzienności
jakże przecież szarej, odsapnijmy. Zwolnijmy. Zostawmy coś
na jutro.
|
JAK
ZŁAPAĆ RÓWNOWAGĘ
Przed kilku laty (1985)
jednego z goszczących w naszej firmie Hindusów zaprowadziliśmy na
miejsce katastrofy kolejowej, która zdarzyła się w sierpniu 1980
roku opodal Torunia. Oglądając krzyż postawiony ku pamięci
tragicznie zmarłych, słuchając relacji, nie mógł się on nadziwić
naszej wrażliwości: oto tyle uwagi poświęca się tutaj wypadkom, w
których ginie zaledwie pół setki ludzi!
Zgorszyło mnie to jego zdumienie. I trzeba mi było dopiero
doświadczyć Indii, by owo zgorszenie ustąpiło. By z kolei samemu
popaść w zdumienie – miarkuję, srodze większe od tego, jakie
zobaczyłem wówczas na twarzy naszego gościa.
Moje zdumienie jest stąd, iż nie umiem oszacować, jakie miejsce w
hierarchii wartości należy - wedle tutejszych norm - przypisać życiu
w ogóle, a życiu człowieka w szczególności.
Przyznasz, że bez orientacji w krajobrazie norm etycznych trudno
wyrokować opinie na jakikolwiek temat. Tymczasem wszelkie wycieczki
w ten obszar kończą się ugrzęźnięciem w dżungli paradoksów.
Popatrzmy:
Przypadek zgonu w pewnej hinduskiej wiosce. Tłum ludzi - jak zwykle
w takich okolicznościach. Wszyscy wiedzą, że człowiek nie żyje. Lecz
dopiero, gdy lekarz, na którego oczekuje się w pełnym napięcia
milczeniu, ogłosi to niejako oficjalnie - rozpoczyna się przeraźliwe
zawodzenie. Podobne lamenty towarzyszą również uroczystościom
pogrzebowym - lecz milkną jak nożem uciął tuż po ceremonii
(najczęściej spotyka się tutaj kremację zwłok, choć muzułmanie i
chrześcijanie mają cmentarze, czasem nawet nieźle utrzymane).
Obserwacja scen pogrzebowych nie jest jednak najlepszym sposobem na
zlokalizowanie miejsca życia w hierarchii wartości. Zasadniczym
elementem zniekształcającym szukane proporcje jest tradycja oraz
system i pragmatyka wierzeń religijnych. Przykładowo: promieniujące
radością obrządki pogrzebowe w starożytnym Egipcie nie świadczą
przecież o choćby cząstkowej pogardzie dla życia, lecz są przejawem
silnej wiary w życie pozagrobowe (gdzież nam „ludowym chrześcijanom”
konkurować z siłą tej wiary!)
Są sytuacje każące stwierdzić, iż szacunek dla życia jest w Indiach
wartością szczególną. Na przykład: biały człowiek dostrzega w
pomieszczeniu szczura (są tu ładne okazy, czasem wielkości kota).
Jego odruch to agresja. W końcu co jest: chłop żywemu nie przepuści.
Powie Hindusowi: wynieś i zatłucz drania. Tamten posłusznie
wyniesie... lecz ukradkiem wypuści żywego.
Z drugiej strony zdumiewa i gorszy okrucieństwo, z jakimi Hindusi
potrafią traktować zwierzęta, zwłaszcza działające na ich szkodę.
Sam widziałem handlarza okładającego kijem krowę, która ściągnęła mu
ze straganu natkę pietruszki. Spieszę wyjaśnić: krowa nie była
święta – na te żaden z Hindusów nie poważy się podnieść ręki. Choć i
w tym przypadku widać jakieś okrucieństwo: nikt nie ośmieli się
skrócić męki tych „świętych” w podeszłym wieku, wałęsających się po
ulicach miasteczek. Z otwartych ran na grzbiecie ptaki wydziobują
robactwo… okropny widok!
Inny przykład: nasi kucharze zrobili pułapkę na bezpańskie psy
wykradające z kuchni mięsne ochłapy: podłączony do prądu metalowy
talerz z przynętą. Trzeba było widzieć ich (kucharzy, nie psów)
uciechę, gdy jeden z tych nieszczęśników, porażony prądem, biegał po
podwórku, skamląc w niebogłosy!
A co z szacunkiem dla życia ludzkiego? Obserwując ruch uliczny i
drogowy, dochodzisz do wniosku, że ostatnią rzeczą, na jakiej
Hindusom zależy, jest życie. I własne i bliźnich.
Bodaj pierwszym powodem szoku dla Europejczyka, zwłaszcza zaś dla
zaściankowego Polaka, jest ruch kołowy w Indiach. Nie dość, że jest
on lewostronny, to przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku.
Przepisy w zasadzie nie obowiązują. Pierwszeństwo przejazdu jest
ściśle związane z masą pojazdu. Jedyne niezbędne urządzenia w
samochodzie to klakson i hamulec. W płynącej nieprzerwanie ulicznej
rzece samochodów lawirują ze zdumiewającą zwinnością niezwykle tu
popularne skutery, rowery i motoriksze. Poruszałem się wielokrotnie
taką rikszą w Delhi. Niemal w każdym kursie, dochodziło do -
niegroźnego, lecz jednak - jej kontaktu fizycznego z innym pojazdem.
Celuje się tu w jeździe „na żyletkę” - chodzi o wyprzedzanie,
wymijanie bez żadnego praktycznie dystansu miedzy pojazdami.
Charakterystyczną „ewolucją” ruchu kołowego jest „lejek”: dwa duże
pojazdy jadą w tym samym kierunku kursem zbieżnym, zaś trzeci -
najczęściej motoriksza - znajduje się w środku. Trwa licytacja - kto
pierwszy „pęknie”. A tobie serce podchodzi do gardła. Podobnie jest
na podrzędnych drogach, gdzie wszystkie pojazdy jadą środkiem
(brzegi takich dróg pełne są wybojów). Samochody jadące naprzeciw
siebie zjeżdżają na swoje pasy dosłownie w ostatnim momencie.
Na skrzyżowaniach, przejazdach kolejowych, trwa walka o najlepsze
pozycje startowe; trochę to przypomina start do biegu żużlowego,
tyle że poprzedzone jest manewrowaniem, kluczeniem, lawirowaniem -
niemal zawsze na granicy zderzenia.
W centrum Delhi stałem na „zebrze”, nie mogąc przejść. Były, owszem,
światła. Nawet działały: czerwone, zielone, znów czerwone... Rzeka
pojazdów płynęła nie bacząc na nie. Oczywiście, gdy tak stałem, na
drugą stronę przeszła może setka tubylców. Lawirowali między
pojazdami, wymieniając z kierowcami niezbyt zrozumiale dla mnie
znaki. Zdesperowany, przykleiłem się w końcu do jednego z nich i tym
sposobem dotarłem, spocony nie tylko z powodu upału, na drugi brzeg.
Obserwując ruch drogowy, człowiek zastanawia się: jakim cudem zdarza
się tutaj tak mało wypadków?
To nie jest cud, to złudzenie. Wypadków jest sporo, lecz roztapiają
się w dużych przestrzeniach. Dość jednak przejechać drogą biegnącą
nasypem: okalające ją kamienne lub metalowe balustrady straszą co
krok wyrwami. To przerażający diariusz zdarzających się tutaj
tragedii.
Każdy wypadek powoduje natychmiast zbiegowisko; choćby zdarzył się
na całkowitym odludziu, już po kilku minutach gromadzi się nawet
kilkusetosobowy tłum. Gestykulują, krzyczą. W spokojnych zazwyczaj
oczach pojawia się ogień. Nie rozumiejący mowy biały jest
przerażony. Czuje zapach linczu. Lecz może to tylko efekt patrzenia
przez pryzmat jego – koniec końców – obyczajów?
Gdy dociera policja, najczęściej droga jest tak zdeptana, że nie
sposób czegokolwiek dowiedzieć się o przebiegu zdarzenia na
podstawie śladów. Procesy powypadkowe są długie i zawiłe, nadto
niewiele mają wspólnego ze sprawiedliwością. Zwłaszcza, gdy
poszkodowani należą do zamożnych. Wtedy szanse drugiej strony są
mizerne, choćby dowody na brak ich winy były oczywiste.
Tak, tak. Poplątany jest tutejszy system wartości okrutnie. Lecz
przecież gdyby był tak prosty i klarowny jak nasz, cóż byłoby
egzotyką? Sama ledwie przyroda?
Aby jednak do końca Cię zdezorientować, powiem jeszcze tyle:
podejrzewam, że tutejszy system wartości jest dla tubylców niezwykle
klarowny i logiczny. Za to nasz wydaje im się poplątany i dziwaczny.
Nic dziwnego: wszak dzieli nas przepaść kultury, tradycji, religii.
Lecz dość jednego, pełnego ufności i uśmiechu spojrzenia
przeuroczego hinduskiego dziecka, by odzyskać równowagę: mimo tych
wszystkich różnic z jednej jesteśmy gliny.
|
CAMBAY
Cambay (właściwie Khambhat) to mała mieścina
w Gujaracie - rodzinnym stanie Mahatmy Gandhiego. Mała - bo choć
liczebnością dorównuje może Toruniowi, to proporcjonalnie odpowiada
pobliskiej Chełmży. A może nawet nie. Tutaj stacjonuje nasza grupa
prowadząca badania geofizyczne w Indiach.
Jest to miasteczko - jak na warunki hinduskie - czyste i zadbane. Posiada
nawet kanalizację, czego na Południu nie uświadczysz nawet w metropoliach.
Wszędzie pełno pamiątek po Anglikach: przeurocza mała architektura, mariaż
stylu wiktoriańskiego z miejscowym. Niestety, żal na to patrzeć: wszystko
popada w ruinę. I trudno dociec, czy przyczyną jest przyczajona jeszcze w
świadomości niechęć do kolonizatorów, czy też raczej typowa dla tubylców
„flejtuchowatość”.
Od strony morza - ruiny fortecy. Imponująca to była twierdza. Musiała budzić
respekt podpływających tutaj portugalskich okrętów. Za ruinami - dobrze
utrzymana świątynia. A może mauzoleum, bo wewnątrz okazałe grobowce. Szukamy
informacji - jest tablica, lecz na niej jedynie reklama rządu: ile
przeprowadzono renowacji, ile to kosztowało i ile można zapłacić za
dewastację. Ani słowa o wieku i bodaj szczątkowej historii obiektu.
W ogóle Cambay jest bogaty w świątynie i świątynki. Te ostatnie można
znaleźć w nieomal co drugim podwórku. A szuka się ich łatwo: jeśli podwórko
jest czyste, posprzątane to, niechybny znak obecności „privat temple”. To
świadectwo nadrzędnej pozycji kultu religijnego w tutejszej hierarchii
wartości. Właściciele tych miniaturowych obiektów sakralnych ochoczo i z
dumą pokazują wnętrze, zawsze schludne, choćby było żałośnie ubogie.
Niektórzy chełpią się wiekiem, inni faktem nawiedzenia przez znanego
proroka. Zapraszają na uroczyste nabożeństwa. A wszystko to bezinteresownie:
żaden nie wyciągnął ręki po pieniądze.
Właśnie. Po doświadczeniach Delhi, Madrasu i Bombaju najbardziej zadziwił
mnie niemal całkowity brak żebractwa. Tu nędzy nie widać. Wszyscy raczej
dobrze odżywieni, ubrani. Po ulicach ganiają rozbrykane dzieciaki.
Lecz wróćmy jeszcze do świątyń. Hindusi chwalą się mnogością egzystujących
tu religii. I faktycznie: w niewielkim Cambayu obok hinduistów są
muzułmanie, Żydzi, katolicy, protestanci, adwentyści. Jest nawet kościółek
Armii Zbawienia, której grono wyznawców liczy sobie piętnaście rodzin.
Katolików jest w Cambayu więcej: około pięćset osób. Mają duży, niebrzydki
kościół. Miejscowy proboszcz, hiszpański jezuita, bardzo dla nas życzliwy -
ofiarował się nawet odprawiać specjalną mszę w języku angielskim.
Jest też w Cambayu pałac maharadży. On sam ponoć rzadko tu zagląda, lecz
dobytku strzeże niezwykle groźny zarządca. Powiadają, że, jeśli tylko
zwietrzy intruza, strzela bez ostrzeżenia.
W Cambayu - jak to w Indiach - jest mnóstwo sklepów, sklepików i straganów.
Jest plac targowy, gdzie można nabyć produkty rolne. Sprzedają je handlarze
i sami producenci. Wokół kręcą się, oferując swe usługi, tragarze - głównie
kobiety. Sam byłem świadkiem jak jednej, zupełnie niepozornej, załadowano na
głowę worek ziemniaków - a ona niosła go z gracją, której pozazdrościć by
jej mogła niejedna baletnica. Kto wie - może to dzięki powszechnemu
zwyczajowi noszenia towarów na głowie Hinduski mają taki wdzięczny chód i
piękną sylwetkę?
W wąskich uliczkach miasteczka jest tłoczno od świtu do zmierzchu. Ulice
główne są nieco szersze, cóż z tego, gdy środkiem biegnie... rząd słupów
latarni oświetleniowych. Kierowcy samochodów i motoriksz lawirują między
nimi z wprawą narciarzy alpejskich.
Wszędzie wałęsają się krowy. W kult ich świętości - tak przecież legendarny
- można zwątpić, gdy ujrzy się, jak Hindusi je traktują. Pełno też
bezpańskich psów - niemal wszystkie jednej rasy i maści. W dzień drzemią
byle gdzie zmęczone upałem. Pod wieczór ożywają i nabierają agresji.
Szczęściem walczą głównie miedzy sobą, choć zdarzają się przypadki
pogryzienia ludzi.
Życie tego prowincjonalnego miasteczka toczy się leniwie, jakby w innym
czasie. Choć bywa ruchliwie i niespokojnie: podczas ostatnich wyborów do
władz lokalnych doszło do zamieszek. Postrzelono jedną dziewczynę, a przez
trzy dni obowiązywała godzina policyjna.
Swoją drogą trudno się dziwić. Cambay to cząstka Indii. A one właśnie takie
są: z jednej strony leniwe i spokojne jak owe krowy wałęsające się po
ulicach, z drugiej - ruchliwe i niebezpieczne jak kobra walcząca z mangustą.
CHŁODNYM OKIEM
W pierwszym felietonie zarzekałem się, że
nie będę spoglądał na Indie oczami Europejczyka. Dziś odstąpię od tej
zasady. Pora najwyższa powściągnąć zauroczenie egzotyką i chłodnym okiem,
jak przystało białemu człowiekowi, przyjrzeć się temu krajowi.
Jeden z moich współtowarzyszy oświadczył, że spotkał się tu z prawdziwym
średniowieczem. Nie podzielam tej opinii; używanie terminu "średniowiecze"
prowadzi jedynie do nieporozumień, jako że ateizująca komunistyczna
propaganda przez czterdzieści z górą lat urabiała w nas odpychający obraz
tej fascynującej skądinąd epoki.
Stosowanie europejskich miar i wzorców do Indii jest zajęciem tyleż
ryzykownym, co jałowym. Nie wyjaśni niczego, raczej wprowadzi jeszcze
większy zamęt. Lecz uniknąć go nie sposób - nie tylko dlatego, żeśmy
skrzywieni przez wzrost w takiej a nie innej tradycji kulturowej. Także
dlatego, że aby porównywać, trzeba stosować jedną miarę. A tacy już
jesteśmy, że bez porównań ani rusz. Wartościujemy wszystko i wszystkich,
choć nigdzie nie zostało powiedziane, że otrzymaliśmy takie kompetencje.
Zastosowanie miary europejskiej do cywilizacji Wschodu, a Indii w
szczególności, przynosi żałosne rezultaty. Lecz postanowiłem spróbować.
Zamiar spojrzenia chłodnym okiem na Indie podjąłem z całkowitą premedytacją,
do tego po moralnej rozterce. Póki co, do rasistowskich poglądów sporo mi
brakuje, choć mogę stwierdzić, że pobyt tutaj w znacznej mierze pomógł mi
zrozumieć mechanizm owej metamorfozy moich znajomych.
Indie są dla Europejczyka krajem niezwykle dokuczliwym. Pisałem już o
trudnym do zniesienia upale, zawrotnym tempie życia w miastach, agresywnych
i raczej nieprzyjemnych zapachach, równie agresywnej kuchni. Pisałem o
wszędobylskim brudzie, o zagrożeniach ze strony zupełnie nieodpowiedzialnych
kierowców i pieszych. Tym, co bodaj najbardziej dokucza tu białemu
człowiekowi jest jednak mentalność tubylców, często absolutnie
przekraczająca nasze granice pojmowania. Obserwując ich sposób bycia
właściwy naszym dzieciom, trudno obronić się przed kompleksem wyższości.
Jest to, oczywiście, wynik podświadomego działania naszej skali ocen, lecz
znajomość mechanizmu okazuje się miernym antidotum.
Głównym zarzutem, jaki można postawić Hindusom jest bezmyślność. Ich poziom
inteligencji (mierzony, oczywiście, europejską miarą) nie jest imponujący.
Wykorzystują to w sposób niezwykle cyniczny tutejsze władze, budując mity
wielkiej demokracji (chyba napiszę o tym kiedyś szerzej), jedności
państwowej, gdy rzeczywistość obnaża zarówno znikomy wpływ szarego człowieka
na bieg wydarzeń w kraju, silne rozwarstwienie mimo oficjalnie głoszonej
walki z kastowością oraz skłócenie i – nie waham się użyć tego słowa –
nienawiść między poszczególnymi nacjami. Biedny, niewykształcony Hindus
(znaczna część zamiast podpisu składa odcisk palca) daje się z łatwością
wmanipulować w grę wielkich i możnych szermujących hojnie wzniosłymi hasłami
o równości wobec prawa. Przed kilkoma dniami Rajiv Gandhi ogłosił manifest
przedwyborczy a prasa tłustymi nagłówkami drukowała jego myśl wiodącą, która
w swobodnym przekładzie dziwnie nam cos przypomina: „cała władza w ręce
ludu”. Wolności starcza, co prawda, na tyle, żeby anglojęzyczny dziennik The
Times of India mógł opublikować nazajutrz taki dowcip: reporter pyta grupkę
ludzi: „czytaliście Manifest?” - „Tak” – odpowiadają. „I co?” – „Wspaniały.
Lecz prawdę mówiąc, słyszymy o tym od lat”. Lecz jest to jedynie psi jazgot
towarzyszący karawanie; garstka tych, co umieją czytać (do tego po
angielsku) i tak dobrze się orientuje, co jest grane a lwia ich część siedzi
solidnie ulokowana w przeróżnych koteriach.
Bezmyślność to nie wszystko. Hindusi są narodem leniwym. Nie idzie tu tylko
o pracę na zwolnionych obrotach, o czym już pisałem. Zapewne nie da się
inaczej na dłuższą metę w tym klimacie i przy tym sposobie odżywiania.
Raczej o to, że oni po prostu uwielbiają nic nie robić. Tutejszy kalendarz
mrowi się od świąt państwowych, religijnych i czort wie, jakich jeszcze. No
bo jak na przykład zakwalifikować święto latawca? Albo święto maszyn? Wiele
z tych świąt jest usankcjonowanych przez państwo. Jestem tu niewiele ponad
miesiąc a już zaliczyłem: urodziny Matahmy Gandhiego (1-3 października),
Dushera (Bóg wie, o co tu chodzi – 14 października), Balmiki Jayanthi (jw. –
14 października), Divali (tutejszy Nowy Rok – 28-30 października). 13
listopada kolejne święto (Guru Namah Birthday) a 24 – wolne z okazji
powszechnych wyborów. Wszystkie te święta (z wyłączeniem wyborów oczywiście)
oznaczone są w kalendarzu kolorem czerwonym. Nie wspominam już o mających
szerszy, lub lokalny zasięg świętach religijnych.
Niektórzy „ludzie interesu”, np. pośrednicy w zatrudnieniu, potrafią
dosłownie całymi dniami przesiadywać w cieniu palm. Jedynym ich zajęciem
jest prowadzenie leniwej konwersacji. Wieczorem, gdy już chłodniej,
pomachają nieco rakietką badmintonową – ale nie za długo, żeby się, broń
Boże, nie spocić.
W porze południowej (między 13 a 15, gdy skwar najbardziej dokucza) –
przerwa w pracy. Hindusi, których wynajmujemy, błyskawicznie rzucają
narzędzia – nie minie minuta a oni już drzemią w cieniu. Jeśli ich na moment
zostawić bez nadzoru, zasną byle gdzie. Czasem wydaje się, że oni sami nie
bardzo rozróżniają swej jawy od snu. Za to nocne życie kwitnie bujnie. Bywa,
że o północy można zobaczyć trzyletnie dzieci na ulicach. Najgorzej jest w
święta: tańczą przy ogłuszającej, całkiem nam obcej muzyce (och, jakbym
sobie posłuchał bluesa!) i strzelają z kapiszonów, petard, czego się da –
jak u nas po wsiach na Wielkanoc. Przyznasz, że dla białego człowieka, który
musi wszak wczesnym rankiem zerwać się i gnać do pracy jest to niezwykle
dokuczliwe.
Lecz lenistwo to jeszcze nie koniec. Równie dokuczliwą, lecz o wiele
bardziej niebezpieczną cechą Hindusów jest ich nieobliczalność. To prawda,
że są oni łagodni, spokojni. Że na uśmiech odpowiadają uśmiechem jeszcze
szerszym i z pewnością szczerym. Lecz przychodzą chwile, gdy wstępuje w nich
diabeł. Emocje spalają się szybko jak drzewo sandałowe. W ataku szału może
się zdarzyć wszystko. A powód? Choćby nagłe, wstrząsające wydarzenie – ot,
wypadek drogowy. Pisałem już o tym, lecz dopowiem nieco.
Jedynym rozsądnym wyjściem dla kierowcy, który potrącił i ukatrupił pieszego
jest - choćby był Bogu ducha winien – natychmiastowa ucieczka z miejsca
wypadku i oddanie się w ręce policji. Zdarzało się, że porwana szałem wioska
cała noc czesała okolice, szukając takiego nieszczęśnika. Zdarzało się, że
cięli całe zagony trzciny cukrowej, gdzie był się ukrył. Strach spojrzeć
wtedy na tych ludzi. Oczy błyskają złowrogo, nierzadko piana toczy się z
ust. Lecz wystarczy sam widok policji, aby wszystko wróciło do normy. I
chyba nie z powodu strachu – po prostu ich przejścia od Jekylle’a do Hyde’a
i z powrotem są prędkie i autentyczne.
Niełatwo tu żyć białym. A jeśli już – to w taki sposób, jak czynili to
niegdyś Anglicy. Trzeba grać rolę hegemona. Trzeba – bo w naszej optyce są
oni jak dzieci. Alternatywa jest, owszem, lecz prawie dla nas nieosiągalna:
wtopić się w ten świat, dać mu swe przyzwolenie. Równie dobrze możemy
popróbować cofnąć się w czas dziecięctwa.
DEMOKRACJA BAMBUSOWA
Bardzośmy gardłowali za demokracją
bezprzymiotnikową. Jest to, niestety niemożliwe. Jak świat światem,
demokracja wymagała dodatkowych określników: od ateńskiej przez burżuazyjną,
parlamentarną, ludową (to chyba największe kuriozum; skoro demokracja
oznacza władzę ludu, przeto demokracja ludowa to nic innego jak ludowa
władza ludu!) po socjalistyczną wreszcie. Jak na złość, także demokracja
bezprzymiotnikowa jest przymiotnikowa (jaka? - bezprzymiotnikowa!).
Do mnogiego szeregu demokracji chciałbym dziś dołączyć model indyjski
nazwany, jak w tytule, demokracją bambusową. Dlaczego? Zaraz się wyjaśni.
Indie bardzo się szczycą demokracją. Hindusi z lubością i dumą opowiadają o
wszelkich tu obecnych swobodach życia politycznego i w ogóle publicznego.
Pewnie jest to spuścizna po Anglikach, również bardzo dumnych z
wypracowanych w ich kraju metod sprawowania władzy. A Hindusi - jak dzieci -
lubią naśladować starszych.
Jak na demokratyczne warunki przystało, kwitnie tu wolna gra sił
politycznych. Możliwe są przewroty, zmiana układu sił w parlamencie.
Dowiodły tego ostatnie wybory*): partia kongresowa nie uzyskała
wystarczającej dla sprawowania władzy większości w parlamencie, Rajiv Gandhi
musiał abdykować, zaś partie dotąd opozycyjne, aby dysponować siłą niezbędną
do sformowania rządu, weszły w koalicję. Jak na porządny demokratyczny kraj
przystało, Rajiv „przejechał się” na ujawnionej korupcji członków jego
gabinetu. Choć korupcja jest tu zjawiskiem powszechnym, choć dotyka (raz po
stronie strat, raz zysków) każdego, opozycji udało się zmajstrować skuteczną
nagonkę, wzniecić autentyczne oburzenie ludu, który zwykł wymagać świętości
od swych przywódców, nie bacząc na to, że sam jest skalany (też to znamy).
Jednak cały ten wielkoświatowy teatr wolnej gry politycznej jest jedynie
dekoracją zasłaniającą szarą indyjską rzeczywistość. A ona jest taka, jak
dawniej. Jak za Anglików, może nawet gorzej. Obserwacja codziennego
zaściankowego życia w tym kraju dowodzi, że tkwi on po uszy w feudalizmie.
Używam tego terminu niechętnie, mając świadomość jego tu niestosowności:
feudalizm jest wszak wytworem cywilizacji europejskiej, więc jak większość
stamtąd wziętych wzorców, tutaj nie całkiem pasuje. Proszę więc nie brać
tego porównania ściśle, dosłownie, jedynie w sensie potocznym. Gdy widzę np.
w prowincjonalnym miasteczku najpierw zamożnego właściciela linii
autobusowej stojącego w kornym pokłonie przed naczelnikiem policji (który
rozwalił się w fotelu tamtego), a potem średnio zamożnych tubylców w pozie
identycznej przed owym właścicielem, nasuwa mi się właśnie skojarzenie z
feudalizmem. Widać, że nie mam na myśli stosunków własności, lecz
międzyludzkie.
Jakem już wspominał, nagminnym i potężnym zjawiskiem w Indiach jest
korupcja. To ona decyduje o specyficznym obrazie tutejszej demokracji. Jeśli
do niej dodać nie mniej potężną biurokrację, uzyskamy obraz społeczeństwa
całkiem zniewolonego, choć przecie w prawach wolnego. Biurokracja jest
bowiem najlepszym środkiem na podporządkowanie zasadniczo niepiśmiennego
ludu, a także znakomitą witaminą dla korupcji. Oba te zjawiska, prosperując
w nienagannej symbiozie, stanowią właśnie o potędze zniewalającego
społeczeństwo mechanizmu. Zwłaszcza, gdy dorzucić stale egzystującą w
Indiach tradycję kastowości, której co prawda światły rząd wydał walkę, lecz
chyba na tej samej zasadzie, co prowadzona u nas latami rządowa kampania
antyalkoholowa.
Jednym z warunków demokracji jest niezawisłe sądownictwo. Warunek ten jest w
Indiach formalnie spełniony. Lecz sądownictwo, jak większość funkcjonujących
w tutejszym życiu publicznym instytucji, jest również sparaliżowane
biurokracją i korupcją. Zaś absurd formalizacji procedury prawnej da się
porównać jedynie z Kafkowskim „Procesem”; obserwując rozprawę sądową, biały
człowiek ma wrażenie, że to surrealistyczny sen. Zawiłość prawa daje
możliwość wygrania każdej sprawy - wszystko zależy od pieniędzy. Nie
dziwota, że adwokaci należą tutaj do ludzi najzamożniejszych.
Owocem niedawnych wyborów w Indiach jest nie tylko zmiana warty przy sterze
władzy; także grubo ponad setka ofiar śmiertelnych. Wiece przedwyborcze
częstokroć zamieniały się w rozruchy brutalnie tłumione przez policję nie
stroniącą od użycia broni palnej, lecz przede wszystkim operującą długimi
kijami bambusowymi.
Taki jest właśnie obraz tutejszej demokracji: niemoc zbiurokratyzowanej do
granic absurdu administracji, groteskowość sformalizowanego sądownictwa i
wszechwładza skorumpowanej policji skutecznie sprowadzającej na ziemię
demokratyczne aspiracje tłumu (głównie młodzieży) za pomocą bambusowych
pałek.
Dowodzi to swoją drogą, jak ryzykownym przedsięwzięciem jest implementacja
mechanizmów regulujących życie publiczne z jednej społeczności do drugiej,
gdy dzieli je przepaść cywilizacyjna i kulturowa.
W sytuacji, gdy jako naród stoimy przed wyborem nowej drogi, warto o tym
pamiętać. Abyśmy nie wypracowali sobie modelu demokracji dębowej lub
bukowej.
*) Mowa o wyborach w 1989 r.
SMACZNEGO!
Pewien mieszkaniec
Czarnego Lądu gościł - a było to jeszcze za Gierka – w naszym kraju.
Akurat zbliżały się święta Bożego Narodzenia, nic więc dziwnego, że
jego uwagę zwróciła wartka krzątanina na ulicach i w sklepach.
Wyjaśnienie, że trafił na okres przedświąteczny przyjął ze
zrozumieniem. Gdy zaś po kilku dniach spotkał swego rozmówcę,
powiedział mu: te wasze święta zupełnie przypominają nasze (tu
wymienił nazwę, której niestety nie pamiętam): przez dwa dni nic się
nie robi, tylko je do granic możliwości.
Tak to u nas bywa. Kryzys z roku na rok coraz bardziej dramatyczny,
lecz dotąd jakoś z trudem można go było dostrzec na polskich
świątecznych stołach. Czy tak będzie również w tym roku? Ja tego
sprawdzić nie mogę. Pierwszy raz w życiu przyszło mi spędzić święta
z dala od kraju i bliskich. Być może, opiszę Wam hinduskie Boże
Narodzenie. Na razie jednak, pragnąc się jakoś ulokować w
przedświątecznej atmosferze, opowiem o hinduskich stołach.
Sztuka przyrządzania i spożywania posiłków stanowi podstawowy
element kultury. Interesuje mnie to bardziej, niż samo pożywienie;
do łasuchów i smakoszy się nie zaliczam, mało tego: jestem w
sprawach kulinarnych niezwykle wrażliwy i nieufny. Degustacja
pokarmów nowych, a co dopiero egzotycznych, przychodzi mi z oporami,
często ze wstrętem, wiem że irracjonalnym, lecz trudnym do
opanowania. O hinduskiej kuchni mogę więc powiedzieć niewiele
więcej, nad to, że jest ostra ponad wszelkie granice przyzwoitości,
stąd dla „gęby niewyparzonej” stanowi jedną wielką monotonię smakową
na wysokim poziomie agresywności. Ot, całkiem jak oślepiające
światło - może i różnobarwne, lecz któż tam wie, skoro się spojrzeć
nie da.
Moi współrodacy zajadają się imponującymi ilościami tutejszych
specjałów; z pewnością ich doświadczenia smakowe są rozleglejsze.
Według mnie jednak hinduska kuchnia pozbawiona jest gustu
kulinarnego, czego nie mogę powiedzieć o kuchni chińskiej. Jadałem
tu w kilku chińskich restauracjach i muszę przyznać, że ich potrawy
mi zaimponowały. Co prawda, choćby skosztowanie wielu z nich leży
poza granicą mojej wyobraźni, ale już po tym, na co się odważyłem,
mogę powiedzieć, że jest to kuchnia niezwykle subtelna, kładąca
nacisk na finezję skojarzeń zapachowo-smakowych. Tu każda potrawa
jest inna, niepowtarzalna i choć często absolutnie nie do zjedzenia,
to przecież ma właściwy sobie i tylko sobie urok. Hinduskiej kuchni
tej subtelności i finezji brak.
Jak rzekłem, dla mnie - profana sztuki kulinarnej - znacznie
bardziej frapujące od pieszczących podniebienie smakołyków
hinduskich są pieszczące umysł kulinarne obyczaje, w tym - mówiąc
chłodnym europejskim sposobem - technologia sporządzania posiłków i
technika ich spożywania.
Niestety, z pozycji naszych wzorców kulturowych, niewiele da się tu
powiedzieć dobrego. Przyrządzanie posiłków odbywa się w warunkach
urągających podstawowym warunkom higieny, ich zaś spożywanie też
niewiele ma wspólnego z dobrym smakiem (w naszym, oczywiście
rozumieniu). Na trasie Madras - Tanjavur w pewnej, bardzo zresztą
schludnej restauracyjce (można było tam zjeść nawet kurczaka!),
szukając ubikacji, przypadkiem natknąłem się na kuchnię.
Doświadczenie to całkiem odebrało mi apetyt, choć byłem diabelnie
głodny.
Podstawowym sztućcem Hindusa jest prawa ręka. Trzymanie, choćby
ledwie dotykanie pożywienia ręką lewą budzi powszechne zgorszenie.
Nic dziwnego, skoro używa się jej do zgoła odmiennych czynności
(papier toaletowy dotarł tu wprawdzie wraz z cywilizacją białego
człowieka, lecz nie robi zawrotnej kariery).
Typowa hinduska jadłodajnia (odpowiednik naszego baru mlecznego) w
Madrasie. Panuje tu półmrok i zgiełk pomieszany z europejską (sic!)
muzyką dyskotekową. Tłoczno. Stoliki ustawione rzędami, jak
uczniowskie ławki. Bystre oko kelnera natychmiast wyławia białych -
tutaj to widok niecodzienny. Szybko znajdują się wolne miejsca.
Gorzej ze sztućcami. Dopiero po dziesięciu minutach skonsternowany
kelner przynosi kilka łyżeczek do herbaty. Natomiast rutynowa
obsługa jest błyskawiczna. Po sali chodzi nieustannie armia wąsko
specjalizowanych kelnerów. Pierwszy przynosi duże liście banana,
które „robią tu” za talerze. Drugi - blaszane kubki i takiż dzban z
wodą. Idąc za przykładem towarzyszy, którzy nie bez kozery robią
miny bywalców, polewam „talerz” wodą i zmywam go, używając dłoni
(oczywiście prawej!) jako ścierki. Resztki wody strzepuję na
podłogę.
Przychodzi następny kelner z dużym garnkiem ryżu. Drewnianą chochlą
nasypuje olbrzymie jego ilości na „talerz”. Kolejny kelner niesie
tacę pełną rozmaitych sosów na tyle gęstych, że, podane, tworzą
wokół ryżowej góry barwną mozaikę pagórków.
Spoglądam dyskretnie wokół. Hindus przy sąsiednim stoliku właśnie
przygotowuje potrawę do jedzenia: miesza wszystko ręką a dynamika
jego ruchów sprawia, że po zakończeniu operacji jest ona umazana
ryżową papką aż po łokieć. Teraz je: lepi z papki małe kuleczki i
niezwykle zręcznie wrzuca - właśnie wrzuca, nie wkłada - je sobie do
ust.
Po tym doświadczeniu wolę już patrzeć wyłącznie na własny „talerz”.
Próbuję jednego z sosów - na więcej brakuje mi odwagi. Lecz proszę
to przypisać mojej słabości; koledzy, śmiejąc się ze mnie, pałaszują
wszystko. Jestem pełen uznania, lecz prawdziwy podziw przyjdzie
dopiero nazajutrz - z perspektywy klozetowej muszli.
|
IDŹCIE I NAUCZAJCIE...
Dziś kilka refleksji nad kondycją wiary
chrześcijańskiej w Indiach – kraju, gdzie bogactwo i różnorodność życia
religijnego nie ustępują bujności tropikalnej flory. Najpierw jednak dwie
scenki:
Obserwując poufałą, wręcz przyjacielską rozmowę dwóch naszych hinduskich
pracowników, spytałem ich półżartem, czy nie przeszkadza im to, że są
wyznawcami rożnych religii. Jeden z nich, muzułmanin, odwrócił się w moją
stronę, szczerząc w uśmiechu białe, równiutkie zęby żywo kontrastujące z
okalającym twarz bujnym zarostem. Zupełnie jakbym powiedział coś zabawnego.
Drugi, katolik, odrzekł: Dlaczego? Nasze religie mają przecież wspólne
źródło: Stary Testament i wspólnego ojca: Abrahama.
W święta Bożego Narodzenia nasza baza została przystrojona jak główna ulica
Rio w czas karnawału. Nikogo nie dziwiła gorliwość kucharzy (wszyscy są
adwentystami, więc to też ich święto). Lecz w pracach dekoracyjnych nie
mniejszą pracowitością wykazywali się pozostali: muzułmanie i hinduiści. A
gdy podczas naszej wieczerzy wigilijnej chrześcijańska część tubylczego
personelu dawała koncert tutejszych kolęd, pozostali, nie mogąc uczestniczyć
w śpiewie, pomagali chociaż swa obecnością.
Ilustracje te działają krzepiąco. Warunki, w jakich przyszło egzystować
chrześcijaństwu w ośrodku starszych przecież i potężniejszych kultur
religijnych, są korzystne. Tolerancja religijna nie jest tu fikcją a we
wszelkich doniesieniach o konfliktach społecznych na tle religijnym w
Indiach wietrzę polityczne intrygi; jak wszędzie tak i tutaj ludzie ludziom
chcą być życzliwi a stają się sobie wilkami dopiero wskutek premedytowanych
działań szubrawców, dla których dobra wola dotyczy wyłącznie własnego nosa.
Będąc marginesem, jeśli chodzi o liczebność, jest chrześcijaństwo znaczącym
elementem życia społecznego. W niektórych dziedzinach pretenduje wręcz do
roli hegemona. Choćby w edukacji. Misjonarskie odczytanie ewangelicznego
posłania „idźcie i nauczajcie” wykracza tu poza wymiar religijny. Szkoły
katolickie, od podstawowych po wyższe, zasilają kraj absolwentami
dysponującymi rzetelną wiedzą i zasłużenie cieszą się estymą. Rozpościerając
swe misyjne ramiona nad najlichszymi nawet wioskami, daje Kościół szanse
również tym, których bezwzględny, mający wiekowe tradycje system hierarchii
społecznej nie pozwala wyrwać się z zaklętego kręgu biedy i zacofania.
W Cambayu działa misja jezuitów. Funkcjonuje tu szkoła dla dzieci wiejskich
z całego, nazwijmy to powiatu. Porównując dziatwę w schludnych, czystych,
jednakowych ubrankach z umorusanymi, zaniedbanymi i pozostawionymi sobie na
cały dzień dzieciakami z przedmieść Cambayu trudno nie docenić ogromu dobra
czynionego tu w imię Chrystusa. Ogień i miecz jako narzędzia misji
wylądowały, miejmy nadzieję ostatecznie, na śmietniku historii.
Lecz ambicje miejscowego proboszcza, hiszpańskiego jezuity, sięgają dalej:
szkoła średnia, może nawet college... Ów działający tu trzydzieści osiem lat
duchowny skutecznie wtopił się w środowisko; widząc Go po raz pierwszy,
nawet nie przypuściłem, że to biały. Mszę odprawia w języku gujarackim, lecz
ściśle zachowanie posoborowej liturgii umożliwia orientację i
współuczestniczenie.
Muzyczna oprawa liturgii jest tu bardzo sympatyczna. W ogóle Hindusi to
naród niezwykle rozśpiewany, zaś symbioza muzycznych tradycji
chrześcijaństwa europejskiego z miejscowym folklorem chwyta za gardło.
Rozciąga się ona zresztą na całokształt kultu religijnego. Idea wtapiania go
w zastaną przestrzeń kulturową odkryta przez jezuitów, a tak naprawdę
dowartościowana dopiero przez Sobór Watykański II, przynosi owoce cieszące
oczy każdego zatroskanego o los Kościoła.
Wiara hinduskich chrześcijan mocna mocą ich dobrej woli nie zaś ognia i
miecza ma - nie miejmy złudzeń - wątłą podbudowę racjonalną, przez co
przypomina nieco nasze chrześcijaństwo ludowe. Np. podczas pasterki nie
starcza miejsca w kościele, gdy tymczasem przez okrąglutki rok jest raczej
pustawo.
Właśnie - pasterka! Pasterka w Bombaju. Uroczystość podniosła i
niezapomniana. Oprawą i rozmachem przypominająca papieskie pielgrzymkowe
nabożeństwa. Odprawiana przez arcybiskupa Bombaju (kardynała) w koncelebrze
ok. dwudziestu kapłanów na dziedzińcu katedry (a właściwie całego kompleksu
zabudowań) pw. Świętego Imienia przyciągnęła całą katolicką (i nie tylko, bo
to wydarzenie o charakterze towarzyskim a nawet dyplomatycznym) społeczność
tego miasta-molocha. Słuchając pięknych angielskich i miejscowych kolęd w
wykonaniu chóru z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej spoglądam w niebo:
nade mną skrzy się majestatyczny Orion. Całkiem jak w dzieciństwie, gdy,
uczepiony do matczynej spódnicy, dreptałem do małego wiejskiego kościółka.
Brak tylko śniegu skrzypiącego pod nogami... Całkiem jak dwa tysiące lat
temu na peryferiach Betlejem. Bezlitośnie niezmienne gwiazdy uświadamiają
grozę naszej małości. Lecz wznoszące się ku niebu potężne akordy radosnej
pieśni obwieszczającej narodziny Zbawiciela niosą krzepiącą nadzieje: oto
Bóg nie zostawił nas samych w tym tak przerażającym bezmiarze Kosmosu.
|
|