Fragmenty
opowiadań z książki opublikowanej przez Wydawnictwo "W drodze"
Zbudować zegar.
Zbudować zegar na miarę naszych czasów.
Zegar, który pozwoliłby ochłonąć nam, pędzącym na oślep w trzewiach
technologicznego molocha.
Zegar, który niweczyłby przerażenie karkołomną galopadą zdarzeń w
sterroryzowanym ekonomią świecie.
Zegar, który wyzwoliłby wszystkich sfrustrowanych ciągłym narastaniem
dystansu do liderów szaleńczego wyścigu mózgów.
Zbudować zegar mierzący upływ czasu nieutraconego.
Zegar, który jak wyrzut sumienia tkwiłby nad człowiekiem i pokazywał mu,
kiedy i gdzie, jak i dlaczego marnotrawi bezcenne, nieodwracalne chwile
swego życia.
To pragnienie urosło w nim do rozmiarów obsesji.
***
Zapewne dlatego tak często dręczyły go majaki senne. Widział w nich
zdziczały, łamiący barierki tłum gnający na wyprzedaż w supermarkecie. Przy
bramkach wejściowych tłum spiętrzał się, co uruchamiało machinę łokci
hałasującą w swym pełnym bezwzględności działaniu skrzypem ordynarnych
wyzwisk. Z drugiej strony wracali szczęśliwcy, przytulający do piersi,
niczym bezcenny skarb, dopiero co nabyte żelazka, odkurzacze, suszarki do
włosów, „jamniki”, laptopy... Ich nieprzytomne jak w mistycznej ekstazie
spojrzenia pozwalały mniemać, że poczyniony przed chwilą zakup stanowi
doniosłe wydarzenie, milowy krok w realizacji życiowych dążeń.
Czy można zbudować przyrząd, który pokaże tym ludziom, że jednak drepczą w
miejscu?
Z rozpaczą i bezsilnością obserwował młodego rewolucjonistę miotającego się
na zaimprowizowanej mównicy. Słuchał wartkiego potoku gładkich słów
układających się nad głowami słuchaczy w bajecznie kolorowe wizje
przyszłości.
- Trzeba krwi! - wołał młodzieniec, odgarniając opadające na oczy
płomieniste kiście włosów.
- Trzeba krwi! - ryczał tłum porwany równie płomienistą mową. I wznosił w
górę zaciśnięte pięści.
Jaki zegar umiałby pokazać temu człowiekowi iluzoryczność przekonania, że
jest on zbawcą świata?
Oglądał przestronne gabinety mężów stanu i menedżerów z wytwornymi fotelami
i zielonymi palmami przy oknach. Ze stołami konferencyjnymi o nieskazitelnie
lustrzanych blatach i budzącymi respekt biurkami. Leżące tam, grubością
podobne Biblii terminarze zdawały się mówić z dumą: „Patrzcie, ile
obowiązków ma mój właściciel! Zaiste, nie ma chyba na świecie drugiego
człowieka, od którego tak wiele zależy!”
Jakie czasomierze należałoby postawić na tych biurkach, by oczy,
niedostrzegające dotąd stojącej obok palmy, znieruchomiały choć na moment
nad pięknem misternej sieci pająka, który zagnieździł się tutaj, zmyliwszy
czujność sprzątaczki?
KOLEJKA
Od tej pory postacie pojawiały się coraz częściej, do tego stopnia, że stały
się elementem mojej codzienności. Szpakowaty architekt witał mnie zawsze tym
swoim spokojnym, ciepłym uśmiechem. Wkrótce przywykłem do rozmów z nim bez
słów; było to wygodne, bo nie narażało mnie na zdumione miny ludzi z
otoczenia. Najbardziej jednak lubiłem, gdy wizja pojawiała się w samotności.
Mogłem sobie wtedy pozwolić na użycie „normalnego” głosu, za którym on tak
tęsknił. Mimo tego, że nasza znajomość stawała się coraz bardziej zażyła,
pozostał lakoniczny w swoich odpowiedziach. Większość moich gorączkowych
pytań zbywał milczeniem, czasem okraszając je lekko zakłopotanym
uśmieszkiem. Całkiem jakby rozmawiał z dzieckiem na tzw. „trudne tematy”.
Nie zrażało mnie to jednak; wciąż bombardowałem go kolejnymi pytaniami.
- Powiedz wreszcie, za czym stoicie? Co tam jest? – wskazałem na majaczącą w
oddali budowlę będącą wymieszaniem wszystkich stylów architektonicznych. –
Supermarket jakiś?
Pokręcił głową.
- To jest miejsce, gdzie kończy się… - wyraźnie szukał właściwego słowa –
czekanie. Zresztą nie stoimy dla siebie.
- Nie dla siebie?
- Nie. Inni stali dla nas. My stoimy dla innych.
- A ty? Dla kogo stoisz?
Znów ten uśmiech zapowiadający, że nic więcej się nie dowiem. Spróbowałem z
innej beczki.
- Długo już stoisz?
- Długo? Widzisz, czas ma tu inne znaczenie. Całkiem inne.
Jak w czarnej dziurze – pomyślałem.
- A przestrzeń?
- Przestrzeń? Tu jej nie ma.
- Jak to nie ma? Przecież widzę – ciebie, innych, pagodę z minaretami…
- Mówiłem ci już - to tylko coś w rodzaju projekcji. Miałeś dobre
skojarzenie z tymi stereogramami.
Hipoteza halucynacji została wzmocniona. Czy jednak może się tu liczyć
argument podany przez zjawę?
- Czyli to nie jest rzeczywiste – powiedziałem.
- Nie jest rzeczywiste? – roześmiał się, po raz pierwszy głośno. – Jest,
zapewniam cię. Aż do bólu. Chyba, że uważasz, iż rzeczywistość zamyka się w
pułapce czasoprzestrzeni.
- Pewnie że uważam. Bez czasoprzestrzeni nie ma niczego. Mnie, ciebie i tej
cholernej kolejki – nawet jeśli jesteście halucynacją. Nie ma także bólu.
Nie odpowiedział. Miał minę Lindy mówiącego „co ty kurwa wiesz o bólu”.
ARKA NOEGO
Co pan wie o Cywilizacjach Nietechnologicznych? Prawie nic? Tak właśnie
myślałem. Ci z Departamentu może nie są jednak takimi idiotami. Muszą coś
podejrzewać, skoro wyniki badań Misji otoczone są tak ścisłą tajemnicą.
Studiowałem niegdyś prehistorię psychozoiku. Czasy, w których ponoć dokonał
się przełom w naszym rozwoju. W pewnym momencie – z powodów stanowiących
dotąd zagadkę dla naszych uczonych – krzywa zapotrzebowania energetycznego
ludzkości zaczęła piąć się w górę w sposób wykładniczy. Wówczas świat
naukowy głowił się nad zagadką Silentium Universi. Utkwił mi w
pamięci głos – jakże znamienny – pewnego mędrca owych czasów. Na stawiane od
stuleci pytanie, czy jesteśmy sami we Wszechświecie, powiedział on: „Rozum,
który kiedyś odkryjemy, może być tak odległy od naszych pojęć, że nie
zechcemy nazwać go Rozumem”.
Istnienie Cywilizacji Nietechnologicznych potwierdziło te prorocze słowa.
Tak się składa, że w naszym otoczeniu owe cywilizacje przeważają. Nic więc
dziwnego, że natknęliśmy się na nie już w początkach ery eksploracji
interstellarnej. Rychło też, oszołomieni wszechmocą naszej techniki,
uznaliśmy takie drogi rozwoju za zwyrodniałe i straciliśmy do nich
całkowicie zainteresowanie - wszak tyle było rzeczy do odkrywania! Gnani do
przodu w jakimś niepojętym pośpiechu, odkrywaliśmy coraz to nowe siedliska
Nietechnologicznych i czasem tylko przystawaliśmy zdumieni – gdy odstępstwo
od normy, którą apodyktycznie ustaliliśmy, było szczególnie wielkie. Lecz
zdumienie owo, dyktowane zwykle refleksją w stylu „patrzcie no czego to się
Naturze zachciewa”, kazało gnać dalej – ku prawdziwym Braciom w Rozumie.
Znaleźliśmy ich - i wówczas uspokoiliśmy się. Odkryta w sektorze B2–A cała
wspólnota Cywilizacji Naukowo-Technicznych była świadectwem, że to NIE MY
jesteśmy wyrodkiem tego świata. Norma, którą ustaliliśmy, była słuszna,
nasza droga rozwoju – jedynie prawidłowa. Dalsze odkrycia utwierdzały nas
coraz bardziej w tym przekonaniu.
Jednak powróciliśmy do badań owych zwyrodniałych tworów, za jakie uważa się
Nietechnologicznych. Nie skruchą powodowani, co prawda, lecz ciekawością.
MUZYKA SFER NIEBIESKICH
Pojawiły się nagle, z kierunków najmniej w danej chwili oczekiwanych.
Kąśliwie uderzały w membrany uszu, odskakując z gwałtownością, by dać
miejsce następnym... Zareagowałem na nie - jak chyba wszyscy - odruchem
obronnym: ciało zesztywniało, ręce same podsunęły się wyżej, palce podpełzły
w kierunku uszu. Agresja wypełniających przestrzeń fal akustycznych była nie
do wytrzymania. Celowo nie używam określenia „dźwięki”; tu trudno już byłoby
mówić o dysonansie, było nie było obłaskawionym w końcu przez
dodekafonistów. Już czułem dotyk opuszków palców na małżowinach, gdy
przypomniałem sobie ostatnie słowa Harveya nim zgasło światło:
- To, co usłyszycie, skłoni was do buntu. Niejeden z was odczuje przemożne
pragnienie: wstać i wyjść. Jak najprędzej, byle dalej. Nie proszę o nic -
poza odrobiną chęci. Zostańcie. Pozwólcie dźwiękom działać. Otwórzcie się na
nie. Odrzućcie wszelkie ramy stereotypów, jakie przez wieki stworzyła nasza
kultura. Inaczej będzie to dla was bełkot. Zestawienie przypadkowych a
odrażających dźwięków. Bezład kosmicznego szumu.
Odsunąłem palce i zamknąłem oczy. Przenikliwy, wibrujący skowyt nacierał
teraz z góry. Przysiągłbym, że ciągnie mnie za włosy ku niebu. Dźwięk
rozdzielił się nagle, tworząc - nie wiem, skąd we mnie ta pewność - nad
głową każdego słuchacza małe, akustyczne tornado. Od razu skojarzyło mi się
to ze sceną zesłania Ducha Świętego: nad głową każdego apostoła drgający
płomyczek... Tu drgał nieregularnie modulowaną wibracją wizg, z
przenikliwością promieni gamma docierający do najdalszych zakamarków mózgu.
Ostra końcówka wiszącego nade mną wiru skupiająca, niby akustyczna soczewka,
całą energię, szalała pod kopułą czaszki jak hula wiatr w mieszkaniu o
otwartych na przestrzał oknach. Nie mogłem tego znieść. Nie cierpię
stomatologicznego świdra, lecz katusze, jakie przeżywałem u dentysty były
dziecinną wprost igraszką w porównaniu z tym... przeciągiem. Ale siedziałem
jak sparaliżowany. Czy może zahipnotyzowany?
Muzyka zmieniła się. Potężne akordy-nie-akordy wypływały gdzieś z kątów pod
sufitem, majestatycznie przemierzały przestrzeń nad naszymi głowami, by
zginąć po przeciwległej stronie. Wtem dwa z nich ruszyły ku sobie. Szły
wolno kursem na zderzenie. Skuliłem się odruchowo, oczekując eksplozji, lecz
nic takiego nie zaszło. Fale przeniknęły się bezgłośnie i podążyły, każda w
swoją stronę.
Solitony. Akustyczne solitony - pomyślałem z uznaniem. Fal wciąż przybywało.
Przychodziły z rozmaitych kierunków, przenikały się w najróżniejszych
punktach sali, nadal nie czyniąc sobie wzajem krzywdy. Mimo tak znacznego
ich zagęszczenia dźwięki nie zlewały się ze sobą. Mogłem swobodnie śledzić
drogę dowolnie wybranej fali.
W jednej chwili doznałem wstrząsu: fale nagle jakby zrezygnowały ze swych
cudownych „solitonowych” właściwości. Interferencja. Po kilku chwilach
przestrzeń nade mną wypełniła rozedrgana, akustyczna powierzchnia oceanu.
Przypomniałem sobie Debussy'ego i uśmiechnąłem się mimo woli. Jego Morze
tak się miało do tej inscenizacji, jak mknąca przez ekran oscyloskopu wężowa
błyskawica sinusoidy do obrazu spienionych grzywaczy na holograficznym
filmie...
Sam nie wiem, kiedy i jak utraciłem wrażenie, że odbieram jedynie obraz
dźwiękowy; jego doskonałość pozwalała widać niejako automatycznie generować
bodźce wzrokowe. Ulegałem tej nawałnicy, otwierałem się na nią coraz
gorętszym przyzwoleniem, jak kobieta żarliwie oddająca się partnerowi, mając
pragnienie całkowitego zespolenia. Widziałem już ocean coraz bardziej
wzburzony. Mnożyły się szczegóły. Obserwowałem kryształowe odpryski
haftowanych fotonami kropelek chyżo przemierzających swe miniaturowe
trajektorie i gasnących w dolinach fal, gdzie królowały ruchliwe mozaiki
piany tworzącej w dynamicznych ewolucjach przemyślne, biało-żółte arabeski
na tle spokojniejszej tutaj, zielonkawej powierzchni wody.
Morze jęło już osiągać szczyty swego szaleństwa, gdy uderzyła mnie rzecz
jedna jeszcze: oto uświadomiłem sobie, że czuję słonawą, wilgotną woń
morskiej wody...
Fale wznosiły się na niebotyczne wysokości, tracąc coraz częściej swój
interferencyjny charakter. Ani się spostrzegłem, gdy morze nie przypominało
już morza. Znalazłem się w lesie-nie-lesie. Bo zastygłe z fal (a właściwie
ewoluujące jeszcze, lecz z ospałą powolnością) twory przypominały raczej
lejkowate grzyby niż drzewa. Stałem zagubiony w gąszczu wznoszących się
trąb, które zasłaniały mi niebo. Nie do końca jednak. Rychło zorientowałem
się, że jest zmierzch. Przeczuwałem jak cudny musi być ciepłopomarańczowy
zachód słońca; ze wszystkich sił zapragnąłem zobaczyć go. I zobaczyłem.
Niespodzianie znalazłem się na zewnątrz grzybo-lejkowego lasu. Patrzyłem w
niemym zachwycie to na seledynową kulę leniwie opadającą za pagórek, to na
otaczające ją pomarańczowe zorze, to na niby-las, który miałem teraz z boku.
Jasnobrązowe, wachlujące z lekka kapeluszami drzewa-grzyby-lejki należycie
kontrastowały z ciemnobłękitnym już tłem nieba. Seledynowe słońce wkrótce
zaszło, ustał wiatr, była typowa dla zmierzchu cisza. Na granatowiejącym
coraz intensywniej niebie wykwitały jedna po drugiej iskierki gwiazd.
Odprężyłem się. Leżałem zanurzony w trawie. Ziemia oddawała niebu zabrane
podczas dnia ciepło. Przypomniałem sobie: była to ulubiona scena z
zeszłorocznego urlopu. Nade wszystko lubiłem, obcując z Matką Ziemią,
chłonąć widok gwiazd. Mimo że - byłem tego świadom nadal - cały obraz
modelowany był jedynie przy użyciu dźwięków, wrażenie jego zupełności było
doskonałe. Nie była to, rzecz jasna, dosłowna scena z urlopu. Nigdy przecież
nie byłem w grzybo-lejkowym lesie. Nigdy nie obserwowałem seledynowego
słońca. Ale czułem to samo, co wówczas.
Ogarnął mnie spokój. Chciwie wpatrywałem się w niebo. Pokazała się już Droga
Mleczna. Poruszana lekkim zefirkiem trawa łaskotała mnie w policzek.
Wtedy zagrał las. Wydawało się niemożliwością, żeby w świecie stworzonym
tylko z muzyki, gdzie obraz, zapach, dotyk malowane są dźwiękiem, mogła
zabrzmieć autonomiczna muzyka. Ale ona brzmiała. Grały grzyby-lejki, które
okazały się jednak trąbami! Monumentalna, wyrastająca z ziemi orkiestra,
jakby pod batutą niewidzialnego dyrygenta grała równie monumentalną,
ulatującą w otchłań rozgwieżdżonego nieba muzykę. Leżałem, czując ciepło
ziemi, patrzyłem na roziskrzone niebo i słuchałem. Uniesienie sięgnęło
szczytu. Ukojenie i niepokój, ufność i lęk egzystowały we mnie w niepojętej
symbiozie. Groza bezkresnych głębin Wszechświata i macierzyńskie ciepło
Ziemi zlały się w jedno. Dźwięki potężniały, splatając mnie z Ziemią i
Kosmosem nićmi niewzruszonej harmonii. Jak przez mgłę uświadomiłem sobie, że
las - monstrualne organy - gra Chorał a-moll Francka. Ale to nie było ważne.
Przestawałem być i byłem bardziej niż kiedykolwiek. Ja. Embrion w łonie
Bytu.
- Dobrze mi tutaj - wyszeptałem bezwiednie.
Nagła błyskawica rozorała niebo. Wszystko znikło. Mrużąc oczy od
intensywnego światła, spojrzałem na salę. Czułem ból i pustkę. Świat wracał
chwiejnie, jak po szaleńczej, zakończonej upadkiem jeździe na karuzeli.
(...)
- Och wy, fizycy! Wasza zarozumiałość doprawdy mnie rozbawia. Choć, jeśli
się tak dokładnie przyjrzeć waszej działalności - jak to nazywacie?
poznawczej? - ogarnia przerażenie. Przecież zachowujecie się jak złodzieje!
Zamykając Rzeczywistość i jej różnorodne byty do klatki równań, teorii, cech
statystycznych, okradacie je z istoty w nich tkwiącej! Traktujecie je
instrumentalnie. Bez drżenia, czy choćby cienia zachwytu, za to z
beznamiętnością mikroskopu i komputera zbliżacie się do nich, obdzieracie je
z ich Tajemnicy, pozbawiacie znaczenia, sensu... Dla większości z was są to
jedynie rzeczy, do których podchodzić z szacunkiem może jedynie wariat lub w
ostateczności dziwak.
Patrzyłem nań zaskoczony. Nigdy nie widziałem braciszka tak ożywionego.
Czułem, że dotknęliśmy tematu, który jakoś szczególnie go bolał. Tymczasem
zakonnik kontynuował:
- Ot, całe wasze bóstwo: cywilizacja naukowo-techniczna. Badanie świata
ograniczone jedynie do mierzenia rozciągłości i ruchu. Do tego przecież
sprowadza się wasze myślenie! Nie do tego, by wniknąć w istotę rzeczy, wejść
w przestrzeń jej Tajemnicy; wszak tylko Nią dotknięci odczuwamy sens bytu.
Ale do tego, by określić ich położenie i pęd! Jakby te cechy właśnie
stanowiły o istocie rzeczy! Jakby to one określały ich sens!
- Powtarzam ci - świat mówi do nas każdym swym calem i momentem. Lecz trudno
z waszych pozycji usłyszeć to wołanie. Trudno zrozumieć jego mowę, gdy chce
się go posiadać! Nie prowadzi się dialogu z niewolnikiem!
FIDEINA
Stałem w chłodzie kostnicy i wpatrywałem się w twarz Roksany. Byłem
skupiony, spokojny, by nie rzec - pewien sukcesu. Olśnienie, którego
doznałem, przepędziło gdzieś gnębiącą mnie sentencję, czego nie zdołała
dokonać nawet półlitrowa butelka rumu. Byłem sam. Grabarz, filigranowy
człowieczek o mysim spojrzeniu, dostał w łapę na tyle, żeby już siedzieć nad
butelką. Miałem więc dość czasu i jeśli mi było spieszno, to pewnie z powodu
owej gorączki, podniecenia, które ogarnia naukowca w chwili przeprowadzania
epokowego eksperymentu. Zresztą i tak spalałem się w domu, czekając aż
zatrucie alkoholem spadnie do tego stopnia, żebym mógł zażyć fideinę.
Uspokajałem się argumentem, że Łazarz leżał kilka dni w skwarze Palestyny,
podczas gdy Roksana dopiero dzień, do tego w chłodni.
Żeby nie być całkiem zielonym, a może też dla zajęcia czymś umysłu,
odświeżyłem sobie wiadomości z fizjologii układu krążenia i - niestety już
całkiem pobieżnie - z neurofizjologii mózgu. Tak czy owak wychodziło na to,
że będę musiał wykroczyć poza efekty kwantowe, bo wielka była moja w tym
przedmiocie ignorancja. Zresztą bezpośrednich, klarownych powiązań
mechanizmów funkcjonowania sieci nerwowej z kwantowymi dotąd nauka nie
wypracowała. Wziąłem zatem sporą dawkę - na granicy ryzyka. Odwróciłem wzrok
od Roksany i przeprowadziłem kilka testów.
Najpierw, tak dla wprawy, sprowadziłem świeżutkie jabłko do zgniłki. Potem w
drugą stronę: było trudniej, ale jakoś poszło. Podbudowany tym, spróbowałem
na śniętej rybie, którą kupiłem przed godziną na straganie (jeszcze dziś mam
w pamięci podejrzliwą minę handlarza, gdy zażądałem nieświeżej). Powiodło
się za trzecim razem. Ryba trzaskała ogonem w kafle aż miło. Żałowałem, że
nie ma tu basenu z wodą, gdzie mógłbym ją wpuścić.
Eksperyment z rybą rozjaśnił mi trochę strategię koncentracji, jaką
należałoby przyjąć w przypadku Roksany. Początkowo sądziłem, że najlepiej
rozpocząć od aktywizacji układu krążenia (uprzednio przywróciwszy krwi jej
właściwe, „żywe” cechy) zupełnie jak przy reanimacji elektrowstrząsami.
Okazało się jednak, że nawet w przypadku ryby rzecz nie jest tak prosta:
obok aktywizacji centr tyłomózgowia należało wcześniej przygotować właściwe
ośrodki układu autonomicznego w rdzeniu przedłużonym, a nade wszystko -
uruchomić twór siatkowy regulujący i koordynujący procesy zachodzące w
różnych regionach układu ośrodkowego.
Wzbogacony tymi doświadczeniami, z otuchą odwróciłem się ku Roksanie. Teraz
widzę, że kierowała mną prosta naiwność. Eksperyment z rybą powinien na
zdrowy rozum obudzić we mnie sceptycyzm: w końcu od ssaka na szczycie
drabiny naczelnych dzieli ją biologiczna przepaść.
Patrząc później, chłodnym już okiem, nie mogłem nadziwić się mej podówczas
beztrosce. Jakoś nie przyszło mi do głowy wziąć pod uwagę choćby tak
elementarnej rzeczy, jak fakt powiązań układu autonomicznego z polem
kojarzeniowym przednim, zlokalizowanym w kresomózgowiu, o którym rybie nawet
się nie śniło.
Tymczasem otucha moja rosła: już po pięciu minutach udało mi się uzyskać
pierwszy skurcz serca. Potykając się jak zepsuty, stary zegar, ruszyło ono w
końcu i po następnym kwadransie miałem już pełne krążenie. Ustaliwszy tętno
i ciśnienie na minimalnym poziomie, poczułem pierwsze objawy
„przesterowania” koncentracji. Musiałem się więc zrelaksować, choć moment
nie był najkorzystniejszy.
NOOSFERA
Pewnego mglistego listopadowego wieczoru Dawid Bloch i Robert Karski
podjechali minivanem z zainstalowanym „odkurzaczem” w pobliże Plantów.
Wcześniej z wozu wysiadła Adrianna, studentka, która zgodziła się wziąć
udział w eksperymencie. Zbliżała się właśnie do ogrodu Stradom. Kołysząc
biodrami ledwie skrytymi za minispódniczką wyglądała bardzo seksownie. Chyba
tylko gej nie zwróciłby na nią uwagi. Ale „Świstak” nie był gejem. Ledwie ją
ujrzał, podążył za nią jak chart za zającem. Gdy skręciła w alejkę,
zamruczał z zadowoleniem i przyspieszył kroku.
Park był pusty. Światło stylowych latarni z trudem przebijało się przez
otulinę mgły. Dawid uważnie śledził na monitorze sylwetkę „Świstaka”. Obraz
podskakiwał w rytm kroków Adrianny, która miała zainstalowaną kamerę w
kapeluszu. Sprzężony z kamerą dalmierz pokazywał wciąż zmniejszającą się
odległość. „Świstak” przyspieszał.
Robert wpatrywał się w drugi ekran, na którym majaczyła graficzna projekcja
noosfery.
- Krzywizna lokalna ma niewielką tendencję spadkową – powiedział w pewnym
momencie. – Jak tam u ciebie?
- Spokojnie, wszystko pod kontrolą. Bądź gotów – mruknął Dawid. Jednak ten
spokój był pozorny. Kurczowo ściskał w dłoni paralizator przygotowany na
wypadek, gdyby eksperyment zakończył się fiaskiem i trzeba było wyciągać
Adriannę z opałów.
„Świstak” był ledwie kilka metrów za dziewczyną. Czuł narastające mrowienie
w lędźwiach. Sapał coraz głośniej. Adrianna także obserwowała jego sylwetkę
w maleńkim monitorze zainstalowanym w okularach. Nie czuła lęku, miała ósme
kyu w stylu shotokan i niejedno doświadczenie „bliskiego spotkania” z
opryszkami, którzy na jej widok natychmiast przełączali myślenie z mózgu na
fiuta. Obejrzała się, jak to było umówione i, udając przestraszoną,
przyspieszyła kroku. „Świstak” poczuł jeszcze większe podniecenie i także
przyspieszył. Adrianna pisnęła i puściła się biegiem. Skręciła w boczną,
gorzej oświetloną alejkę prowadzącą w kierunku uliczki, przy której parkował
van. „Świstak” potknął się o jakiś kamyk, pośliznął na warstwie jesiennych
liści, zamachał rozpaczliwie rękami i, złapawszy równowagę, pobiegł za swoją
ofiarą. Dziewczyna kontrolowała odległość tak, aby „Świstak” zrównał się z
nią w wyznaczonym przy czwartej ławce punkcie „zero”. Udało się. Mijając
ławkę, poczuła na ramieniu ciężką łapę opryszka.
- Teraz! – krzyknął Dawid wprost do ucha Roberta.
Robert błyskawicznie przesunął dźwignię joysticka. Widoczna na monitorze
krzywizna noosfery drgnęła i drżąc febrycznie jęła odkształcać się w drugą
stronę. Z zapartym tchem obserwowali, co dzieje się w parku. Robert trzymał
rękę na klamce drzwi, gotów w każdej chwili biec dziewczynie z pomocą.
Adrianna i „Świstak” stali naprzeciw siebie. Mężczyzna dyszał ciężko i wciąż
trzymał dziewczynę za ramię. Czuł w głowie dziwny zamęt, całkiem inny niż
podczas upojenia alkoholowego czy po kilku jointach. Mrowienie w lędźwiach
ustało. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego tu stoi i trzyma tę dziewczynę,
dlaczego ją gonił. Wytężał pamięć, lecz myśli wędrowały ospale, jak
dżdżownice po asfaltowej dróżce. Podsuwały mu jakieś dziwne obrazy. W pewnej
chwili ujrzał matkę: patrzyła na niego, zanurzona po szyję w białych oparach
mgły. Jej twarz była smutna i bolesna. Osłupiał. Potrząsnął głową i nagle
doznał iluminacji. Przypomniał sobie, dlaczego gonił dziewczynę.
- Przepraszam… przepraszam najmocniej panią – wymamrotał. – Nie wie pani
przypadkiem, gdzie jest najbliższy przystanek dziewiętnastki?
ANIHILACJA WSZECHŚWIATA
Siedział na brzegu łóżka, z głupkowatą miną patrząc na budzik, śpiewający
jeszcze delikatnym, lekko wibrującym brzmieniem dzwoneczków leśnych, których
motyw często pojawiał się w bajkach, jakie na dobranoc opowiadała mu niegdyś
babcia. Melodia cichła z wolna, posłuszna zanikającym obrotom metalowego
motyla wystającego z tylnej pokrywy.
– Teraz już trochę przesadza – pomyślał, obdarzając budzik podejrzliwym
spojrzeniem.
Otworzył okno. Owiał go strumień chłodnego, górskiego powietrza. Odwrócił
się i poczłapał w stronę łazienki. Nagle zamarł w pół kroku.
– Zaraz. Górskie powietrze? Skąd u diabła górskie powietrze w środku
milionowego, skąpanego w smogu miasta?
Wrócił do okna. Szeroko otwartymi oczami chłonął rozciągający się przed nim
widok. Zalegający zwykle nad miastem smog zniknął gdzieś. Widać było nawet
Warsaw Trade Tower, a iglica na szczycie Pałacu Kultury skrzyła się
triumfalnie słonecznym blaskiem. Na tle nieskazitelnie błękitnego nieba
kwitły przecudne zorze poranne, jakich od lat nie oglądał nawet w
najdzikszych zakątkach Bieszczadów, gdzie zwykł uprawiać swe urlopowe
włóczęgostwo.
Tknięty złym przeczuciem ubrał się pośpiesznie i pognał po starych schodach,
których sfatygowane deski zapomniały dziś jakoś o skrzypieniu. Przed domem
stał dozorca, z niedowierzaniem zaglądając do lśniących w słońcu pojemników
na śmieci. Szarski pojrzał tam również. Pojemniki były czyste, jak gdyby
nigdy nie oglądały odpadków.
Usiadł za kierownicą swego zdezelowanego Golfa. Słuchając równiutkiego,
subtelnego szumu silnika, który jeszcze wczoraj karmił uszy hałasem mogącym
budzić respekt nawet trashmetalowego perkusisty, nabierał pewności, że
musiało się zdarzyć nieszczęście. Ruszył z impetem i popędził gładkimi
ulicami w kierunku Instytutu.
Stan alarmu sygnalizowały detektory Hydroponii Czwartej. Wyrwanemu z
błogiego stanu Sjesty Cis–suusowi z trudem udało się skupić na tyle, by
włączyć przekaźniki telekinetyczne. Pozornie martwa dotąd Sonda Pogotowia
przemierzająca w swym patrolowym locie bezmiar kosmicznej pustki poczęła się
ożywiać. Potężne talerze anten hydroponicznych spokojnie penetrujących swoje
sektory jęły zwolna sunąć w kierunku wskazanym przez Czwartą.
Cis–suus wzmocnił namiar. Temperatura w kabinie rosła. To promienniki
detektorów sygnalizowały stan zagrożenia.
– Warto zbudzić Aag–avę – pomyślał. – Poziom przekracza już stan krytyczny.
W końcu regulaminy...
Tak. Ale regulaminy, to jedno, a Aag–ava to drugie. Nie od dziś pracowali
razem w Służbie Pogotowia Kosmicznego Ochrony Floro Sapiens, więc dobrze
wiedział, że wyrywanie Aag–avy ze Sjesty podczas lotu patrolowego nie należy
do największych przyjemności. Jak to się działo, że wszelkie alarmy miały
miejsce podczas jego, Cis–suusa wachty?
– W końcu on tu jest szefem – pomyślał z rezygnacją, emitując równocześnie
odpowiednie sygnały.
Tamten poruszył się. Cis–suusa ogarnęła fali wściekłości i obrzydzenia –
nieomylny znak, że Aag–ava budzi się.
– Zaraz się zacznie – pomyślał.
– Co jest – dotarło do niego niewyraźne ledwie uświadomione pytanie.
– Alarm w Czwartej – pomyślał w odpowiedzi.
– Pytam, co jest, u cholery, że musiałeś mnie budzić?! – Aag–ava miał ten
rzadki talent szybkiego przejścia ze stanu Sjesty do pełnej sprawności
intelektualnej. Cóż, kiedy emitował przy tym tak potężne fale wściekłości,
że lepiej było wówczas znajdować się z daleka. To marzenie Cis–suus musiał
jednak jeszcze troszkę odłożyć.
– Poziom od dawna przekracza krytyczny...
– Krytyczny, krytyczny – przedrzeźniał Aag–ava – pierwszy raz jesteś w
patrolu, zielony bałwanie? Ile razy już przekraczał i co?
– Ale regulamin...
– Wiesz gdzie mam regulamin? Smarkacz! Żeby ci liście powykręca...
Aag–ava przerwał. Ciągle zrzędząc, nie przestawał jednak pilnie śledzić
wskazań czujników.
– Analizatory w szereg – ryknął.
Cis–suus odetchnął. Skończyło się. Wprawnym impulsem wprowadził w obieg
aparaturę.
– Widmo, prędzej! – niecierpliwił się Aag–ava – Teraz porównawcze!
Cis–suus zrozumiał, czemu tamten tak nagle dał mu spokój. Sprawa jest
poważna, jeśli tak doświadczony pilot jak Aag–ava chce porównać widmo
sygnału zagrożenia tamtych z analogicznym widmem generowanym przez osobniki
naszej społeczności. Trwali przez moment w milczeniu i skupieniu. Cis–suus,
nie mając dostępu do widm i czując podniecenie tamtego, denerwował się coraz
bardziej. Wreszcie Aag–ava skończył.
– Szybka quasi–fotonowa z bazą – zażądał.