Hinduscalia

Home

Swoją drogą
Jak się UPRę
Hinduscalia
Przeciw przymrozkom

Seria „Hinduscalia” to moje zapiski z Indii, gdzie przebywałem służbowo na przełomie 1989/90 r. Są one rezultatem ciśnienia wrażeń, jakim ulega zaściankowy obywatel Rzeczpospolitej rzucony w wir egzotycznego, tętniącego życiem kraju.
Niektóre były publikowane w gazecie "Wolne Słowo" Toruńskiego Regionu NSZZ "S".
Zapiski mają po części charakter felietonu, po części reportażu; nie mogąc się zdecydować określam je jako "feliereportaże". Siłą rzeczy mają charakter subiektywny. Ułożone w kolejności powstawania, obrazują ewolucję mojego spojrzenia i emocjonalnego stosunku do hinduskiej rzeczywistości

Felietony Recenzje Eseje

 

I INDIE

Los (a ściślej mój pracodawca) rzucił mnie do Indii. Wyrwany nagle a brutalnie z polskiego teatru, gdzie na deskach sceny politycznej grana jest fascynująca sztuka, odizolowany od wszystkiego, co europejskie, więc bliskie, odczuwam silną pokusę spojrzenia na Indie bezstronnie, a już przede wszystkim nie oczami Europejczyka. Muszę wyznać, że razi mnie mocno postawa wielu białych, którzy w swym megalomańskim zadufaniu posuwają się do negacji wszelkich wzorców kulturowych odbiegających od standardu wyprodukowanego przez cywilizację zrodzoną w basenie Morza Śródziemnego.
Jeszcze nie minął tydzień, a ciśnienie wrażeń rozpiera świadomość.
Indie oblepiają. Całkowicie. W każdym centymetrze i sekundzie.
Indie oblepiają cię upałem. Nieważne: dużym, małym; czasem podobne spotykasz w kraju. Lecz ten jest inny. Oblepia. Twoja z nim symbioza przekroczy wszelkie bariery intymności. I choć zostawisz go za sobą wchodząc do pomieszczeń klimatyzowanych, to on przecież zaczeka na ciebie cierpliwie przy drzwiach. Kilka takich incydentów i leje ci się z nosa.
Indie oblepiają cię światłem. Urokliwą kolorystyką tropikalnej flory. Krzykliwymi barwami ulic, gdzie dominuje sari - oryginalny i jakże powabny strój większości Hindusek. Patrząc na nie, poczujesz wzruszenie: oto ktoś oparł się bezwzględnej nawałnicy europejskiej unifikacji.
Indie oblepiają cię dźwiękiem. Gwarem i zgiełkiem wielomilionowych miast ze swoistym „basso continuo” klaksonów. Mowa Hindusów jest śpiewna i prędka, nasycona często powtarzającymi się motywami fonetycznymi. Słuchając hinduskiego kazania w katolickim kościele, odnosiłem wrażenie, że ksiądz mówi litanię.
Indie oblepiają cię zapachami, których bogactwo i intensywność wymykają się próbom opisania. Niestety są to najczęściej zapachy nieprzyjemne. Miasta pozbawione kanalizacji przecięte rzeką-sadzawką, do której ściekają wszelkie nieczystości, do tego skwar... proszę to sobie wyobrazić. Lecz są też zapachy inne. Oblepiają cię w niektórych sklepach i świątyniach. Mam na myśli mnogość kadzidlanych „trocików”. Mam na myśli przyprawy, których zdecydowanie przesadzone ilości stosuje hinduska kuchnia. „Indian food” atakuje z impetem wściekłej osy twoje podniebienie. Pierwszy kęs wyrywa ci oczy z orbit. Podejrzewasz, że w ustach maszeruje tabun jadowitych mrówek. Chwila - i jesteś oblepiony od wewnątrz: płonie ci przewód pokarmowy. Gasisz go łapczywymi łykami Campa Coli (produkt oryginalnie hinduski dziwnie jakoś przypominający Coca Colę) - lecz to przecież zupełnie inny rodzaj pożaru.
Indie oblepiają cię spojrzeniami. W niektórych rejonach, zwłaszcza na południu, gdzie białych spotyka się rzadko, trudno podróżować środkami komunikacji zbiorowej. Hindusi szczypią, zwłaszcza białe kobiety. Nie jest to agresywne, skądże znowu. Raczej stanowi znak ciekawości specyficznie pomieszanej z sympatią. Czasem wyjedziesz w bezdroża, zatrzymasz się w buszu. Zdawałoby się, zupełne pustkowie. Lecz po minucie jest już dwóch. Po pięciu - cała gromadka. Stoją i patrzą. Milczą. Podchodzą bliżej: właśnie cię oblepiają. Nie ma w tym nic z agresji. A jednak czujesz się nieswojo. Boś biały. Boś do takiej bezceremonialności nie przywykł. Bo u nas tak się gapić nie wypada nawet małemu dziecku.

„Najpiękniejszy widok na Indie jest z pokładu odpływającego okrętu” - wyznał kiedyś pewien angielski podróżnik. Wielu Europejczyków podziela ten pogląd. Nie lubi oblepiania. Lecz dość zrezygnować z kokonu europejskich nawyków, pozwolić wessać się w ten potężny wir, żeby znaleźć ten kraj zupełnie innym. Owszem: żywiołowym, brutalnym, narzucającym ci się ponad normy twej przyzwoitości - lecz przecież pełnym uroku i piękna. Tak obcym, lecz przecież jakoś bliskim.

Późny wieczór. Oblepiony potem wiercę się w łóżku, nie mogąc zasnąć (jeszcze nie zdołałem przestawić się na tutejszy czas). Moja wieczorna modlitwa zaczyna się od słów:
Panie Boże.
Dawco Życia.
Królu Wszechświata.
Któryś stworzył Niebo i Ziemię.
I Indie.

HANDEL

Czterdzieści z górą lat bez rynku robi swoje. Należę do pokolenia, które go nigdy nie doświadczyło. Jeszcze do niedawna pojęcia gospodarki rynkowej, wolnej konkurencji były symbolem wstecznictwa. Zręczna propaganda ukazywała je nam jako narzędzie kapitalistów do wyciskania potu i krwi ze zniewolonej klasy robotniczej. Teraz, gdy wolny rynek wystartował (prawda, że w niezbyt szczęśliwym momencie), jesteśmy troszkę przerażeni. Można by sparafrazować dowcip kabaretu TEY: dwaj staruszkowie siedzą na ławce przed sklepem mięsnym w dwutysięcznym którymś roku. Jeden z nich, zbulwersowany widokiem haków uginających się pod towarem i niemal zupełnym brakiem klienteli, mówi: za Jaruzelskiego to tu były kartki na mięso. A jakie kolejki! Panie, komu to przeszkadzało?

Jakem wspomniał, nie było mi dotąd dane doświadczyć rynku. Nic więc dziwnego, że natychmiast powalił mnie on z nóg, gdym się z nim zderzył tu, w Indiach.
Bez przesady można powiedzieć, że Indie są przesycone rynkiem. Stanowi on o ich obliczu bardziej znacząco, niż kobry i słonie. To on wita cię już na lotnisku biegiem kilku, kilkunastu nawet kulisów, autobusowych, taksówkowych i hotelowych naganiaczy. Wyrywają ci walizki, ciągną każdy w swoją stronę, bełkocząc językiem mającym podobno coś wspólnego z angielskim. Może niewiele rozumiesz, lecz siła perswazji jest wypisana na twarzach; patrz uważnie, bo właśnie oglądasz pierwszy portret Rynku Indii.
Ruszasz w miasto. Sklepy. Subiekci wręcz wpychają cię do środka. A tam natychmiast proszą usiąść, proponują „cool drinka” (Limca? Soda?). Czasem, gdy węszą większy interes, zamykają drzwi - żeby nikt nie przeszkadzał.
Można by się tu pokusić o sformułowanie pewnej prawidłowości określającej różnicę między rynkiem polskim (z lat komunizmu) a indyjskim: oto jeśli ekspedientka w polskim sklepie mogła ci odpowiedzieć: „nie ma” - było to często dla niej powodem głębokiej satysfakcji. W Indiach, jeśli sprzedawca zmuszony jest tak odpowiedzieć, będzie to powodem do jego głębokiej frustracji. W większości przypadków zamiast owego „nie mam” usłyszysz: „proszę momencik zaczekać”; w tym czasie subiekt już pędzi szukać towaru po okolicznych zaprzyjaźnionych sklepach. Najczęściej przynosi - oczywiście od konkurenta. I jest to piękne: solidarność w symbiozie z konkurencją. Piękne, ale też racjonalne: kiedyś może ja będę w analogicznej potrzebie.
Czujesz się nieswojo: w końcu chcesz tylko pooglądać, a tu jesteś pod obstrzałem czujnych spojrzeń. Niech no tylko wzrok zatrzyma ci się o sekundę dłużej na pewnej beli materiału, już widzisz ją, w pośpiechu rozwijaną na ladzie. Wystarczy mały grymas na twej twarzy, by subiekt wyciągnął i rozwinął pięć następnych. Wychodzisz nic nie kupiwszy, a on żegna cię z tym samym uprzejmym uśmiechem - będzie teraz pracowicie zwijał wszystko z powrotem.

Bazary. Niepowtarzalne hinduskie bazary. Długie kilometry nieprawdopodobnie zatłoczonych uliczek oblepionych kramami i straganami. Przeciskasz się godzinami przez tłum. Czujesz zawrót głowy od natłoku krzykliwych barw, mnogości i różnorodności towarów. Czujesz bezradność: jak tu, wobec takiego wyboru można wybrać cokolwiek? Pewna znajoma, po przejściu dwukilometrowego ciągu kramów z ciuchami w Bombaju, machnęła ręką w geście rozpaczy: ja tu nigdy nic nie mogę kupić! Muszę wysyłać męża. On zawsze coś wybierze.
W sklepach najczęściej spotkasz „fixed price” - stałe ceny. Na bazarach - umowne. Jeśli się nie targujesz, obrażasz tym samym właściciela. Zachowaj jednak ostrożność - bo gdy zgodzi się on na twoją cenę, towar MUSISZ kupić. Inaczej gotów cię zatrzymać, wezwać policjanta. Umowa jest rzeczą świętą.

Rynek Indii nie kończy się w wielkich aglomeracjach. Jest jak krwioobieg: przenika do każdej osady w stopniu proporcjonalnym do jej wielkości. Jadąc z Madrasu do miasta Tanjavur (ok. 400 km na południe) mijałem mnóstwo wiosek. Ich zgrupowane przy drodze centra to byle jak sklecone lepianki (najczęściej z gliny i kału krowiego) - lecz prawie każda ma ladę, na której jest towar. Wszystko: szwarc, mydło, powidło - jak mawiano u nas przed wojną. Za ladą sprzedawca wpatrujący się w ciebie z żarliwą nadzieją. Chcesz się napić - jest woda sodowa, Limca, Campa Cola. Ma być zimna? Proszę bardzo - biegnie na zaplecze gdzie - gdy jest bogatszy, ma lodówkę, gdy biedniejszy - dół z lodem. Tak jest w największych nawet dziurach. Wszechobecność orzeźwiających napojów w tym zawsze skwarnym kraju, gdzie woda często jest na wagę złota działa na nas, Polaków z corocznymi problemami podczas kanikuły upokorzająco.
Obserwując ten monotonny pejzaż lepiankowych sklepów z wysiadującymi bezczynnie (ruch w interesie jest na prowincji słaby) właścicielami, nurtuje cię pytanie: jak im się to opłaca?
Małe miasteczko na południu, może ze 20 tysięcy mieszkańców. Właściciel sklepu z sari właściwie nie ma obrotu: ludności napływowej praktycznie brak, tubylcza biedna - jak mu się zdarzy sprzedać sztukę na tydzień to chyba jest święto w rodzinie. Tymczasem są tu aż dwa takie sklepy, dzień w dzień od świtu do nocy czekające na potencjalnego klienta. Znów cię dręczy pytanie: jak im się to opłaca?
A może im się nie opłaca? Co tak kręcisz głową? Nie mieści ci się w niej podobnie heretycka myśl, prawda?
Nie mieści ci się, bo cię nauczono pojmować świat w kategoriach interesu. Nie chcesz wiec dopuścić do siebie myśli, że rynek można pojmować całkiem inaczej. Że handel może być sztuką. A czasem nawet sensem życia.

TOMORROW

Używam tu tego słowa w znaczeniu nie tyle angielskim, co hinduskim, gdzie jest ono o wiele szersze, żeby nie powiedzieć - kluczowe. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: chcesz coś załatwić w urzędzie, jakąś sprawę nie cierpiącą zwłoki. A urzędnik odpowiada: tomorrow. Bardzo ci zależy, więc perswadujesz, argumentujesz, wysilasz w tym piekielnym upale swą mózgownicę, żeby coś wskórać. Jakbyś mówił do ściany: urzędnik ze stoickim spokojem i cierpliwością anioła odpowiada: „tomorrow”. Zaczynasz się wściekać, może nawet awanturować; ot, jak Europejczyk, który czuje, że jest bezsilny. Nic. „Tomorrow”. Może tylko w oczach - jeśliś nie do końca uległ furii - dostrzeżesz cień litości. Cień współczucia. Może on wrócić do ciebie później - gdy ochłoniesz. Może uzmysłowisz sobie: on współczuł ci z powodu twego pośpiechu, zaangażowania weń tak mocnego, że zmuszającego do przekroczenia granicy równowagi emocjonalnej. On ci współczuł, żeś niewolnikiem obowiązku. Niewolnikiem czasu.
Tak będzie, gdy trafisz na Hindusa „światłego”, dla którego kontakt z Europejczykiem nie jest nowością. W przeciwnym wypadku nie dostrzeżesz litości, jedynie zdziwienie: on nie wie, nie rozumie, co tobą kieruje. Jesteście obok siebie, lecz dzieli was mur. Dlaczego się nie rozumiecie? Bo inaczej pojmujecie świat i swoje w nim miejsce.

Jadąc przez Indie, można odnieść wrażenie, że Hindusi to naród leniuchów. Spotykasz ich leżących - osobno lub całymi gromadkami - na glinianych werandach swoich byle jak skleconych domków. Spoglądają za tobą leniwym, spokojnym wzrokiem. Jak kot znużony upałem. Obserwując ich pracę, widzisz powoli odmierzane ruchy. Jak kadr zwolnionego filmu. Jak scena ze snu.
Lecz to nie jest lenistwo. Nie zapominaj: oczami Europejczyka oglądasz obraz cywilizacji wzrosłej w oparciu o całkiem inne wzorce. Cywilizacji, w której ludzka ze światem symbioza stanowi wartość istotniejszą od ludzkiej aktywności, od tak nam białym przecież bliskiego przetwarzania rzeczywistości.

Opowiem tu pouczającą historyjkę. Zdarzyła się ona nad brzegiem Zatoki Bengalskiej, opodal miasta Karaikal. Staliśmy na plaży przebierając nogami (piasek bardzo parzył stopy). Przed nami była chatka rybaka. Jaka tam chatka: cztery wbite w piasek kije podtrzymywały matę chroniącą od słońca. Pod tym specyficznym baldachimem, na drugiej macie - gospodarstwo. On naprawiał sieć. Ona pichciła strawę. Obok w piasku baraszkowały dzieci.
Stałem, patrzyłem i myślałem: zobacz tylko, jaką krzywdę chce wyrządzić biały człowiek tym ludziom. Zobacz jak szczęśliwy musi być ten człowiek: kochający i czujący morze. Wolny wolnością czasu i bezmiarem wód. Chcesz go zabić - zbuduj mu duży, solidny murowany dom. Połóż go na noc w wygodnym łóżku. Daj mu Pepsi Colę do ugaszenia pragnienia.
A stojący obok kolega zagadnął mnie:
- Zobacz pan, panie Tadeuszu: są jeszcze na świecie takie obszary nędzy, o jakich nam się nie śniło.
Obszary wolności.
Obszary nędzy.
Mur. Nieprzebyty mur niezrozumienia.
Biały człowiek patrzy i nie rozumie. Widzi lepianki, żałosne, sklecone z palmowych liści szałasy - nagle zdumiewa go, że oto ze szczytu takiej „budowli” wystaje maszt anteny telewizyjnej. Nie rozumie, iż ten sposób bytowania niekoniecznie wynika z nędzy - także z zupełnie innego „scenariusza aspiracyjnego”, niż ten wzięty od białego człowieka.
Swoją drogą - coś z wartości tego świata dobrze byłoby zaszczepić u nas. Filozofia życia w zgodzie z naturą działa na nas, zagonionych, zapatrzonych w mamony Fiata, Philipsa, Rockefelera tak, jak chłodny prysznic w czas upałów. Przypomina się wskazówka prof. J. T. Stanisławskiego: „A gdy cię czas pogania, przodem puszczaj drania...”

Tomorrow. Zagonieni, uginający się pod ciężarem codzienności jakże przecież szarej, odsapnijmy. Zwolnijmy. Zostawmy coś na jutro.

 

JAK ZŁAPAĆ RÓWNOWAGĘ

Przed kilku laty (1985) jednego z goszczących w naszej firmie Hindusów zaprowadziliśmy na miejsce katastrofy kolejowej, która zdarzyła się w sierpniu 1980 roku opodal Torunia. Oglądając krzyż postawiony ku pamięci tragicznie zmarłych, słuchając relacji, nie mógł się on nadziwić naszej wrażliwości: oto tyle uwagi poświęca się tutaj wypadkom, w których ginie zaledwie pół setki ludzi!
Zgorszyło mnie to jego zdumienie. I trzeba mi było dopiero doświadczyć Indii, by owo zgorszenie ustąpiło. By z kolei samemu popaść w zdumienie – miarkuję, srodze większe od tego, jakie zobaczyłem wówczas na twarzy naszego gościa.
Moje zdumienie jest stąd, iż nie umiem oszacować, jakie miejsce w hierarchii wartości należy - wedle tutejszych norm - przypisać życiu w ogóle, a życiu człowieka w szczególności.

Przyznasz, że bez orientacji w krajobrazie norm etycznych trudno wyrokować opinie na jakikolwiek temat. Tymczasem wszelkie wycieczki w ten obszar kończą się ugrzęźnięciem w dżungli paradoksów. Popatrzmy:
Przypadek zgonu w pewnej hinduskiej wiosce. Tłum ludzi - jak zwykle w takich okolicznościach. Wszyscy wiedzą, że człowiek nie żyje. Lecz dopiero, gdy lekarz, na którego oczekuje się w pełnym napięcia milczeniu, ogłosi to niejako oficjalnie - rozpoczyna się przeraźliwe zawodzenie. Podobne lamenty towarzyszą również uroczystościom pogrzebowym - lecz milkną jak nożem uciął tuż po ceremonii (najczęściej spotyka się tutaj kremację zwłok, choć muzułmanie i chrześcijanie mają cmentarze, czasem nawet nieźle utrzymane).
Obserwacja scen pogrzebowych nie jest jednak najlepszym sposobem na zlokalizowanie miejsca życia w hierarchii wartości. Zasadniczym elementem zniekształcającym szukane proporcje jest tradycja oraz system i pragmatyka wierzeń religijnych. Przykładowo: promieniujące radością obrządki pogrzebowe w starożytnym Egipcie nie świadczą przecież o choćby cząstkowej pogardzie dla życia, lecz są przejawem silnej wiary w życie pozagrobowe (gdzież nam „ludowym chrześcijanom” konkurować z siłą tej wiary!)

Są sytuacje każące stwierdzić, iż szacunek dla życia jest w Indiach wartością szczególną. Na przykład: biały człowiek dostrzega w pomieszczeniu szczura (są tu ładne okazy, czasem wielkości kota). Jego odruch to agresja. W końcu co jest: chłop żywemu nie przepuści. Powie Hindusowi: wynieś i zatłucz drania. Tamten posłusznie wyniesie... lecz ukradkiem wypuści żywego.
Z drugiej strony zdumiewa i gorszy okrucieństwo, z jakimi Hindusi potrafią traktować zwierzęta, zwłaszcza działające na ich szkodę. Sam widziałem handlarza okładającego kijem krowę, która ściągnęła mu ze straganu natkę pietruszki. Spieszę wyjaśnić: krowa nie była święta – na te żaden z Hindusów nie poważy się podnieść ręki. Choć i w tym przypadku widać jakieś okrucieństwo: nikt nie ośmieli się skrócić męki tych „świętych” w podeszłym wieku, wałęsających się po ulicach miasteczek. Z otwartych ran na grzbiecie ptaki wydziobują robactwo… okropny widok!
Inny przykład: nasi kucharze zrobili pułapkę na bezpańskie psy wykradające z kuchni mięsne ochłapy: podłączony do prądu metalowy talerz z przynętą. Trzeba było widzieć ich (kucharzy, nie psów) uciechę, gdy jeden z tych nieszczęśników, porażony prądem, biegał po podwórku, skamląc w niebogłosy!

A co z szacunkiem dla życia ludzkiego? Obserwując ruch uliczny i drogowy, dochodzisz do wniosku, że ostatnią rzeczą, na jakiej Hindusom zależy, jest życie. I własne i bliźnich.
Bodaj pierwszym powodem szoku dla Europejczyka, zwłaszcza zaś dla zaściankowego Polaka, jest ruch kołowy w Indiach. Nie dość, że jest on lewostronny, to przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku. Przepisy w zasadzie nie obowiązują. Pierwszeństwo przejazdu jest ściśle związane z masą pojazdu. Jedyne niezbędne urządzenia w samochodzie to klakson i hamulec. W płynącej nieprzerwanie ulicznej rzece samochodów lawirują ze zdumiewającą zwinnością niezwykle tu popularne skutery, rowery i motoriksze. Poruszałem się wielokrotnie taką rikszą w Delhi. Niemal w każdym kursie, dochodziło do - niegroźnego, lecz jednak - jej kontaktu fizycznego z innym pojazdem.
Celuje się tu w jeździe „na żyletkę” - chodzi o wyprzedzanie, wymijanie bez żadnego praktycznie dystansu miedzy pojazdami. Charakterystyczną „ewolucją” ruchu kołowego jest „lejek”: dwa duże pojazdy jadą w tym samym kierunku kursem zbieżnym, zaś trzeci - najczęściej motoriksza - znajduje się w środku. Trwa licytacja - kto pierwszy „pęknie”. A tobie serce podchodzi do gardła. Podobnie jest na podrzędnych drogach, gdzie wszystkie pojazdy jadą środkiem (brzegi takich dróg pełne są wybojów). Samochody jadące naprzeciw siebie zjeżdżają na swoje pasy dosłownie w ostatnim momencie.
Na skrzyżowaniach, przejazdach kolejowych, trwa walka o najlepsze pozycje startowe; trochę to przypomina start do biegu żużlowego, tyle że poprzedzone jest manewrowaniem, kluczeniem, lawirowaniem - niemal zawsze na granicy zderzenia.
W centrum Delhi stałem na „zebrze”, nie mogąc przejść. Były, owszem, światła. Nawet działały: czerwone, zielone, znów czerwone... Rzeka pojazdów płynęła nie bacząc na nie. Oczywiście, gdy tak stałem, na drugą stronę przeszła może setka tubylców. Lawirowali między pojazdami, wymieniając z kierowcami niezbyt zrozumiale dla mnie znaki. Zdesperowany, przykleiłem się w końcu do jednego z nich i tym sposobem dotarłem, spocony nie tylko z powodu upału, na drugi brzeg.
Obserwując ruch drogowy, człowiek zastanawia się: jakim cudem zdarza się tutaj tak mało wypadków?
To nie jest cud, to złudzenie. Wypadków jest sporo, lecz roztapiają się w dużych przestrzeniach. Dość jednak przejechać drogą biegnącą nasypem: okalające ją kamienne lub metalowe balustrady straszą co krok wyrwami. To przerażający diariusz zdarzających się tutaj tragedii.
Każdy wypadek powoduje natychmiast zbiegowisko; choćby zdarzył się na całkowitym odludziu, już po kilku minutach gromadzi się nawet kilkusetosobowy tłum. Gestykulują, krzyczą. W spokojnych zazwyczaj oczach pojawia się ogień. Nie rozumiejący mowy biały jest przerażony. Czuje zapach linczu. Lecz może to tylko efekt patrzenia przez pryzmat jego – koniec końców – obyczajów?
Gdy dociera policja, najczęściej droga jest tak zdeptana, że nie sposób czegokolwiek dowiedzieć się o przebiegu zdarzenia na podstawie śladów. Procesy powypadkowe są długie i zawiłe, nadto niewiele mają wspólnego ze sprawiedliwością. Zwłaszcza, gdy poszkodowani należą do zamożnych. Wtedy szanse drugiej strony są mizerne, choćby dowody na brak ich winy były oczywiste.

Tak, tak. Poplątany jest tutejszy system wartości okrutnie. Lecz przecież gdyby był tak prosty i klarowny jak nasz, cóż byłoby egzotyką? Sama ledwie przyroda?
Aby jednak do końca Cię zdezorientować, powiem jeszcze tyle: podejrzewam, że tutejszy system wartości jest dla tubylców niezwykle klarowny i logiczny. Za to nasz wydaje im się poplątany i dziwaczny. Nic dziwnego: wszak dzieli nas przepaść kultury, tradycji, religii. Lecz dość jednego, pełnego ufności i uśmiechu spojrzenia przeuroczego hinduskiego dziecka, by odzyskać równowagę: mimo tych wszystkich różnic z jednej jesteśmy gliny.
 

CAMBAY

Cambay (właściwie Khambhat) to mała mieścina w Gujaracie - rodzinnym stanie Mahatmy Gandhiego. Mała - bo choć liczebnością dorównuje może Toruniowi, to proporcjonalnie odpowiada pobliskiej Chełmży. A może nawet nie. Tutaj stacjonuje nasza grupa prowadząca badania geofizyczne w Indiach.
Jest to miasteczko - jak na warunki hinduskie - czyste i zadbane. Posiada nawet kanalizację, czego na Południu nie uświadczysz nawet w metropoliach. Wszędzie pełno pamiątek po Anglikach: przeurocza mała architektura, mariaż stylu wiktoriańskiego z miejscowym. Niestety, żal na to patrzeć: wszystko popada w ruinę. I trudno dociec, czy przyczyną jest przyczajona jeszcze w świadomości niechęć do kolonizatorów, czy też raczej typowa dla tubylców „flejtuchowatość”.

Od strony morza - ruiny fortecy. Imponująca to była twierdza. Musiała budzić respekt podpływających tutaj portugalskich okrętów. Za ruinami - dobrze utrzymana świątynia. A może mauzoleum, bo wewnątrz okazałe grobowce. Szukamy informacji - jest tablica, lecz na niej jedynie reklama rządu: ile przeprowadzono renowacji, ile to kosztowało i ile można zapłacić za dewastację. Ani słowa o wieku i bodaj szczątkowej historii obiektu.
W ogóle Cambay jest bogaty w świątynie i świątynki. Te ostatnie można znaleźć w nieomal co drugim podwórku. A szuka się ich łatwo: jeśli podwórko jest czyste, posprzątane to, niechybny znak obecności „privat temple”. To świadectwo nadrzędnej pozycji kultu religijnego w tutejszej hierarchii wartości. Właściciele tych miniaturowych obiektów sakralnych ochoczo i z dumą pokazują wnętrze, zawsze schludne, choćby było żałośnie ubogie. Niektórzy chełpią się wiekiem, inni faktem nawiedzenia przez znanego proroka. Zapraszają na uroczyste nabożeństwa. A wszystko to bezinteresownie: żaden nie wyciągnął ręki po pieniądze.
Właśnie. Po doświadczeniach Delhi, Madrasu i Bombaju najbardziej zadziwił mnie niemal całkowity brak żebractwa. Tu nędzy nie widać. Wszyscy raczej dobrze odżywieni, ubrani. Po ulicach ganiają rozbrykane dzieciaki.

Lecz wróćmy jeszcze do świątyń. Hindusi chwalą się mnogością egzystujących tu religii. I faktycznie: w niewielkim Cambayu obok hinduistów są muzułmanie, Żydzi, katolicy, protestanci, adwentyści. Jest nawet kościółek Armii Zbawienia, której grono wyznawców liczy sobie piętnaście rodzin.
Katolików jest w Cambayu więcej: około pięćset osób. Mają duży, niebrzydki kościół. Miejscowy proboszcz, hiszpański jezuita, bardzo dla nas życzliwy - ofiarował się nawet odprawiać specjalną mszę w języku angielskim.
Jest też w Cambayu pałac maharadży. On sam ponoć rzadko tu zagląda, lecz dobytku strzeże niezwykle groźny zarządca. Powiadają, że, jeśli tylko zwietrzy intruza, strzela bez ostrzeżenia.

W Cambayu - jak to w Indiach - jest mnóstwo sklepów, sklepików i straganów. Jest plac targowy, gdzie można nabyć produkty rolne. Sprzedają je handlarze i sami producenci. Wokół kręcą się, oferując swe usługi, tragarze - głównie kobiety. Sam byłem świadkiem jak jednej, zupełnie niepozornej, załadowano na głowę worek ziemniaków - a ona niosła go z gracją, której pozazdrościć by jej mogła niejedna baletnica. Kto wie - może to dzięki powszechnemu zwyczajowi noszenia towarów na głowie Hinduski mają taki wdzięczny chód i piękną sylwetkę?
W wąskich uliczkach miasteczka jest tłoczno od świtu do zmierzchu. Ulice główne są nieco szersze, cóż z tego, gdy środkiem biegnie... rząd słupów latarni oświetleniowych. Kierowcy samochodów i motoriksz lawirują między nimi z wprawą narciarzy alpejskich.
Wszędzie wałęsają się krowy. W kult ich świętości - tak przecież legendarny - można zwątpić, gdy ujrzy się, jak Hindusi je traktują. Pełno też bezpańskich psów - niemal wszystkie jednej rasy i maści. W dzień drzemią byle gdzie zmęczone upałem. Pod wieczór ożywają i nabierają agresji. Szczęściem walczą głównie miedzy sobą, choć zdarzają się przypadki pogryzienia ludzi.

Życie tego prowincjonalnego miasteczka toczy się leniwie, jakby w innym czasie. Choć bywa ruchliwie i niespokojnie: podczas ostatnich wyborów do władz lokalnych doszło do zamieszek. Postrzelono jedną dziewczynę, a przez trzy dni obowiązywała godzina policyjna.
Swoją drogą trudno się dziwić. Cambay to cząstka Indii. A one właśnie takie są: z jednej strony leniwe i spokojne jak owe krowy wałęsające się po ulicach, z drugiej - ruchliwe i niebezpieczne jak kobra walcząca z mangustą.

 

CHŁODNYM OKIEM

W pierwszym felietonie zarzekałem się, że nie będę spoglądał na Indie oczami Europejczyka. Dziś odstąpię od tej zasady. Pora najwyższa powściągnąć zauroczenie egzotyką i chłodnym okiem, jak przystało białemu człowiekowi, przyjrzeć się temu krajowi.
Jeden z moich współtowarzyszy oświadczył, że spotkał się tu z prawdziwym średniowieczem. Nie podzielam tej opinii; używanie terminu "średniowiecze" prowadzi jedynie do nieporozumień, jako że ateizująca komunistyczna propaganda przez czterdzieści z górą lat urabiała w nas odpychający obraz tej fascynującej skądinąd epoki.

Stosowanie europejskich miar i wzorców do Indii jest zajęciem tyleż ryzykownym, co jałowym. Nie wyjaśni niczego, raczej wprowadzi jeszcze większy zamęt. Lecz uniknąć go nie sposób - nie tylko dlatego, żeśmy skrzywieni przez wzrost w takiej a nie innej tradycji kulturowej. Także dlatego, że aby porównywać, trzeba stosować jedną miarę. A tacy już jesteśmy, że bez porównań ani rusz. Wartościujemy wszystko i wszystkich, choć nigdzie nie zostało powiedziane, że otrzymaliśmy takie kompetencje.
Zastosowanie miary europejskiej do cywilizacji Wschodu, a Indii w szczególności, przynosi żałosne rezultaty. Lecz postanowiłem spróbować. Zamiar spojrzenia chłodnym okiem na Indie podjąłem z całkowitą premedytacją, do tego po moralnej rozterce. Póki co, do rasistowskich poglądów sporo mi brakuje, choć mogę stwierdzić, że pobyt tutaj w znacznej mierze pomógł mi zrozumieć mechanizm owej metamorfozy moich znajomych.

Indie są dla Europejczyka krajem niezwykle dokuczliwym. Pisałem już o trudnym do zniesienia upale, zawrotnym tempie życia w miastach, agresywnych i raczej nieprzyjemnych zapachach, równie agresywnej kuchni. Pisałem o wszędobylskim brudzie, o zagrożeniach ze strony zupełnie nieodpowiedzialnych kierowców i pieszych. Tym, co bodaj najbardziej dokucza tu białemu człowiekowi jest jednak mentalność tubylców, często absolutnie przekraczająca nasze granice pojmowania. Obserwując ich sposób bycia właściwy naszym dzieciom, trudno obronić się przed kompleksem wyższości. Jest to, oczywiście, wynik podświadomego działania naszej skali ocen, lecz znajomość mechanizmu okazuje się miernym antidotum.

Głównym zarzutem, jaki można postawić Hindusom jest bezmyślność. Ich poziom inteligencji (mierzony, oczywiście, europejską miarą) nie jest imponujący. Wykorzystują to w sposób niezwykle cyniczny tutejsze władze, budując mity wielkiej demokracji (chyba napiszę o tym kiedyś szerzej), jedności państwowej, gdy rzeczywistość obnaża zarówno znikomy wpływ szarego człowieka na bieg wydarzeń w kraju, silne rozwarstwienie mimo oficjalnie głoszonej walki z kastowością oraz skłócenie i – nie waham się użyć tego słowa – nienawiść między poszczególnymi nacjami. Biedny, niewykształcony Hindus (znaczna część zamiast podpisu składa odcisk palca) daje się z łatwością wmanipulować w grę wielkich i możnych szermujących hojnie wzniosłymi hasłami o równości wobec prawa. Przed kilkoma dniami Rajiv Gandhi ogłosił manifest przedwyborczy a prasa tłustymi nagłówkami drukowała jego myśl wiodącą, która w swobodnym przekładzie dziwnie nam cos przypomina: „cała władza w ręce ludu”. Wolności starcza, co prawda, na tyle, żeby anglojęzyczny dziennik The Times of India mógł opublikować nazajutrz taki dowcip: reporter pyta grupkę ludzi: „czytaliście Manifest?” - „Tak” – odpowiadają. „I co?” – „Wspaniały. Lecz prawdę mówiąc, słyszymy o tym od lat”. Lecz jest to jedynie psi jazgot towarzyszący karawanie; garstka tych, co umieją czytać (do tego po angielsku) i tak dobrze się orientuje, co jest grane a lwia ich część siedzi solidnie ulokowana w przeróżnych koteriach.

Bezmyślność to nie wszystko. Hindusi są narodem leniwym. Nie idzie tu tylko o pracę na zwolnionych obrotach, o czym już pisałem. Zapewne nie da się inaczej na dłuższą metę w tym klimacie i przy tym sposobie odżywiania. Raczej o to, że oni po prostu uwielbiają nic nie robić. Tutejszy kalendarz mrowi się od świąt państwowych, religijnych i czort wie, jakich jeszcze. No bo jak na przykład zakwalifikować święto latawca? Albo święto maszyn? Wiele z tych świąt jest usankcjonowanych przez państwo. Jestem tu niewiele ponad miesiąc a już zaliczyłem: urodziny Matahmy Gandhiego (1-3 października), Dushera (Bóg wie, o co tu chodzi – 14 października), Balmiki Jayanthi (jw. – 14 października), Divali (tutejszy Nowy Rok – 28-30 października). 13 listopada kolejne święto (Guru Namah Birthday) a 24 – wolne z okazji powszechnych wyborów. Wszystkie te święta (z wyłączeniem wyborów oczywiście) oznaczone są w kalendarzu kolorem czerwonym. Nie wspominam już o mających szerszy, lub lokalny zasięg świętach religijnych.
Niektórzy „ludzie interesu”, np. pośrednicy w zatrudnieniu, potrafią dosłownie całymi dniami przesiadywać w cieniu palm. Jedynym ich zajęciem jest prowadzenie leniwej konwersacji. Wieczorem, gdy już chłodniej, pomachają nieco rakietką badmintonową – ale nie za długo, żeby się, broń Boże, nie spocić.
W porze południowej (między 13 a 15, gdy skwar najbardziej dokucza) – przerwa w pracy. Hindusi, których wynajmujemy, błyskawicznie rzucają narzędzia – nie minie minuta a oni już drzemią w cieniu. Jeśli ich na moment zostawić bez nadzoru, zasną byle gdzie. Czasem wydaje się, że oni sami nie bardzo rozróżniają swej jawy od snu. Za to nocne życie kwitnie bujnie. Bywa, że o północy można zobaczyć trzyletnie dzieci na ulicach. Najgorzej jest w święta: tańczą przy ogłuszającej, całkiem nam obcej muzyce (och, jakbym sobie posłuchał bluesa!) i strzelają z kapiszonów, petard, czego się da – jak u nas po wsiach na Wielkanoc. Przyznasz, że dla białego człowieka, który musi wszak wczesnym rankiem zerwać się i gnać do pracy jest to niezwykle dokuczliwe.

Lecz lenistwo to jeszcze nie koniec. Równie dokuczliwą, lecz o wiele bardziej niebezpieczną cechą Hindusów jest ich nieobliczalność. To prawda, że są oni łagodni, spokojni. Że na uśmiech odpowiadają uśmiechem jeszcze szerszym i z pewnością szczerym. Lecz przychodzą chwile, gdy wstępuje w nich diabeł. Emocje spalają się szybko jak drzewo sandałowe. W ataku szału może się zdarzyć wszystko. A powód? Choćby nagłe, wstrząsające wydarzenie – ot, wypadek drogowy. Pisałem już o tym, lecz dopowiem nieco.
Jedynym rozsądnym wyjściem dla kierowcy, który potrącił i ukatrupił pieszego jest - choćby był Bogu ducha winien – natychmiastowa ucieczka z miejsca wypadku i oddanie się w ręce policji. Zdarzało się, że porwana szałem wioska cała noc czesała okolice, szukając takiego nieszczęśnika. Zdarzało się, że cięli całe zagony trzciny cukrowej, gdzie był się ukrył. Strach spojrzeć wtedy na tych ludzi. Oczy błyskają złowrogo, nierzadko piana toczy się z ust. Lecz wystarczy sam widok policji, aby wszystko wróciło do normy. I chyba nie z powodu strachu – po prostu ich przejścia od Jekylle’a do Hyde’a i z powrotem są prędkie i autentyczne.

Niełatwo tu żyć białym. A jeśli już – to w taki sposób, jak czynili to niegdyś Anglicy. Trzeba grać rolę hegemona. Trzeba – bo w naszej optyce są oni jak dzieci. Alternatywa jest, owszem, lecz prawie dla nas nieosiągalna: wtopić się w ten świat, dać mu swe przyzwolenie. Równie dobrze możemy popróbować cofnąć się w czas dziecięctwa.

 

DEMOKRACJA BAMBUSOWA

Bardzośmy gardłowali za demokracją bezprzymiotnikową. Jest to, niestety niemożliwe. Jak świat światem, demokracja wymagała dodatkowych określników: od ateńskiej przez burżuazyjną, parlamentarną, ludową (to chyba największe kuriozum; skoro demokracja oznacza władzę ludu, przeto demokracja ludowa to nic innego jak ludowa władza ludu!) po socjalistyczną wreszcie. Jak na złość, także demokracja bezprzymiotnikowa jest przymiotnikowa (jaka? - bezprzymiotnikowa!).
Do mnogiego szeregu demokracji chciałbym dziś dołączyć model indyjski nazwany, jak w tytule, demokracją bambusową. Dlaczego? Zaraz się wyjaśni.
Indie bardzo się szczycą demokracją. Hindusi z lubością i dumą opowiadają o wszelkich tu obecnych swobodach życia politycznego i w ogóle publicznego. Pewnie jest to spuścizna po Anglikach, również bardzo dumnych z wypracowanych w ich kraju metod sprawowania władzy. A Hindusi - jak dzieci - lubią naśladować starszych.

Jak na demokratyczne warunki przystało, kwitnie tu wolna gra sił politycznych. Możliwe są przewroty, zmiana układu sił w parlamencie. Dowiodły tego ostatnie wybory*): partia kongresowa nie uzyskała wystarczającej dla sprawowania władzy większości w parlamencie, Rajiv Gandhi musiał abdykować, zaś partie dotąd opozycyjne, aby dysponować siłą niezbędną do sformowania rządu, weszły w koalicję. Jak na porządny demokratyczny kraj przystało, Rajiv „przejechał się” na ujawnionej korupcji członków jego gabinetu. Choć korupcja jest tu zjawiskiem powszechnym, choć dotyka (raz po stronie strat, raz zysków) każdego, opozycji udało się zmajstrować skuteczną nagonkę, wzniecić autentyczne oburzenie ludu, który zwykł wymagać świętości od swych przywódców, nie bacząc na to, że sam jest skalany (też to znamy).

Jednak cały ten wielkoświatowy teatr wolnej gry politycznej jest jedynie dekoracją zasłaniającą szarą indyjską rzeczywistość. A ona jest taka, jak dawniej. Jak za Anglików, może nawet gorzej. Obserwacja codziennego zaściankowego życia w tym kraju dowodzi, że tkwi on po uszy w feudalizmie. Używam tego terminu niechętnie, mając świadomość jego tu niestosowności: feudalizm jest wszak wytworem cywilizacji europejskiej, więc jak większość stamtąd wziętych wzorców, tutaj nie całkiem pasuje. Proszę więc nie brać tego porównania ściśle, dosłownie, jedynie w sensie potocznym. Gdy widzę np. w prowincjonalnym miasteczku najpierw zamożnego właściciela linii autobusowej stojącego w kornym pokłonie przed naczelnikiem policji (który rozwalił się w fotelu tamtego), a potem średnio zamożnych tubylców w pozie identycznej przed owym właścicielem, nasuwa mi się właśnie skojarzenie z feudalizmem. Widać, że nie mam na myśli stosunków własności, lecz międzyludzkie.

Jakem już wspominał, nagminnym i potężnym zjawiskiem w Indiach jest korupcja. To ona decyduje o specyficznym obrazie tutejszej demokracji. Jeśli do niej dodać nie mniej potężną biurokrację, uzyskamy obraz społeczeństwa całkiem zniewolonego, choć przecie w prawach wolnego. Biurokracja jest bowiem najlepszym środkiem na podporządkowanie zasadniczo niepiśmiennego ludu, a także znakomitą witaminą dla korupcji. Oba te zjawiska, prosperując w nienagannej symbiozie, stanowią właśnie o potędze zniewalającego społeczeństwo mechanizmu. Zwłaszcza, gdy dorzucić stale egzystującą w Indiach tradycję kastowości, której co prawda światły rząd wydał walkę, lecz chyba na tej samej zasadzie, co prowadzona u nas latami rządowa kampania antyalkoholowa.

Jednym z warunków demokracji jest niezawisłe sądownictwo. Warunek ten jest w Indiach formalnie spełniony. Lecz sądownictwo, jak większość funkcjonujących w tutejszym życiu publicznym instytucji, jest również sparaliżowane biurokracją i korupcją. Zaś absurd formalizacji procedury prawnej da się porównać jedynie z Kafkowskim „Procesem”; obserwując rozprawę sądową, biały człowiek ma wrażenie, że to surrealistyczny sen. Zawiłość prawa daje możliwość wygrania każdej sprawy - wszystko zależy od pieniędzy. Nie dziwota, że adwokaci należą tutaj do ludzi najzamożniejszych.

Owocem niedawnych wyborów w Indiach jest nie tylko zmiana warty przy sterze władzy; także grubo ponad setka ofiar śmiertelnych. Wiece przedwyborcze częstokroć zamieniały się w rozruchy brutalnie tłumione przez policję nie stroniącą od użycia broni palnej, lecz przede wszystkim operującą długimi kijami bambusowymi.
Taki jest właśnie obraz tutejszej demokracji: niemoc zbiurokratyzowanej do granic absurdu administracji, groteskowość sformalizowanego sądownictwa i wszechwładza skorumpowanej policji skutecznie sprowadzającej na ziemię demokratyczne aspiracje tłumu (głównie młodzieży) za pomocą bambusowych pałek.

Dowodzi to swoją drogą, jak ryzykownym przedsięwzięciem jest implementacja mechanizmów regulujących życie publiczne z jednej społeczności do drugiej, gdy dzieli je przepaść cywilizacyjna i kulturowa.
W sytuacji, gdy jako naród stoimy przed wyborem nowej drogi, warto o tym pamiętać. Abyśmy nie wypracowali sobie modelu demokracji dębowej lub bukowej.

*) Mowa o wyborach w 1989 r.
 

SMACZNEGO!

Pewien mieszkaniec Czarnego Lądu gościł - a było to jeszcze za Gierka – w naszym kraju. Akurat zbliżały się święta Bożego Narodzenia, nic więc dziwnego, że jego uwagę zwróciła wartka krzątanina na ulicach i w sklepach. Wyjaśnienie, że trafił na okres przedświąteczny przyjął ze zrozumieniem. Gdy zaś po kilku dniach spotkał swego rozmówcę, powiedział mu: te wasze święta zupełnie przypominają nasze (tu wymienił nazwę, której niestety nie pamiętam): przez dwa dni nic się nie robi, tylko je do granic możliwości.
Tak to u nas bywa. Kryzys z roku na rok coraz bardziej dramatyczny, lecz dotąd jakoś z trudem można go było dostrzec na polskich świątecznych stołach. Czy tak będzie również w tym roku? Ja tego sprawdzić nie mogę. Pierwszy raz w życiu przyszło mi spędzić święta z dala od kraju i bliskich. Być może, opiszę Wam hinduskie Boże Narodzenie. Na razie jednak, pragnąc się jakoś ulokować w przedświątecznej atmosferze, opowiem o hinduskich stołach.

Sztuka przyrządzania i spożywania posiłków stanowi podstawowy element kultury. Interesuje mnie to bardziej, niż samo pożywienie; do łasuchów i smakoszy się nie zaliczam, mało tego: jestem w sprawach kulinarnych niezwykle wrażliwy i nieufny. Degustacja pokarmów nowych, a co dopiero egzotycznych, przychodzi mi z oporami, często ze wstrętem, wiem że irracjonalnym, lecz trudnym do opanowania. O hinduskiej kuchni mogę więc powiedzieć niewiele więcej, nad to, że jest ostra ponad wszelkie granice przyzwoitości, stąd dla „gęby niewyparzonej” stanowi jedną wielką monotonię smakową na wysokim poziomie agresywności. Ot, całkiem jak oślepiające światło - może i różnobarwne, lecz któż tam wie, skoro się spojrzeć nie da.

Moi współrodacy zajadają się imponującymi ilościami tutejszych specjałów; z pewnością ich doświadczenia smakowe są rozleglejsze. Według mnie jednak hinduska kuchnia pozbawiona jest gustu kulinarnego, czego nie mogę powiedzieć o kuchni chińskiej. Jadałem tu w kilku chińskich restauracjach i muszę przyznać, że ich potrawy mi zaimponowały. Co prawda, choćby skosztowanie wielu z nich leży poza granicą mojej wyobraźni, ale już po tym, na co się odważyłem, mogę powiedzieć, że jest to kuchnia niezwykle subtelna, kładąca nacisk na finezję skojarzeń zapachowo-smakowych. Tu każda potrawa jest inna, niepowtarzalna i choć często absolutnie nie do zjedzenia, to przecież ma właściwy sobie i tylko sobie urok. Hinduskiej kuchni tej subtelności i finezji brak.

Jak rzekłem, dla mnie - profana sztuki kulinarnej - znacznie bardziej frapujące od pieszczących podniebienie smakołyków hinduskich są pieszczące umysł kulinarne obyczaje, w tym - mówiąc chłodnym europejskim sposobem - technologia sporządzania posiłków i technika ich spożywania.
Niestety, z pozycji naszych wzorców kulturowych, niewiele da się tu powiedzieć dobrego. Przyrządzanie posiłków odbywa się w warunkach urągających podstawowym warunkom higieny, ich zaś spożywanie też niewiele ma wspólnego z dobrym smakiem (w naszym, oczywiście rozumieniu). Na trasie Madras - Tanjavur w pewnej, bardzo zresztą schludnej restauracyjce (można było tam zjeść nawet kurczaka!), szukając ubikacji, przypadkiem natknąłem się na kuchnię. Doświadczenie to całkiem odebrało mi apetyt, choć byłem diabelnie głodny.
Podstawowym sztućcem Hindusa jest prawa ręka. Trzymanie, choćby ledwie dotykanie pożywienia ręką lewą budzi powszechne zgorszenie. Nic dziwnego, skoro używa się jej do zgoła odmiennych czynności (papier toaletowy dotarł tu wprawdzie wraz z cywilizacją białego człowieka, lecz nie robi zawrotnej kariery).

Typowa hinduska jadłodajnia (odpowiednik naszego baru mlecznego) w Madrasie. Panuje tu półmrok i zgiełk pomieszany z europejską (sic!) muzyką dyskotekową. Tłoczno. Stoliki ustawione rzędami, jak uczniowskie ławki. Bystre oko kelnera natychmiast wyławia białych - tutaj to widok niecodzienny. Szybko znajdują się wolne miejsca. Gorzej ze sztućcami. Dopiero po dziesięciu minutach skonsternowany kelner przynosi kilka łyżeczek do herbaty. Natomiast rutynowa obsługa jest błyskawiczna. Po sali chodzi nieustannie armia wąsko specjalizowanych kelnerów. Pierwszy przynosi duże liście banana, które „robią tu” za talerze. Drugi - blaszane kubki i takiż dzban z wodą. Idąc za przykładem towarzyszy, którzy nie bez kozery robią miny bywalców, polewam „talerz” wodą i zmywam go, używając dłoni (oczywiście prawej!) jako ścierki. Resztki wody strzepuję na podłogę.
Przychodzi następny kelner z dużym garnkiem ryżu. Drewnianą chochlą nasypuje olbrzymie jego ilości na „talerz”. Kolejny kelner niesie tacę pełną rozmaitych sosów na tyle gęstych, że, podane, tworzą wokół ryżowej góry barwną mozaikę pagórków.
Spoglądam dyskretnie wokół. Hindus przy sąsiednim stoliku właśnie przygotowuje potrawę do jedzenia: miesza wszystko ręką a dynamika jego ruchów sprawia, że po zakończeniu operacji jest ona umazana ryżową papką aż po łokieć. Teraz je: lepi z papki małe kuleczki i niezwykle zręcznie wrzuca - właśnie wrzuca, nie wkłada - je sobie do ust.
Po tym doświadczeniu wolę już patrzeć wyłącznie na własny „talerz”. Próbuję jednego z sosów - na więcej brakuje mi odwagi. Lecz proszę to przypisać mojej słabości; koledzy, śmiejąc się ze mnie, pałaszują wszystko. Jestem pełen uznania, lecz prawdziwy podziw przyjdzie dopiero nazajutrz - z perspektywy klozetowej muszli.

 

IDŹCIE I NAUCZAJCIE...

Dziś kilka refleksji nad kondycją wiary chrześcijańskiej w Indiach – kraju, gdzie bogactwo i różnorodność życia religijnego nie ustępują bujności tropikalnej flory. Najpierw jednak dwie scenki:

Obserwując poufałą, wręcz przyjacielską rozmowę dwóch naszych hinduskich pracowników, spytałem ich półżartem, czy nie przeszkadza im to, że są wyznawcami rożnych religii. Jeden z nich, muzułmanin, odwrócił się w moją stronę, szczerząc w uśmiechu białe, równiutkie zęby żywo kontrastujące z okalającym twarz bujnym zarostem. Zupełnie jakbym powiedział coś zabawnego. Drugi, katolik, odrzekł: Dlaczego? Nasze religie mają przecież wspólne źródło: Stary Testament i wspólnego ojca: Abrahama.

W święta Bożego Narodzenia nasza baza została przystrojona jak główna ulica Rio w czas karnawału. Nikogo nie dziwiła gorliwość kucharzy (wszyscy są adwentystami, więc to też ich święto). Lecz w pracach dekoracyjnych nie mniejszą pracowitością wykazywali się pozostali: muzułmanie i hinduiści. A gdy podczas naszej wieczerzy wigilijnej chrześcijańska część tubylczego personelu dawała koncert tutejszych kolęd, pozostali, nie mogąc uczestniczyć w śpiewie, pomagali chociaż swa obecnością.

Ilustracje te działają krzepiąco. Warunki, w jakich przyszło egzystować chrześcijaństwu w ośrodku starszych przecież i potężniejszych kultur religijnych, są korzystne. Tolerancja religijna nie jest tu fikcją a we wszelkich doniesieniach o konfliktach społecznych na tle religijnym w Indiach wietrzę polityczne intrygi; jak wszędzie tak i tutaj ludzie ludziom chcą być życzliwi a stają się sobie wilkami dopiero wskutek premedytowanych działań szubrawców, dla których dobra wola dotyczy wyłącznie własnego nosa.

Będąc marginesem, jeśli chodzi o liczebność, jest chrześcijaństwo znaczącym elementem życia społecznego. W niektórych dziedzinach pretenduje wręcz do roli hegemona. Choćby w edukacji. Misjonarskie odczytanie ewangelicznego posłania „idźcie i nauczajcie” wykracza tu poza wymiar religijny. Szkoły katolickie, od podstawowych po wyższe, zasilają kraj absolwentami dysponującymi rzetelną wiedzą i zasłużenie cieszą się estymą. Rozpościerając swe misyjne ramiona nad najlichszymi nawet wioskami, daje Kościół szanse również tym, których bezwzględny, mający wiekowe tradycje system hierarchii społecznej nie pozwala wyrwać się z zaklętego kręgu biedy i zacofania.

W Cambayu działa misja jezuitów. Funkcjonuje tu szkoła dla dzieci wiejskich z całego, nazwijmy to powiatu. Porównując dziatwę w schludnych, czystych, jednakowych ubrankach z umorusanymi, zaniedbanymi i pozostawionymi sobie na cały dzień dzieciakami z przedmieść Cambayu trudno nie docenić ogromu dobra czynionego tu w imię Chrystusa. Ogień i miecz jako narzędzia misji wylądowały, miejmy nadzieję ostatecznie, na śmietniku historii.
Lecz ambicje miejscowego proboszcza, hiszpańskiego jezuity, sięgają dalej: szkoła średnia, może nawet college... Ów działający tu trzydzieści osiem lat duchowny skutecznie wtopił się w środowisko; widząc Go po raz pierwszy, nawet nie przypuściłem, że to biały. Mszę odprawia w języku gujarackim, lecz ściśle zachowanie posoborowej liturgii umożliwia orientację i współuczestniczenie.

Muzyczna oprawa liturgii jest tu bardzo sympatyczna. W ogóle Hindusi to naród niezwykle rozśpiewany, zaś symbioza muzycznych tradycji chrześcijaństwa europejskiego z miejscowym folklorem chwyta za gardło. Rozciąga się ona zresztą na całokształt kultu religijnego. Idea wtapiania go w zastaną przestrzeń kulturową odkryta przez jezuitów, a tak naprawdę dowartościowana dopiero przez Sobór Watykański II, przynosi owoce cieszące oczy każdego zatroskanego o los Kościoła.

Wiara hinduskich chrześcijan mocna mocą ich dobrej woli nie zaś ognia i miecza ma - nie miejmy złudzeń - wątłą podbudowę racjonalną, przez co przypomina nieco nasze chrześcijaństwo ludowe. Np. podczas pasterki nie starcza miejsca w kościele, gdy tymczasem przez okrąglutki rok jest raczej pustawo.

Właśnie - pasterka! Pasterka w Bombaju. Uroczystość podniosła i niezapomniana. Oprawą i rozmachem przypominająca papieskie pielgrzymkowe nabożeństwa. Odprawiana przez arcybiskupa Bombaju (kardynała) w koncelebrze ok. dwudziestu kapłanów na dziedzińcu katedry (a właściwie całego kompleksu zabudowań) pw. Świętego Imienia przyciągnęła całą katolicką (i nie tylko, bo to wydarzenie o charakterze towarzyskim a nawet dyplomatycznym) społeczność tego miasta-molocha. Słuchając pięknych angielskich i miejscowych kolęd w wykonaniu chóru z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej spoglądam w niebo: nade mną skrzy się majestatyczny Orion. Całkiem jak w dzieciństwie, gdy, uczepiony do matczynej spódnicy, dreptałem do małego wiejskiego kościółka. Brak tylko śniegu skrzypiącego pod nogami... Całkiem jak dwa tysiące lat temu na peryferiach Betlejem. Bezlitośnie niezmienne gwiazdy uświadamiają grozę naszej małości. Lecz wznoszące się ku niebu potężne akordy radosnej pieśni obwieszczającej narodziny Zbawiciela niosą krzepiącą nadzieje: oto Bóg nie zostawił nas samych w tym tak przerażającym bezmiarze Kosmosu.