|
|
Dlaczego Bóg?- To bez sensu tak pytać! - Dlaczego? - Bo pytając „dlaczego?”, oczekujemy odpowiedzi przez rozum, nie przez wiarę. Tymczasem w Boga przecież wierzymy! Rozum nic tu nie wskóra! - I to właśnie przez takich jak ty niewierzący często odnoszą się do religii lekceważąco, argumentując, że wiara wyklucza rozum. No i lecą nierzadko takie epitety, że to ciemnogród, zabobony… - Słyszałem, że guru ateistów, Richard Dawkins, powołując się na rozum, instaluje na londyńskich autobusach napisy: „Prawdopodobnie nie ma Boga, więc przestań się martwić i ciesz się życiem”. - Ja tu rozumu nie widzę. Logicznie rzecz biorąc, raczej zacząłbym się martwić, gdyby Boga nie było! - Dlaczego? - Bo to oznaczałoby, że śmierć jest kresem wszystkiego, a to mi się nie bardzo podoba. Kocham żyć. - Ja też. Więc uważasz, że można udowodnić istnienie Boga, używając rozumu? - Ależ skąd! Jeden z bohaterów dramatu Mrożka „Ambasador” mówi nawet, że nie wolno tego robić: „Niech mnie Bóg uchowa, żebym się starał o dowody na Jego istnienie. Szukanie dowodów na istnienie Boga jest grzechem”. Ale można rozważać Jego istnienie, szukać przesłanek. Rozważania takie zaprzątają umysły filozofów od zamierzchłych czasów. - E tam. Filozofowie lubią bujać w obłokach. Te ich medytacje są takie abstrakcyjne… - Lecz, gdy zagłębić się w nie, okazuje się, że ateiści wcale nie są w lepszej sytuacji od nas, bo świat materialny także jest przedmiotem wiary a nie wiedzy! Jego istnienie jest równie trudne do udowodnienia, co istnienie Boga! - Co ty wygadujesz? Przecież to idiotyczne! - Idiotyczne, powiadasz? Dobrze. Więc zadajmy sobie takie na pozór idiotyczne pytanie: czy w ogóle istnieje coś bez wątpienia? A jeśli tak – to co? - Jak to co? Wszystko! Ten stół, ta szklanka… - Jesteś pewien, że one istnieją? - No chyba! - Wiesz to dzięki zmysłom, które mogą cię oszukiwać. We śnie przeżywasz zdarzenia, których nie ma. Po kilku „głębszych” widzisz dwa stoły, dwie szklanki… - Ale na trzeźwo wiem, że to złudzenie! - Masz pewność, że to co widzisz „na trzeźwo” takim złudzeniem nie jest? Wkładasz rękę do gorącej wody, potem do letniej – wydaje ci się zimna. Wkładasz do zimnej, potem do letniej – wydaje się gorąca, prawda? - No tak. - Takich dowodów na to, że zmysły nas zwodzą, jest wiele. - Więc w takim razie co istnieje naprawdę? - Aby odpowiedzieć na to pytanie, zwątpimy, za Kartezjuszem, w istnienie czegokolwiek. - Ale wykombinowałeś! - Nie obawiaj się, to tylko tak na próbę, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie! Skoro nic nie istnieje – to znaczy, że ja też nie! W takim razie kto wątpi? Kto myśli? - No ja! - Właśnie! Cogito ergo sum - myślę, więc jestem – wywnioskował Kartezjusz. Więc nie da się zwątpić w istnienie czegokolwiek, bo pewne jest choćby to, że JA jestem! - Ja. Nie ty. - No dobrze, dla ciebie ty, dla mnie ja. Widzisz, że nawet największy sceptyk, nie jest w stanie odebrać ci pewności własnego istnienia. - No i co z tego wynika? - Skoro już ustaliłeś, że istniejesz, pytasz dalej: czy może tak być, żeby poza mną nie istniało nic? - To absurdalne! - Wydaje się takie, bo przeczy temu, co podpowiadają zmysły, ale już ustaliliśmy, że nie można im do końca ufać. Bo chodzi o to, co istnieje NA PEWNO, rozumiesz? - No… skoro wszystko inne może być złudzeniem, to istnienia niczego innego poza mną udowodnić się nie da. - Materii też? - Też. - Widzisz! Pamiętasz, przed chwilą mówiłeś, że to idiotyczne! A teraz mówisz jak solipsysta. - Kto? - Solipsysta, wyznawca tak zwanego idealizmu subiektywnego. - Wyluzuj z tymi filozoficznymi subtelnościami. Lepiej powiedz, jak zamierzasz wykazać, że Bóg jest, skoro nic nie ma poza mną – a tej wersji od teraz będę się trzymał, cha cha! - Dobrze, załóżmy, że jesteś tylko ty, cała reszta to produkt twojej świadomości. Jeśli tak byłoby w istocie, to oznaczałoby, że możesz wszystko, prawda? - Dlaczego? - Bo skoro to TWÓJ produkt, to możesz go zmieniać jak chcesz. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że NIE WSZYSTKO od ciebie zależy – czyli że istnieje jeszcze coś, czy może ktoś, kto cię ogranicza. - Ale przecież ja nie mogę wszystkiego! Nie mogę np. ot, tak sobie wzlecieć ponad obłoki, przenikać przez mury, przenosić się błyskawicznie z miejsca na miejsce… - Czyli zgadzasz się, że istnieje jakiś byt ponad tobą, który cię ogranicza? od którego jesteś zależny? - Zgadzam się, ale to wcale nie musi być Bóg! - A co? - Może właśnie materia? W końcu cały świat materialny z tymi swoimi prawami naprawdę nas ogranicza! Jak spadniesz z drzewa, polecisz w dół, nie do góry. I odczujesz to ograniczenie boleśnie na własnej… - Mniejsza z tym. Tak właśnie twierdzą materialiści. Uważają, że to materia jest Absolutem. - Masz na myśli ten znany szwedzki trunek? Bez sensu! - Ojej, nie chodzi o trunek, tylko o Byt Absolutny (zwany także koniecznym) – czyli taki, który istnieje sam z siebie, więc na swoje istnienie nie potrzebuje uzasadnienia. Inne byty są w jakiś sposób zależne od Absolutu, stąd filozofowie nazywają je zależnymi, przygodnymi lub efemerycznymi (nietrwałymi). Byt Absolutny musi posiadać pewne cechy, przede wszystkim jest doskonały, pełny, niezależny, bezwzględny; cechuje go wieczność i niezniszczalność. - I materia nie może być tym… Absolutem? - Widzisz, tu mamy problem! Doświadczenie (dokładnie fizyka i inne nauki przyrodnicze zajmujące się badaniem świata materialnego) uczy, że materia, niestety, nie spełnia tych cech. Przede wszystkim nie jest doskonała bo podlega zmianom, a byt doskonały MUSI być niezmienny. - Dlaczego? - Bo gdyby nie był, to oznaczałoby, że zmieniałby się, albo na gorsze (czyli że ową doskonałość utracił), albo na lepsze (czyli, że przedtem jej nie miał). Ej, w głowie mi się kręci od tych filozoficznych zawiłości… - Musiałbyś potrenować czytając np. „Wyznania” św. Augustyna.J Tak czy owak materia nie jest wieczna, niezniszczalna; na poziomie kwantowym wręcz „rozmywa się”, nie daje się uchwycić pomiarom, zaś w ekstremalnych stanach ulega pewnym zwyrodnieniom: w czarnych dziurach np. czas i przestrzeń niejako zamieniają się swymi rolami. - Chcesz powiedzieć, że materia jest kiepskim kandydatem na Byt Absolutny? - Dokładnie! Dlatego bliżej prawdy są zwolennicy idealizmu obiektywnego. - A to kto znowu? - Filozofowie, którzy nie zaprzeczają, jak solipsyści, istnieniu świata materialnego, ale twierdzą, że nie istnieje on „sam z siebie”. - To skąd się wziął? - Został powołany do bytu (stworzony) przez Absolut, który ma wymiar duchowy i osobowy, jest ponad światem materialnym. - I ten Absolut to jest Bóg? - Tak, rozumiany jako Siła Sprawcza. W religiach Absolut utożsamiany jest z Bogiem-Stwórcą. Dla Izraelitów tym Bogiem jest Jahwe (słowo to oznacza Jam Jest który Jest).
- A my nazywamy Go bardziej
„rodzinnie”: Bóg-Ojciec. Dlaczego „zaświaty”?- W ostatniej rozmowie zgodziliśmy się, co do tego, że Byt Absolutny nie jest tożsamy z materią, lecz ma charakter duchowy, doskonały, ponadmaterialny, niezniszczalny i wieczny, którego istnienie nie potrzebuje usprawiedliwienia. .. - Wiem, wiem! Że ma charakter osobowy, jest przyczyną sprawczą, czyli Stwórcą świata materialnego. - O! Zaskakujesz mnie! Sporo zapamiętałeś! Ale trochę cię te abstrakcyjne, filozoficzne rozważania znużyły, prawda? - Prawda. Bo tak naprawdę to bliższa koszula ciału - czyli bardziej frapuje mnie pytanie: a co z nami? Rodzimy się i to jest bezsprzecznie nasz początek, żyjemy i umieramy – ale czy śmierć jest definitywnym kresem naszego istnienia? - Owszem, dla ciała tak. - Nie mam tu na myśli ciała, które przecież jest częścią materialnego świata i wraz z nim przemija. Ale czy rację miał Horacy gdy mówił „nie wszystek umrę”? Czy raczej tylko „do piachu” i „po zawodach”? - Skoro śmierć jest kresem istnienia dla ciała, to pewnie chodzi ci o to, co się dzieje ze świadomością? – Ze świadomością, czy duszą... A propos, czy to jest to samo? - Niezupełnie. Istnieniu świadomości nie zaprzeczają materialiści. Twierdzą jednak, że jest ona produktem wysoko zorganizowanej materii. - Skoro tak, to znaczy, że ginie ona wraz z ciałem? - Tak oni uważają. Idealiści natomiast głoszą, że świadomość posiadamy dzięki duszy, która zamieszkuje w owym systemie wysoko zorganizowanej materii. - Jest jednak tylko jej „gościem”? - Tak, w rzeczywistości ma charakter nieśmiertelny, jest duchem. - Na pewno? Czytałem gdzieś, że człowiek po śmierci waży dokładnie 21 gramów mniej niż przed – i że to dlatego, bo dusza opuszcza jego ciało… - Były takie badania, ale hipoteza że chodzi tu o duszę to czyste spekulacje. - No to co dzieje się z duszą po śmierci? - W niektórych systemach religijnych mówi się wprost o wędrówce dusz z ciała do ciała (np. reinkarnacja), inne twierdzą, że dusza zostaje „stworzona” wraz z narodzinami człowieka, ale po jego śmierci opuszcza ciało i wędruje w „zaświaty” gdzie pozostaje nieśmiertelna, czyli wieczna. - Jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć w te „zaświaty”. Pachnie mi to troszkę zabobonami. - Taa i ciemnogrodem. Dałeś się zwieść ateistycznej propagandzie i powtarzasz te prymitywne stereotypy. - Chcesz powiedzieć, że ich istnienie można udowodnić? Czytałem kiedyś książkę „Życie po życiu” ale naprawdę nie wiem, co o tym sądzić… - Istnienia „zaświatów” nie można w żaden sposób empirycznie wykazać, bo nie są one częścią składową świata materialnego, a tylko w nim można sensownie mówić o empirii. - Czyli zostaje wiara. - Dokładnie jak w przypadku Boga czy materii. Można znaleźć jedynie przesłanki. - No to pokaż je, bardzom ciekaw. - Jedną z nich jest doświadczenie istnienia w kontekście sensu. Istotnie, przyjmując, że duszy nie ma, „zaświatów” także nie, musimy zauważyć, że nasze bytowanie pozbawione jest sensu. Obserwując trud człowieka w mozolnym pokonywaniu przeszkód w jego ziemskiej wędrówce nie umiemy pogodzić się z tym, że ów wysiłek nie przyniesie żadnych owoców, że, jak to przed chwilą powiedziałeś, tylko „do piachu” i „po zawodach”. - Owszem, trudno się z tym pogodzić, ale nikt nie powiedział, że świat musi być sensowny. - Ale jeśli już wierzymy w Boga i podparliśmy to całkiem niezłą argumentacją, no to rzecz ma się inaczej. Bóg jest Bytem Doskonałym, Sensem samym w sobie, czyż więc nie byłoby dziwne, gdyby stworzył świat pozbawiony sensu? - Musiałby być złośliwy. - Właśnie, a mnie to jakoś trudno pogodzić z doskonałością. Ponadto, obserwując piękno świata, jego misterną budowę, ewolucję w kierunku coraz to bardziej złożonych struktur, też mamy poczucie jakiegoś potwornego logicznego dysonansu, gdy przyjmiemy, że do niczego to właściwie nie prowadzi. - Nie tak całkiem do niczego. „Nie wszystek umrę” może oznacza po prostu, że zostajemy w pamięci pokoleń. My i owoce naszej ziemskiej działalności. - Owszem, owszem, ale mnie wszelkie próby tłumaczenia, że sens jest w tym iż „zostajemy w pamięci pokoleń” wydają się zręcznym oszustwem, bo doświadczenie własnej egzystencji domaga się kontynuacji nie w postaci jakiejś abstrakcyjnej „pamięci pokoleń”, ale w postaci tej naszej aż do bólu realnej osobowości. Żadne doświadczenie nie ma tak mocno egoistycznego wymiaru jak doświadczenie egzystencjalne właśnie. - Egoistycznego? - Tak, ale nie w negatywnym znaczeniu. Może powinienem powiedzieć „osobowego” - Zatem nie ma tu dowodów obiektywnych, bo doświadczenie egzystencjalne jest krańcowo subiektywne. - Zgadza się, ale ma je każdy – i jeśli już to doświadczenie przyjmiemy jako fakt dla nas istotny, logika prowadzi nas wprost ku „zaświatom”. - No dobrze, powiedzmy więc, że „zaświaty” tak, ale co z niebem i piekłem? - Ta sprawa wydaje mi się nieco prostsza. Obserwując życie, szybko dochodzimy do wniosku, że bilans sprawiedliwości na tym łez padole nie jest zamknięty. Widzimy bowiem, że jednych los doświadcza bardzo surowo, innych traktuje z niezwykłą łagodnością. Nasze poczucie sprawiedliwości krzyczy w bezsilnym buncie, gdy łajdak i szubrawiec opływa w dostatku, służy mu zdrowie, łask nie skąpi fortuna a innym, poczciwym i uczciwym „wiatr ciągle w oczy”. Nie może tak być – mówimy. Nie może, ale jest - i to od zarania dziejów. - Mówią, że sprawiedliwość występuje tylko w słowniku wyrazów obcych. - Właśnie – i ten slogan jest dobrą ilustracją frustracji, jaka towarzyszy nam w obserwacji świata doczesnego. Byłoby czymś absolutnie niezrozumiałym, absolutnie nonsensownym, gdyby ów bilans sprawiedliwości takim niedomkniętym pozostał. Nonsensownym zwłaszcza wobec nieskazitelnej logiki świata, jego konstrukcji, nad którą pochylają się w zachwycie badający świat przyrodnicy. Nie pojmuję i nie „kupuję” tego nonsensu, zamiast niego wolę przyjąć sens, który domaga się zamknięcia owego bilansu. Stąd nieodzowny podział „zaświatów” – miejsca dla tych „nagrodzonych” i tych „potępionych” – czyli piekło i niebo. - A kto rozda bilety wstępu do tych miejsc? - Sam Bóg, oczywiście. On feruje wyroki, z pewnością dla nas równie niepojęte, jak niepojętym jest to, czemu pozwala, aby jedni opływali w dostatki a inni bezgranicznie cierpieli w swej ziemskiej wędrówce. - A jak Bóg pogodzi tę sprawiedliwość z miłosierdziem, którego wszak jest pełen? - To także dla nas niepojęte, bo wszelka nieskończoność rodzi w naszych ograniczonych umysłach paradoksy i antynomie. - Aha… jak ten: czy Pan Bóg Wszechmogący może stworzyć kamień, którego sam nie udźwignie? - Właśnie. Dlatego pozostaje nam wiara. - Wiara, wciąż ta wiara. Tymczasem człowiek jest spragniony pewności. Bóg mógł przecież tak zaprojektować świat, że Jego obecność nie byłaby aktem wiary. Mogłyby wszak istnieć dowody na kształt tych w matematyce: nieskazitelne estetyką i porażające mocą logiki. Jak dwa a dwa cztery. Tak nie jest. Dlaczego Bóg stworzył świat egzystujący w niepojętej dla nas symbiozie z Tajemnicą? - Bo przecież to ona właśnie jest dla nas gwarantem wolności. Dzięki takiej a nie innej konstrukcji świata możesz wybrać między wiarą a niewiarą. Nie jesteś marionetką. Masz wybór. A cenisz sobie wolność, prawda? Dlaczego Chrystus?- Widzę, że masz dziś kiepski humor. - Tak. Jestem zły, że cię posłuchałem. - O! W czym mianowicie? - Zachęcałeś mnie, żebym był otwarty, angażował się w dyskusje… no i dałem się wpuścić w maliny jednemu takiemu ag… agno… - Agnostykowi? - Właśnie. Słuchaj a właściwie kto to taki ten agnostyk? - To człowiek, który w kwestii istnienia Boga wstrzymuje się od głosu. Po prostu uważa, że nigdy nikomu nie uda się dowieść istnienia lub nieistnienia Boga. - Przecież to oczywiste! Rozprawialiśmy o tym podczas pierwszego spotkania! - No tak i dlatego oni mnie śmieszą. Agnostycyzm jest na miejscu w procesie poznawczym a nie jako postawa życiowa, gdzie zawsze pozostaje nam wiara. - W Boga albo w materię. - Albo w jedno i drugie. Więc w jaki sposób ten agnostyk wpuścił cię w maliny? - Rozmawialiśmy o religiach. Powiedział, że najlepszym dowodem na nieistnienie Boga jest mnogość religii na świecie. Że skoro każda ma swojego Boga, no to który jest prawdziwy? Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. - Ależ przecież jest dokładnie na odwrót! To najlepszy argument za tym, że Bóg istnieje! - Jak to? - Posłużę się takim przykładem. Wyobraź sobie, że stuosobowej grupie studentów, dano do rozwiązania pewne bardzo skomplikowane równanie, którego rozwiązaniem była liczba 2. Można to jednak było wyliczyć jedynie metodami przybliżonymi. 99 studentów po długich rachunkach podało swoje rozwiązania: 2.01, 2.12, 2.02, 1.99, 1.97 itd. Tylko jeden student podał wynik zero. Jak myślisz, kto był bliższy prawdy: tych dziewięćdziesięciu dziewięciu, czy ten jeden? - Oczywiście że tych dziewięćdziesięciu dziewięciu! - Podobnie jest z istnieniem Boga. Obserwujemy w świecie całe bogactwo religii. Ich różnorodność może przyprawić o zawrót głowy, ale w jednym są zgodne: zakładają wiarę w Boga, czasem w bogów, nie kłóćmy się teraz o szczegóły. Zakładają, że świat materialny nie wyczerpuje rzeczywistości. Tylko jedna wiara twierdzi inaczej. Materializm. Daje tu odpowiedź: zero. Nie ma nic poza światem materii. No to kto jest bliżej prawdy? - Niby tak, ale skoro tych religii jest tak dużo, to właściwie dlaczego chrześcijaństwo? Urodzeni w Indiach są hinduistami, Indianie wierzą w Manitou… Po co mają szukać innej wiary, skoro każda daje w przybliżeniu poprawną odpowiedź? - Każda religia zasługuje na szacunek, bo wypływa z ludzkich poszukiwań i tęsknoty za Bogiem. Ale sprowadzając religię do uwarunkowań kulturowych, upraszczasz problem. - No, nie wiem. Spora część ludzi nie zwykła zastanawiać się nad zagadnieniami religii. Ich wiara jest rodzajem owczego pędu: bo tak zostałem wychowany, bo rodzice, bo inni… - No i tacy ludzie wpadają później w maliny podczas dyskusji z pierwszym lepszym agnostykiem! - Dzięki za złośliwość. - Przepraszam, chciałem tylko dać ci do zrozumienia, że trzeba zawsze szukać argumentów. A za chrześcijaństwem stoją argumentacje oparte na racjonalnych przesłankach, wręcz odwołujące się do obserwacji świata, przyrody. - Serio? No to pokaż je! - Najpierw zauważmy, że chrześcijaństwo należy do tych religii, które w centrum uwagi umieszczają relacje między ludźmi. W ten sposób jest ono religią nie jednostek, a całych społeczności. - Ależ jest cała klasa takich religii! - Owszem, lecz w niej także chrześcijaństwo zajmuje pozycję szczególną - jest bowiem religią mającą ambicję porządkowania relacji między Bogiem i ludźmi - oraz między ludźmi - według kryterium miłości. Twierdzi nawet, że Bóg jest Miłością. - I co z tego? Dobrze wiesz, że ateiści mają chrześcijan za ciemnogród a ich religie za produkt ciemnoty i zacofania, często za narzędzie ucisku i wyzysku. Uważają, że przyszłość będzie należeć do wiedzy i postępu. - A jakie ruchy uważają za postępowe? - Hmm… głównie te, które promują rozwiązania rewolucyjne, oparte o walkę klas. - Zapamiętaj to, bo zaraz do tego wrócimy. Tymczasem spróbujemy wykorzystać argument przyrodniczy. Gdy obserwujemy świat, spostrzegamy jedno zjawisko stale w nim obecne. To ewolucja. - Żartujesz! Będziesz argumentował przy użyciu ewolucji? Przecież to ateiści czynią z niej swój oręż! - Zaraz zobaczysz jak się mylą. Świat ewoluuje, to znaczy zmienia się. Popatrzmy więc na ich tezę o walce klas jako sile napędowej dziejów w perspektywie ewolucji. Widzimy, że przenosi ona w trywialny sposób relację porządkującą mechanizmy ewolucyjne w biologii (gdzie motorem napędowym była walka o byt) analogicznym mechanizmom w antropogenezie, czyli rozwoju człowieka. Nie zakłada więc dynamizmu owych relacji, lecz ich stagnację. Stagnacja fundamentem postępowej wizji świata! Czy to się trzyma kupy? - Wygląda absurdalnie! Ale co ma do tego chrześcijaństwo? Wielu chrześcijan nie chce słyszeć o teorii ewolucji! Gdzie jest nasza wiara w wizji przyszłości ewoluującego Wszechświata? Czy jest w niej miejsce na Chrystusa? - Chrystus dał nowe przykazanie: „abyście się wzajemnie miłowali”. Zatem, według Jego nauki, nie walka, tylko miłość ma kształtować relacje międzyludzkie. Ewoluując, cały Wszechświat przebóstwia się – czyli biegnie ku Chrystusowi – ku Miłości. - I dobiegnie? Mimo tych wszystkich okropności? Mimo wyzysku, mimo wojen, mimo terroryzmu? - Dobiegnie. Aby to zrozumieć, trzeba wzlecieć myślą ponad czas, w który jesteśmy uwikłani, bo stamtąd widać najlepiej ruch Wszechświata. Ruch ku Sensowi. Aby to zrozumieć, trzeba uwierzyć, że „tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny” (J 3,16). Dlaczego Wcielenie- Na początku było Słowo… Gdy to słyszę, ogarnia mnie wzruszenie. Uwielbiam Hymn o Słowie rozpoczynający Ewangelię według św. Jana. - Tak, to piękny i jakże głęboki tekst. Głównie za jego pomocą chrześcijaństwo nawiązało dialog z myślą antyczną. Znalazło zrozumienie u mędrców, którzy stawiali pytania o arché, pochodzenie i zasadę sprawczą wszystkich rzeczy – o boskiego Logosa sprawiającego zaistnienie wszelkiej rzeczywistości i odciskającego na niej pieczęć Bożego ładu. - W takim razie czemu czyta się te słowa w czas Bożego Narodzenia? - Bo potem przychodzi przełom, który szokuje antyczną duszę: „Słowo stało się ciałem”. To właśnie jest sednem bożonarodzeniowego przesłania, to jest istotą Dobrej Nowiny. - Dlaczego Słowo stało się ciałem?
- Odpowiedź
na to już padła pod koniec naszej ostatniej rozmowy, pamiętasz? „Tak bowiem
Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego
wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” - Czemu aż „wstrząsający”? - Zastanów się: jeśli sam Bóg mógł stać się człowiekiem, zjednoczyć w pełni z ludzką naturą, to znaczy, że jest ona zdolna niejako pomieścić samego Boga! Że słowa „na obraz i podobieństwo” nie są na wyrost! W betlejemskiej grocie wieczność wkracza w doczesność. Czy to cię nie szokuje? - Bo ja wiem? Czytałem gdzieś, że wcielenie Boga jest odpowiedzią na marzenie człowieka, aby stać się Bogiem. - No tak, pewnie nawet nie wiesz, kto ci tak namieszał w głowie. - A ty wiesz? - Owszem, wiem, Feuerbach. Pozwól, że jako odtrutkę zaaplikuję ci cytat św. Atanazego: Syn Boży stał się człowiekiem, aby uczynić nas Bogiem. Wiesz, co to znaczy? - Hmm… powrót do raju? - Dokładniej powrót do jedności z Bogiem. Zbawienie. Bóg, zsyłając swego Syna zawiera nową umowę z ludzkością, przywraca człowieka ze stanu grzechu i śmierci do stanu świętości. - No dobrze, ale dlaczego Bóg posłużył się właśnie takim planem? Dlaczego ta historia zbawienia jest tak skomplikowana? Mój znajomy ateista powiedział mi tak: ten wasz Bóg jest jakiś dziwny. Stworzył ludzi, ale Ewa ukradła jabłko więc postanowił ich ukarać, ale później zrobiło mu się ich żal, więc wysłał samego siebie, żeby ich zbawić. - Twój znajomy niewiele zrozumiał z tej całej historii. Nie było tu żadnej kary, tylko odwrócenie się człowieka od Boga. Bóg obdarował nas wolnością (nie mogło być inaczej, skoro stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo), a myśmy jej źle użyli. Popełniając grzech, sami zerwaliśmy więzy z Bogiem. - Podobno grzech jest naszą naturą. - Niezupełnie. Owszem, jest coś takiego jak skłonność do grzechu, fascynacja złem, ale tak naprawdę grzech jest nieprawdą o człowieku, jest tylko prawdą o jego błądzeniu. Dlatego tak bardzo potrzebne jest mu ponowne zespolenie z Bogiem. Otrzymał je właśnie poprzez akt Wcielenia. - Jakąż wartość musi mieć w oczach Stwórcy człowiek, skoro On tak go wyróżnia! - No nie? Właśnie to zdumienie wobec wartości i godności człowieka Jan Paweł II nazywa chrześcijaństwem (Encyklika Redemptor Hominis, 10). - Wiesz, dopiero teraz, jak się nad tym tak głębiej zastanowiłem, zrozumiałem, czemu powiedziałeś, że sens Wcielenia jest wstrząsający. Przecież to się nie mieści w głowie: Bóg wszechmocny, potężny, nieskończony „wciska się” w ludzkie ciało… - „Ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi” jak pisze św. Paweł. Przyjąć za prawdę, że odwieczny Bóg ma odwiecznego Syna i że ten Syn zstąpił z nieba, aby nas zbawić, a do tego jeszcze, że został poczęty za sprawą Ducha Świętego i stał się człowiekiem zrodzonym z dziewiczej Maryi - to przerasta zdolność ludzkiego intelektu, wykracza poza granice naszego rozumowania, umyka przed naszymi dociekaniami. - Chcesz powiedzieć, że rozum nie przeniknie Tajemnicy Wcielenia? - Owszem, lecz to wcale nie oznacza, że nie da się choć troszkę rozświetlić jej mroku. Św. Augustyn mówi, że Bóg umyka nam, ponieważ, kiedy Go rozumiemy, przestaje jakby być Bogiem, a jednocześnie On sam pozwala człowiekowi jak gdyby się Go uchwycić. To właśnie oznacza Wcielenie: Bóg pozwala „uchwycić się” człowiekowi. - Ładnie to wykombinował! A jak myślisz, czemu Boże Narodzenie jest tak ulubionym świętem? - Bo objawia nam prawdę o nieskończonej godności każdego człowieka. Pamiętasz? „aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Każdy jest godny zbawienia. Nie decyduje o tym pochodzenie, rasa, narodowość, status społeczny, iloraz inteligencji lecz tylko człowieczeństwo! Taką samą godność i wartość ma dziecko poczęte w łonie matki i człowiek dorosły, laureat Nagrody Nobla i umysłowo upośledzony, milioner i żebrak. Aż się prosi tu przywołać ponownie św. Pawła: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3, 28) - E tam, ja myślę, że mało kto się tym przejmuje. Ważna jest choinka, prezenty, dobrze zastawiony stół… A cała reszta… nawet jak miała miejsce, to dwa tysiące lat temu. Piękna historia, którą fajnie powspominać – ale tylko historia. - Może i część ludzi tak myśli, ale rzecz ma się zupełnie inaczej! Narodzenie Jezusa nie jest faktem, który można uznać za zamkniętą przeszłość. Był On bowiem kimś, kto przestawił zwrotnicę historii człowieka na nowe tory. Jego obecność oświetla naszą teraźniejszość i przyszłość świata. Pięknie o tym mówił nasz papież: „Od dwu tysięcy lat Kościół jest jakby kołyską, w której Maryja składa Jezusa, aby wszystkie narody mogły Go wielbić i kontemplować” (IM 11). - Chcesz powiedzieć, że Wcielenie wciąż trwa? - Oczywiście. Chrystus nieustannie rodzi się w ludzkich sercach! - To tylko taki poetycki zwrot. - Nie, to realny aż do bólu konkret. Narodziny Chrystusa w naszych sercach oznaczają, że winniśmy nie tylko przyjmować od Boga miłość, ale i nieść ją bliźnim. - Coś sobie przypomniałem. W ostatniej rozmowie doszliśmy do wniosku, że to nie nienawiść (walka), ale miłość powinna kształtować relacje międzyludzkie w społeczności, aby mogła się ona rozwijać. - Brawo! Ładnie skojarzyłeś! Właśnie gdy taka miłość rozkwita, wtedy Bóg się rodzi pośród nas. I to jest naprawdę dobra nowina! Dlaczego Odkupienie?- Znów jakiś markotny dziś jesteś. A przecież gdy ostatnio rozmawialiśmy, humor ci dopisywał. - Owszem, dopisywał – kiedy mi uświadomiłeś, że Bóg rodzi się pośród nas, gdy między nami rozkwita miłość. Ale potem przyszedł Wielki Post i dobry humor diabli… to znaczy się ulotnił. - Dlaczego? - Ta cała Męka Jezusa, okrutna śmierć krzyżowa… gdzieś czytałem, że krzyż pomimo całej swej prostoty, jest najokrutniejszym narzędziem kaźni. Pod tym względem nie dorównuje mu nawet pal. - Owszem. Okrucieństwo krzyża polega na tym, że skazaniec cierpi niewyobrażalne katusze długo, bardzo długo. Wisząc na rękach, ma utrudnione oddychanie, dusi się. Początkowo stara się podtrzymywać ciężar ciała na nogach, które z biegiem czasu odmawiają posłuszeństwa (aby skrócić kaźń, łamano ukrzyżowanym golenie - po to właśnie, żeby nie utrzymywali ciężaru ciała na nogach i szybciej się udusili). - No właśnie! Czy to naprawdę było potrzebne Bogu, żeby widzieć swojego jedynego Syna ociekającego Krwią i umierającego w tak przerażający sposób? Czy to dobra metoda, aby otworzyć nam niebo? Czytałem gdzieś o teorii kary zastępczej, według której Chrystus umówił się z Bogiem, że Mu zapłaci swoją Krwią, a Boga to usatysfakcjonuje i da nam zbawienie. Że Chrystus odebrał karę, która była przewidziana dla nas. - To jest bardzo okrutny obraz Boga. Zwolennicy tej teorii nie dostrzegają, że głoszą Boga, który nie jest Miłością. - Bo też w tej scenerii okrutnej kaźni trudno ją dostrzec! Czy nie było innego sposobu aby nas zbawić? - Nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy Bóg mógł nas zbawić bez śmierci Jezusa. Lecz powiedzmy też sobie otwarcie, że to nie z winy Boga odkupienie stało się koniecznością. To obdarzony wolnością człowiek odrzucił miłość Boga, uważając, że bez Niego będzie mógł bardziej realizować samego siebie. Tę antropologiczną katastrofę nazywamy „grzechem pierworodnym”. Mimo upadku człowieka Bóg nie przestał go kochać - tyle że w sytuacji ludzkiego grzechu, Jego miłość objawia się jako miłosierdzie. „Byliśmy potomstwem z natury zasługującym na gniew (...), a Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, (...) przywrócił [nas] do życia” - naucza Paweł Apostoł (Ef 2,3-5). Zatem odkupienie jest naturalnym rezultatem Boskiego miłosierdzia. - Odkupienie… Można odkupić szafę od sąsiada, rzecz, którą musieliśmy dać pod zastaw, albo np. wazon, który stłukliśmy teściowej… Ale co oznacza odkupienie ludzkości? - Samo słowo „odkupienie” niestety nie służy najlepiej zrozumieniu sensu tego wydarzenia. - No tak, kojarzy się z jakąś transakcję handlową! - A w odniesieniu do osoby nasuwa myśl o wykupie niewolników: trzeba zapłacić, aby być wolnym. Dlatego też mówienie o odkupieniu człowieka, jakie dokonało się w Jezusie Chrystusie, może prowadzić do fałszywego obrazu Boga Ojca jako srogiego sędziego, który domaga się krwawej zapłaty za wyrządzone mu zniewagi, by dopiero potem okazać swą łaskawość – jak w przypadku teorii kary zastępczej, o której wspomniałeś. Tymczasem nasze zbawienie wypływa z inicjatywy miłości Boga do nas, ponieważ „On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1 J 4, 10). Św. Paweł mówi: „W Chrystusie Bóg jednał ze sobą świat” (2 Kor 5,19). A Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza jasno: śmierć Chrystusa wypełnia ostateczne odkupienie ludzi i przywraca człowiekowi komunię z Bogiem. - Musieliśmy naszymi grzechami niezły dług zrobić, skoro nie dało się inaczej go spłacić… - Widzisz, sam używasz retoryki rodem z handlu. Ale to prawda, że wskutek grzechu powstała bariera oddzielająca człowieka od Boga. Greccy Ojcowie Kościoła mówili wręcz o trzech barierach, które Chrystus przełamał, na nowo otwierając człowiekowi drogę do Boga: barierę natury – przez wcielenie i przyjęcie ludzkiej natury; barierę grzechu – przez mękę i śmierć na krzyżu; barierę śmierci – przez zmartwychwstanie będące obietnicą życia wiecznego dla każdego z nas. Podobnie pisze Jan Paweł II w swej ostatniej książce „Pamięć i tożsamość”: odkupienie jest przejściem z ciemności do światła; z niewoli do wolności; ze zła do dobra; ze śmierci do zmartwychwstania. - Często mówi się o tym, że Chrystus umarł za każdego człowieka. Z drugiej strony równie często Kościół podkreśla, że zbawienie jest wyłącznie w Kościele. No to jak jest? - Nie ma tu sprzeczności. Chrystus umarł za wszystkich ludzi i za każdego z osobna. Odkupienie jest darem, który otrzymała CAŁA ludzkość. Bóg jednak miłuje wolność człowieka, dlatego pozwala każdemu zadecydować, czy chce przyjąć ten dar. - Rozumiem, kto chce, może powiedzieć „nie” Chrystusowi. Ale czy możliwe jest zbawienie tych, którzy nie mają okazji w swoim życiu zetknąć się z Kościołem, a nawet z chrześcijaństwem w ogóle? - Tak o tym mówi Konstytucja dogmatyczna Lumen gentium: „Do tej zatem katolickiej jedności Ludu Bożego (...) powołani są wszyscy ludzie i w różny sposób do niej należą lub są jej przyporządkowani, zarówno wierni katolicy, jak inni wierzący w Chrystusa, jak wreszcie wszyscy w ogóle ludzie, z łaski Bożej powołani do zbawienia”. Zawarta jest tu wiara i nadzieja, że Bóg może obdarzyć owocem odkupienia każdego człowieka, nawet jeśli nie należy on jurydycznie do Kościoła. Łaska ta jest jednak zawsze łaską Chrystusową i jako taka wiąże w jakiś sposób z Kościołem, którego głową jest właśnie Chrystus. Z owoców Odkupienia mogą więc czerpać obficie również ci, którzy bez swojej winy nie przyjęli Jezusa jako swego Odkupiciela. - Mamy „czerpać obficie” to znaczy ograniczyć się do roli konsumentów? - O, nie, tu nie ma miejsca na bierność! Przecież Chrystus przecierpiał całe zło, żeby każdego z nas wydobyć z jego głębin i przyprowadzić do Boga. Pismo Święte mówi o tym całkiem jasno i wyraźnie: „W czym bowiem sam cierpiał będąc doświadczany, w tym może przyjść z pomocą tym, którzy są poddani próbom” (Hbr 2:18). Jest więc dla nas Przewodnikiem prowadzącym ścieżką, którą sam zna, bo ją przeszedł. I tu znajdujemy nasz udział w dramacie odkupienia: nieść krzyż z Chrystusem, by przez to zbawić siebie i bliźnich. - Nieść krzyż… Sam widzisz, że nie ma tu miejsca na taką radość, jaką czuliśmy w czas Bożego Narodzenia… - Jezus radził: „Wchodźcie przez ciemną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia” (Mt 7,13). Ale to nieprawda, że nie ma tu miejsca na radość. Na końcu tej drogi jest światło. Nie jakieś tam światełko w tunelu, ale pełnia Światła. Światła Zmartwychwstałego Chrystusa - Boga, który zaprasza nas do udziału w Swej chwale. - Wielu neguje fakt boskości Jezusa. Niektórzy nawet po latach wiary umocnionej wiedzą. Niedawno przestał uważać się za katolika ksiądz, wybitny teolog, osoba wpływowa w Kościele. Ponoć utracił wiarę właśnie w boskość Jezusa, której przez lata bronił... - Owszem, zdarzają się takie dramatyczne przypadki. Potwierdzają one, że wiara jest łaską, którą otrzymaliśmy od Pana, ale którą trzeba szczególnie pielęgnować w sobie, traktować jak największy skarb. Zresztą... kto wie, czy takie głębokie zwątpienie nie jest cięższym krzyżem niż życie, choćby pełne trudów i wyrzeczeń - lecz w komforcie, jaki daje łaska wiary? Dlaczego Kościół?- Wiesz, mam znajomego, który powiedział mi niedawno, gdyśmy zeszli na tematy religii: ja mam poglądy wykrystalizowane: Pan Bóg – tak, Jezus – być może, Kościół – nie. - Wyjaśnił, co przez to rozumie? - Wyjaśnił. Że w Pana Boga to on wierzy, bo świat nie może istnieć tak sam z siebie. Że uznaje Jezusa za wielkiego człowieka, który głosił słuszne nauki, ale z tą Jego boskością to raczej ma problem. Natomiast Kościół w żadnej mierze nie jest mu potrzebny – ani do życia, ani do przestrzegania nauk Jezusa. - Twój znajomy nie jest wyjątkiem, takie postawy spotyka się dziś często. Wystarczy pomyszkować w Internecie. - No właśnie. A ile jadu i nienawiści sączy się w stosunku do „czarnych”? Ile pogardy wobec „moherów” dających się manipulować chytremu klerowi? Skąd bierze się ta zawziętość? - Częściowo z dobrobytu, częściowo z propagandy. - Jak to? - Jest takie przysłowie „jak trwoga to do Boga”. Zawsze w chwilach nieszczęść, wojen, katastrof ludzie szukali schronienia w Kościele. Np. nie tak dawno w czasach „Solidarności” i stanu wojennego. A gdy im się dobrze działo, to się odwracali w stronę złotego cielca… - A czemu z propagandy? - Bo wciąż trwa walka o „rząd dusz”. Świeckie media są opanowane głównie przez siły postoświeceniowe, niechętne wszelkiej religii, a już zwłaszcza Kościołowi, który najlepiej byłoby zepchnąć do kruchty – to znaczy wszelkie postawy religijne ograniczyć do sfery prywatnej. - Co w tym złego? Prawdę mówiąc, rozdział Kościoła od państwa nie jest taki zły, pozwala skupić się Kościołowi na istocie religii... - No właśnie, na istocie. A co jest tą istotą? - Jak to co? Ewangelia! - A co jest naczelnym przesłaniem Ewangelii? - Co to, egzamin z religii mi robisz? Wiadomo: przykazania miłości! - Dokładnie. Jezus z Nazaretu ustanowił nową religię, w której na czele wszelkich wartości jest Miłość. Wskazał dwa najważniejsze przykazania: miłowanie Boga i miłowanie bliźniego. - Ale co to ma do rzeczy? Przecież każdy może kochać bliźnich „w sferze prywatnej”! - Jesteś pewien, że to wystarczy? Jak mówiliśmy w poprzednich rozmowach, chrześcijaństwo jest religią ustawiającą relacje z Bogiem i z ludźmi według kryterium miłości. Zwłaszcza ta druga relacja domaga się, aby chrześcijanie tworzyli wspólnotę, którą jest Kościół. - Ale gdy komuś taka wspólnota nie odpowiada, może sobie wierzyć w Jezusa indywidualnie i przestrzegać Jego nauk! - Przestrzegać owszem, ale wierzyć nie całkiem. Przecież założycielem Kościoła jest sam Jezus! On wręcz nakazał uczniom utworzenie tej organizacji. Przekazał władzę Szymonowi-Piotrowi i rzekł „Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 16,19). Zatem wiara w Jezusa poza Kościołem nie ma sensu, a przynajmniej niezgodna jest z Jego wolą, testamentem. - Czym właściwie jest Kościół? Przecież nie państwem, nie partią polityczną... - Najbardziej lapidarna definicja mówi: Kościół to święta wspólnota grzeszników. - Jak to rozumieć? Bo pachnie mi sprzecznością... - Oznacza to, że jako wspólnota jest Kościół instytucją świętą, choć jej członkowie są normalnymi, grzesznymi ludźmi. Teologowie powiadają, że owa świętość Kościoła realizuje się poprzez stałą w nim obecność Ducha Świętego. - Udokumentuj mi w sposób racjonalny istnienie Ducha Świętego tak jak to uczyniłeś z Bogiem Ojcem i Chrystusem. - Nie potrafię. Podobnie jak boskość Jezusa, jest to istnienie przedmiotem wiary. Lecz znów – podobnie jak w przypadku Boga Ojca i Chrystusa – są przesłanki, że Kościół jest w dużym stopniu organizacją wyjątkową. Zwłaszcza gdy porównać go z innymi organizacjami, jakie znajdujemy w historii. - A cóż w nim takiego wyjątkowego? - Cechą wyróżniającą Kościół na tle innych organizacji jest jego trwanie. - E tam. Wiele wspólnot trwa podobnie. - Na pewno? Zrób sobie małą wycieczkę wstecz w czasie. Przez dwa tysiąclecia rodziły się państwa, imperia, partie, stowarzyszenia polityczne, społeczne, narodowe i międzynarodowe. Rodziły się i padały; na ich gruzach powstawały nowe. Kościół jednak trwał, było w nim raz lepiej, raz gorzej (w końcu to organizacja grzeszników), lecz nigdy na tyle źle, żeby całkiem upadł. - Owszem, ale kilkakrotnie podzielił się a niejeden raz działał wbrew zasadom swego Założyciela. - Podzielił się i działał tak z powodu ludzkiej małości. Ale żadne z tych smutnych wydarzeń nie stanowiło o utracie jego tożsamości. Wiele już było „przepowiedni” że Kościół jest przeżytkiem, że jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat a nikt nie będzie o nim pamiętał – lecz nic takiego się nie stało. Kościół zawsze potrafił poddźwignąć się, odnowić, oczyścić. - Coś w tym jest. Co? - Chrześcijanie wskazują w tym miejscu właśnie na Ducha Świętego. - A co robił Duch Święty w niektórych epizodach historii Kościoła, które chciałoby się jak najszybciej zapomnieć? Spał? - O jakich epizodach myślisz? - O tych wszystkich okresach „błędów i wypaczeń”. Na przykład o Inkwizycji. - Tak sobie myślałem, że w tę strunę uderzysz. I cieszę się z tego, bo właśnie sprawa Inkwizycji jest najbardziej spektakularnym przykładem „prania mózgów”. - Prania mózgów? Za pomocą udokumentowanych faktów historycznych? - Raczej za pomocą kłamstw i przeinaczeń tych faktów. Myśl oświeceniowa przedstawia Inkwizycję w najgorszych barwach, kreuje ją jako symbol najstraszliwszego w dziejach cywilizacji masowego prześladowania, fanatyzmu i kontroli myśli. Niektórzy każą nam widzieć w niej historyczny pierwowzór hitleryzmu i stalinizmu. Każda napaść na Kościół i religię katolicką obowiązkowo ilustrowana jest rzekomymi zbrodniami Świętego Officjum. - Chcesz powiedzieć, że to wszystko kłamstwa? - Kłamstwa, przeinaczenia i niedopowiedzenia. Wie o tym każdy, kto zadał sobie trud skonfrontowania tych „rewelacji” z pracami historyków - nawet tych nie kryjących swej niechęci do Kościoła i religii. A ci, którzy zadowolili się tą propagandową papką, bezmyślnie powtarzają głoszone schematy. - No to przytocz te rzetelne historyczne fakty. - Nie mamy ani tyle czasu ani tyle miejsca. - Ale chociaż odrobinkę, tak „po łebkach”! - Tu się nie da „po łebkach” Trzeba iść do biblioteki, przysiąść fałdy, posurfować w necie... Na początek polecam Ci opracowanie publicystyczne pióra R. A. Ziemkiewicza. Znajdziesz go w necie, np. tu: http://mateusz.pl/czytelnia/rz-stosy.htm - Dziękuję, z pewnością zerknę. Mimo wszystko nie zaprzeczysz, że w historii Kościoła są czarne karty. - Oczywiście że nie! Jak powiedziałem – to organizacja ludzi, czyli grzeszników. Nie zapominaj jednak, że Kościół w obliczu trzeciego Millenium wyraził skruchę za wszystkie niegodziwości, jakie się w czasie dwóch tysięcy lat istnienia zdarzyły. Ale bilans ogólny – jeśli zrobić go rzetelnie i obiektywnie – jest z pewnością dodatni. - A co powiesz o Kościele dzisiejszym? Nie wydaje ci się, że stoi okrakiem między tradycją, która jest mu bliska, a nowoczesnością, która kusi wielu jego wyznawców? - Rzeczywiście, dziś Kościół stoi wobec poważnego zadania utrzymania swej tożsamości w czasach rewolucji cywilizacyjnej, kulturowej i to w skali globalnej. Wobec modnych nurtów intelektualnych głoszących relatywizm poznawczy i moralny. Wobec powszechnych nacisków tzw. postępowych środowisk domagających się „dostosowania” do owych trendów, nawet kosztem utraty swej tożsamości. - Kapłaństwo kobiet, celibat, antykoncepcja... - To też, ale według mnie najpoważniejszym zagrożeniem ostatnich lat była tzw. teologia wyzwolenia – próba zaszczepienia na gruncie chrześcijaństwa marksistowskiej doktryny walki klas. Była ona bardzo popularna w krajach latynoamerykańskich, do tego stopnia że groziło to największą od czasów przełomu pierwszego tysiąclecia schizmą. To, że do niej nie doszło zawdzięcza Kościół Janowi Pawłowi II – jego charyzmie i stanowczości. - JP2 był OK., ale dziś mówią, że Benedykt XVI jest „hamulcowym” Soboru Watykańskiego... - Benedykt XVI jest bardzo mądrym, dalekowzrocznym człowiekiem. Wie, że chwilowe mody przemijają i im nie ulega. Wie, że jest następcą Piotra – Opoki. A Opoka musi być trwała, niewzruszona. Dlaczego święci?- Podobno wiara w świętych jest dziś obciachowa… - Są ludzie, dla których wszystko, co ma więcej niż 20 lat jest obciachowe. Gdzie spotkałeś się z tą „mądrością”? - Kumpel z pracy, gdy mu opowiedziałem o kuzynce, która modli się do swej zmarłej przed rokiem Babci stwierdził, że jest powszechnie wiadome, iż kult świętych wszedł na miejsce dawnego kultu bożków i że praktycznie jest tym samym. - Ale „geniusz”! Powszechnie wiadome jest to, że religijność pogańska oparta była na strachu. Ludzie czcili bogów, bo się ich zwyczajnie bali. A czy Twoja kuzynka boi się Babci? - No coś ty! Mówi, że rozmawia z nią w modlitwie. Że jest tak blisko Niej jak kiedyś. Czasem wręcz nie może doczekać się wieczoru, żeby z Nią porozmawiać. - Sam widzisz, jak mocne są argumenty tego kolegi. - Widzę, ale jak to jest tak naprawdę z tymi świętymi? Czy to prawda, co śpiewa „Arka Noego”, że „każdy może świętym być?” - Oczywiście! - Skoro tak, to jaka jest różnica między nimi a zwykłymi ludźmi? - Taka, że oni się modlą, a „zwykli” odmawiają pacierz. - Znów sobie żartujesz! Powiedz, kim naprawdę jest święty? - Święty to po prostu ktoś, kto jest w niebie, czyli został zbawiony. - A skąd mielibyśmy to wiedzieć? - Cóż, takiej pewności co do zmarłych raczej nie mamy. Czasem droga do bycia świętym, czyli zbawionym, przebiega przez czyściec. Czasem ktoś trafia do raju bezpośrednio… - Chyba taki, co prowadził święte życie! - Niekoniecznie. Weź tego dobrego łotra z ewangelii Łukasza. Przecież on faktycznie został pierwszym świętym! - Znów sobie żartujesz! On był łotrem, skoro został skazany na śmierć. Może sam mordował? - Owszem, ale zrobił to, co jest najbardziej dla świętości potrzebne: był świadomy zła, jakie popełnił, szczerze żałował i zwrócił się do Jezusa o pomoc: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa (Łk 23, 39-43). - A Jezus powiedział mu: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju. - To był pierwszy i pewnie najkrótszy proces kanonizacyjny! - Przecież powiedziałeś, że święty to ktoś, kto jest zbawiony! A nie każdy zbawiony ma proces kanonizacyjny! Coś tu kręcisz! - Nie kręcę. Za świętą uważa się każdą osobę, która po śmierci dostała się do nieba. Ale zazwyczaj określenia „święty" używa się w odniesieniu do katolika, który wiódł żywot naznaczony tak wyjątkowym umiłowaniem Boga, że Kościół oficjalnie ogłosił go świętym. - I to jest kanonizacja? - Tak. Obecnie poprzedzona jest ona procesem kanonizacyjnym, który ma miejsce dopiero po beatyfikacji danej osoby. - Proces… Brzmi jakby to był sąd. - Może ze względu na skojarzenia lepiej mówić o dochodzeniu. - A może o lustracji? - Też źle się kojarzy, zwłaszcza u nas, ale słowo to chyba najbardziej pasuje do istoty tego procesu. - Dlaczego? Sprawdza się, jak kandydat na świętego żył? - Drobiazgowo. Święty musi odznaczać się cnotami heroicznymi, a także za jego przyczyną musiał się wydarzyć cud uznany przez Kościół. Wymaga się trzech cudów i bardzo rzadko odstępuje od tej zasady. - Aha, czyli bez cudów ani rusz. No to nie ma racji „Arka Noego”! Nie każdy „może świętym być”… - Cuda są potrzebne do kanonizacji, a nie do bycia świętym. Najwyraźniej ujął to Jan Paweł II w Novo millennio ineunte: Nie polega ona (świętość) oczywiście na dokonywaniu rzeczy niezwykłych, lecz na niezwykłym podejściu do rzeczy zwykłych i codziennych. Duszą świętości jest przede wszystkim miłość, do której wszyscy są powołani. - Skoro wspomniałeś o naszym Papieżu… pamiętasz Jego pogrzeb? To gromkie Santo subito!, „święty natychmiast”… Czy Nie powinni ogłosić Go świętym bez procesu, skoro tak powszechna była wola ludu? - Przede wszystkim w Kościele decydują instytucje a nie wola ludu. A to Santo subito było bardziej wyrazem ducha cywilizacji, w której subito – szybkość i natychmiastowość – jest cechą wszystkich zjawisk, niż wyrazem powszechnego uznania dla świętości zmarłego Papieża. A gdy się temu tak bliżej przyjrzeć, to Santo subito jest sprzeczne z tonem i treścią przesłania Jana Pawła II, który był przecież osobą skromną, pełną pokory i niespiesznej roztropności… - No coś ty! Za jego pontyfikatu sama instytucja „beatyfikacji” nabrała tempa – Jan Paweł II wyniósł na ołtarze więcej osób niż wszyscy wcześniejsi papieże razem wzięci! - Tak, ale nigdy nie odnosił tego do siebie! Wszystkie kolejne stadia Jego kapłańskiej drogi do Boga wynikały z cierpliwości, spokojnego trwania, powolnego ruchu naprzód, bez skoków, w oczekiwaniu na łaskę. - Chyba mnie nie przekonałeś, ale mniejsza z tym. Powiedz, czy ta moja kuzynka może się modlić do babci, skoro nie była ona kanonizowana? - Do wszystkich, którzy, jak wierzymy, znaleźli się w niebie, wolno się modlić i prosić o ich wstawiennictwo. Ale dla tych uznanych przez Kościół jest zastrzeżone oficjalne miejsce w liturgii. - A właściwie dlaczego powinniśmy się do nich modlić? Czy oni mogą więcej? - W pewnym sensie. Święci stanowią w sposób doskonały jedno z Chrystusem, należą już bez reszty do Jego Ciała. Toteż ich modlitwa za nas jest bez porównania bardziej skuteczna niż nasza modlitwa za siebie wzajemnie. Święci są pośrednikami i orędownikami u Boga, patronami zawodów, miast, grup społecznych… - Podobno nawet hakerzy mają już patrona! - Poważnie? Nie słyszałem! Kogo? - Nareszcie czymś cię zaskoczyłem. To św. Ekspedyt. - Bardzo ciekawy, ale mało znany święty, patron od spraw pilnych! A z tymi hakerami nie zaskoczyłeś mnie. Prawda jest taka, że oni chcieli św. Ekspedyta za patrona, ale Kościół nie wyraził zgody. - Zawsze musisz wiedzieć lepiej! W takim razie wyjaśnij mi, co rozumiemy przez „świętych obcowanie”? - Tłumacząc dosłownie z łaciny (communio sanctorum) to wspólnota świętych. Oznacza ona ponadnaturalne zjednoczenie Kościoła na ziemi, w czyśćcu i w niebie, które dotyczy chrześcijan przebywających na Ziemi (Kościół pielgrzymujący), w czyśćcu (Kościół pokutujący) i w niebie (Kościół triumfujący), którzy mogą się za sobą nawzajem wstawiać w modlitwie i ofiarowywać w swojej intencji umartwienia i dobre uczynki. - I po co to? - Jak to po co? Obcowanie świętych to wzajemna wymiana darów duchowych między niebem, czyśćcem a ziemią. - Wiesz, cała ta historia ze świętymi jest jednak jakby nie z tego świata. Jakby z jakiejś baśni. Pełna słodkich pobożnych opowieści albo cukierkowatych portretów z obowiązkowo anielskim obliczem... Ci święci są tak od nas odlegli… - Masz rację, winniśmy zmieniać ten stereotyp. Szukać świętych wśród nas. - Przecież zostają nimi dopiero w niebie! - No tak, mam na myśli potencjalnych świętych. Żyją wśród nas. Wbrew logice tego świata. Jest w nich wewnętrzna jasność, prostota. Przezroczystość. Czasem są jak dzieci, jakby naiwni, zawsze zdolni do zadziwienia i zachwytu. Podatni na ból, bezbronni. Ubodzy, zasmuceni, cisi, łaknący, cierpiący prześladowanie... a mimo wszystko kochający całym sercem. Dlaczego modlitwa?- Oho, ani chybi znów miałeś spotkanie z tym swoim znajomym agnostykiem! - Skąd ci to przyszło do głowy? - Poznaję to po twojej kwaśnej minie. - Owszem, rozmawiam z nim, ale on już nie jest w stanie zepsuć mi humoru. - Więc kto to zrobił? - Facet, którego zdanie zawsze bardzo ceniłem. Porządny, wierzący, praktykujący… - A o co poszło? - O modlitwę. Powiedział mi, że lepiej podziwiać dzieło Stwórcy niż klepać pacierze. - No cóż, w zasadzie miał rację. - Miał rację?! I TY to mówisz? - Owszem. Pamiętasz, co ci powiedziałem ostatnim razem? Różnica między świętymi a zwykłymi ludźmi jest taka, że święci się modlą, a „zwykli” odmawiają pacierz. - Pamiętam, myślałem, że to żart. - Nie do końca. Jeśli ktoś odmawia pacierz bez duchowego zaangażowania (na przykład myśląc o tym, jakie pierogi będą dziś na obiad), nazywamy to „klepaniem pacierza”. Jeśli jednak odmawia pacierz, oddając się medytacjom związanym np. z tajemnicami różańca, lub z intencjami swoich modłów… - Rozumiem, czyli mamy klepanie mistyczne i klepanie pierogowe. A czym różni się klepanie mistyczne od modlitwy? - Nic nie rozumiesz! „Klepanie pacierza” to odmawianie bez duchowego zaangażowania. Nie istnieje więc coś takiego jak „klepanie mistyczne”. - Dobra dobra, zagalopowałem się. Zatem odmawiany z duchowym zaangażowaniem pacierz jest modlitwą? - Oczywiście! - Przecież mówią, że modlitwa to rozmowa z Bogiem! Co to za rozmowa za pomocą wyuczonych formułek? - Rzeczywiście, potocznie rozumie modlitwę jako rozmowę z Bogiem. Ale Katechizm Kościoła Katolickiego naucza za św. Janem Damasceńskim, że „modlitwa jest wzniesieniem duszy do Boga lub prośbą skierowaną do Niego o stosowne dobra” (KKK 2559). A święta Teresa od Dzieciątka Jezus mówi o modlitwie, że jest ona „wzniesieniem serca, prostym spojrzeniem ku Niebu, okrzykiem wdzięczności i miłości zarówno w cierpieniu, jak i radości”. Uogólniając, Katechizm podaje, że modlitwa polega na „żywym i osobistym związku z Bogiem żywym i prawdziwym” (KKK 2558). Ten związek można więc budować także poprzez odmawianie pacierza. Odmawianie a nie odklepywanie. - Wiesz co powiedział ten mój znajomy o różańcu? Że nic nie daje, jest wyłącznie długim i nużącym odklepywaniem zdrowasiek. - Mówiłeś o nim „porządny, wierzący, praktykujący…” być może, ale słabo zorientowany. Dla postronnego, niezaangażowanego duchowo obserwatora różaniec może się wydawać „klepaniem pacierza”, podczas gdy dla czystego serca jest to bardzo głębokie przeżycie. Powtarzając dobrze znane teksty: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu, skupiamy się na rozważaniu tajemnic zbawienia i przedstawiamy Bogu za wstawiennictwem Maryi nasze prośby i intencje. Różaniec, będący połączeniem modlitwy ustnej i rozmyślania, nie jest zwykłą modlitwą – to sposób na życie! - Powiedziałeś „modlitwa ustna”? To jakie jeszcze mogą być rodzaje modlitw? - Katechizm rozróżnia modlitwę ustną, rozmyślanie i modlitwę kontemplacyjną. Ta pierwsza odbywa się przy użyciu ustalonych formuł zarówno długich, jak i krótkich (akty strzeliste). - Masz na myśli gotowe teksty? - Tak, mogą być to teksty wzięte z Pisma Świętego (Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo…), czy z tradycji duchowej (Panie mój, Jezu Chryste, Przyjdź Duchu Święty itp.). Wszystko to, oczywiście, pod warunkiem, że ustnie wypowiadane wyrazy lub formuły nie są „klepaniem” lecz prawdziwą modlitwą. - To znaczy, że ten, kto je wymawia, jest duchowo zaangażowany! - Właśnie. Nie robi tego tylko ustami, ale również umysłem i sercem. Ale możesz także modlić się swoimi tekstami, nikt Ci nie zabrania napisać własnej modlitwy! - Już lepiej nie będę próbował! A co z tym rozmyślaniem? - Rozmyślanie może odbywać się w sposób spontaniczny, przy okazji chwil ciszy, które towarzyszą celebracjom liturgicznym, albo w oparciu o lekturę jakiegoś tekstu biblijnego czy innej literatury religijnej. Rozmyślanie polega przede wszystkim na poszukiwaniu. - No to powiedz jeszcze o tej kontemplacji. Myślałem, że to specjalność zakonów buddyjskich. - Niekoniecznie. W przeciwieństwie do religii Wschodu my, katolicy uważamy, że kontemplacja nie jest techniką, ale darem Boga. Polega ona na miłosnym zjednoczeniu Boga i człowieka. Według świętej Teresy od Jezusa, kontemplacja jest „głębokim związkiem przyjaźni, w którym rozmawiamy sam na sam z Bogiem, wiedząc, że On nas kocha”. - Pacierz, rozmyślanie, kontemplacja… to są sposoby. A mnie tak naprawdę interesuje, po co mamy się modlić. - Aby otworzyć się na Boga. Aby Go uwielbić w spojrzeniu pełnym zachwytu dla Jego piękna, miłości, potęgi i mądrości. Aby Mu podziękować za otrzymane łaski, za spełnione prośby i błagania. Aby Go przeprosić w pokorze, żalu i gotowości do zadośćuczynienia za to, żeśmy od Niego odeszli, że życie nasze nie było zgodne z Jego wolą, żeśmy dopuścili się krzywdy przeciwko bliźnim. Wreszcie aby prosić Go gorąco o spełnienie czegoś, co jest dla nas bardzo ważne. - O, ten ostatni powód jest chyba najbardziej popularny. Większość ludzi zwraca się do Boga jak jest w potrzebie… mamy nawet takie przysłowie „jak trwoga to do Boga”. - Masz rację, ale też do tej modlitwy Pan Jezus zachęca nas szczególnie. Przecież Modlitwa Pańska, Ojcze Nasz, której nauczył apostołów, to przede wszystkim modlitwa prośby. - No tak. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…” i tak dalej. Wiele osób żarliwie modli się do Boga o różne rzeczy, a potem odchodzi w rozgoryczeniu, bo ich prośby nie zostają wysłuchane. - Wszystkie są wysłuchane ale nie wszystkie zostają spełnione. - No właśnie! Dlaczego? - Modlitwa nie jest listą życzeń, a Bóg nie jest złotą rybką, spełniającą twoje kaprysy. Uważasz, że Bóg powinien spełnić twoją prośbę, gdybyś się modlił, dajmy na to, o zesłanie choroby na sąsiada? - No nie przeginaj! Mam na myśli uczciwe prośby! Takie które nie skutkują złymi następstwami! - A skąd wiesz, które nie skutkują? Jeden Bóg zna wszystkie: krótko- i długofalowe następstwa zdarzeń. Nie zapominaj, że odmawiając „Ojcze nasz” prosisz także: „bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi” – czyli oddajesz decyzję w ręce Boga. - Wobec tego po co prosić? - Przecież Jezus mówi: Proście, a będzie wam dane (Łk 11,9). Zaś opowiadając przypowieść o naprzykrzającej się wdowie wręcz zachęca do natrętnej modlitwy! - No dobrze, ale w takim razie jak prosić? - Tak, jak Jezus w Ogrójcu. Pamiętasz? Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42). Jednym z kluczowych warunków szczerej modlitwy jest pełne zaufanie do Boga i zawierzenie Jego Miłości. - Przytoczyłeś tyle mądrych słów jakie wypowiedziano o modlitwie. Ale na koniec powiedz tak własnymi słowami - co o niej myślisz? - Myślę, że modlitwa jest tak niezbędna dla ducha jak strawa dla ciała. Jak oddech dla płuc. Oddech, który pozwala, żeby duch wzrastał i piął się ku wyżynom Boga jak roślina pnie się ku słońcu. Modlitwa jest witaminą ducha: umacnia wiarę, ożywia nadzieję i podtrzymuje ogień Miłości w naszych sercach. - A gdybyś to musiał powiedzieć krótkim zdaniem? - Sparafrazowałbym Kartezjusza: Modlę się, więc Jestem. |