Polemika z felietonem Andrzeja Osęki
„Profanacja z pobudek ideowych”. Wysłana do GW, bez odzewu.
Tak się składa, że najgorliwszą troskę o Kościół Powszechny, jego sprawy i
czystość ideową przejawiają publicyści o zgoła odmiennej proweniencji. Pan
Andrzej Osęka znany jest ze swych o Kościół trosk szczególnie, toteż nikogo
nie zaskoczył chyba fakt ronienia przezeń krokodylich łez nad faktem
sprofanowania Grobu Pańskiego przez prałata Jankowskiego (felieton
„Profanacja z pobudek ideowych”, GW 95). Oczywistym dla czytelnika jest, że
troska o czystość Kościoła jest tu motywem pierwszoplanowym; obrona
obrażonych „oszczerstwem politycznym” partii jest ledwie efektem ubocznym.
Pan Osęka czuje się władny pouczać Prymasa nie tylko w kwestiach dobrych
manier, gdzie wszak kompetencje ma oczywiste, ale w problematyce zasad
liturgicznych, interpretacji przesłania, jakie niesie obrządek Drogi
Krzyżowej. Poucza cierpliwie niczym troskliwy ojciec, przywołując cytaty z
nowego „Katechizmu” - z pewnością Księdzu Prymasowi nieznanego.
Cytat to cytat. Wyrwane z kontekstu strzępy zdań można sklejać jak się komu
żywnie podoba. Najsprawniejszymi w tej konkurencji są Świadkowie Jehowy, ale
Pan Osęka dzielnie stawia im czoła. Co wygodnie mu było zacytować,
zacytował, co niewygodne - opuścił. Popatrzmy: we wzmiankowanym artykule
„Wszyscy grzesznicy byli sprawcami śmierci Chrystusa” cytat Św. Franciszka
z Asyżu, którym Osęka Prymasa, a przy okazji czytelników poucza, czytamy
również: „(...) z pewnością więc ci, którzy pogrążają się w nieładzie
moralnym i złu „krzyżują ... w sobie Syna Bożego i wystawiają Go na
pośmiewisko”(Hbr 6,6)”. Ten wątek felietoniście do układanki nie bardzo
widać pasował.
Pan Osęka uważa za oczywiste, że Grób Pański w Kościele św. Brygidy
zawierał „oszczerstwa polityczne”. Gdyby było inaczej, zapewne starałby się
ową tezę uzasadnić. Oczywistość owa jest jednak pozorna - to konsekwencja
pewnego nadużycia: wg felietonisty Ks. Jankowski „porównał pewne
zasiadające dziś w parlamencie RP partie polityczne do organizacji
hitlerowskich i stalinowskich winnych...” i tak dalej.
Jestem informatykiem i lubię jednoznaczność zdań.
Zapytam więc - gdzie jest owo porównanie? Czym się wyraża? Tym, że skróty
nazw owych partii i wrednych wszystkim, również Panu Osęce, organizacji
umieszczono obok siebie?
Załóżmy, że Pan Osęka ma wąsy (może ma - nie wiem, bom Go nie widział).
Jeśliby ktoś wykonał zestawienie wszystkich znanych ludzi z wąsami, czy
byłby on oburzony faktem, że znalazł się na jednej liście z Wielkim Malarzem
i Równie Wielkim Językoznawcą? Czy utrzymywałby, że tym samym został z nimi
porównany co do łotrostwa, czy tylko względem atrybutu wąsów?
Rozumiem symbolikę Grobu Pańskiego zastosowaną przez Ks. Jankowskiego i -
choć jej entuzjastą nie jestem; osobiście bym jej nie użył - to nie widzę w
niej niczego oburzającego. Zestawiono tam kilka znanych organizacji wg
określonego porządku (klucza, jak mówią informatycy). Cechą je łączącą jest
niechęć do Kościoła, lub - bardziej dosadnie – antychrystianizm. O ile
wiem, każda z nich (w wymiarze statystycznym, bo nie wszystkie posłuszne
były (są) imperatywowi jednomyślności) jawnie lub nie, bardziej lub mniej
zażarcie, zwalczała lub zwalcza Kościół i jego nauki. Ksiądz umieścił obok
grobu sprawców śmierci Chrystusa - tych, którzy krzyżowali Go w historii.
Tych, którzy krzyżują Go dziś (rozumiemy to symbolicznie - krzyżowanie jako
zwalczanie Ewangelii). Uczynił to według własnego rozeznania, o co
ewentualnie można mieć doń pretensje (wydaje mi się jednak, że żadna z
owych organizacji swej niechęci do Kościoła nie skrywała, choć natężenie i
sposób manifestacji mogły się znacznie różnić). Rozciąganie zakresu owego
„porównania” na inne aspekty pozwala wprawdzie kierować oskarżenia o
„oszczerstwa polityczne” jest wszakże nieuzasadnionym nadużyciem. Gdy się
już co pisze, trzeba się zastanowić, żeby jakaś brednia z tego nie wyszła.
Pan Osęka zachowuje się trochę jak wilk ze znanego dowcipu, który szukał
byle pretekstu, żeby zającowi dać w zęby. Usunięcie części napisów oddala
wprawdzie oskarżenie o „oszczerstwo polityczne” (wątpliwej, jak pokazaliśmy,
zasadności), lecz cóż z tego: „Usunięcie inicjałów, paru liter - niczego nie
zmienia: z nimi, czy bez nich, Grób ma formę odrażającą: poznaczony
swastykami, napisami na czerwonym (...) tle(...)” I dalej: „Gdy się na te
swastyki patrzy - słychać wrzask Parteitagów, nie pieśni wielkanocne.”
Niewykluczone, że za rok Pan Osęka dla podtrzymania samych tylko pozytywnych
doznań estetycznych z oglądania Grobu Pańskiego zażąda usunięcia pustego
krzyża z cierniową koroną - wszak zza niego słychać wrzaski rzymskich
sołdatów i jęki skazańców, którym łamią kości.
Proszę Pana, może Pan sobie grób taki zafundować. Może Pan, dla
pogłębienia owych pozytywnych doznań, miast gipsowej figury Chrystusa
z twarzą, na której zastygło cierpienie, umieścić fikuśnego wielkanocnego
zająca i dwa, może trzy przeurocze pisklątka w kolorze cytryny. Może Pan
utrzymywać, że Chrystus nie wiódł sporów z faryzeuszami, tylko szczerzył do
nich zęby w przymilnym uśmiechu. Może Pan uważać, że epizod, w którym
okłada On rózgami przekupniów na świątynnym dziedzińcu jest apokryfem. Może
Pan - bo żyjemy w wolnym kraju - lecz proszę to czynić na własny rachunek.
Proszę też tego nie nazywać chrześcijaństwem. Zaś pouczanie duszpasterzy w
sprawach wiary, liturgii, ikonografii przez ludzi o Pana kompetencjach
wygląda żałośnie. Trochę tak jak gdyby sugerował Pan Pendereckiemu poprawki
w partyturze. Niby Panu wolno, ale...
Pozwolę tutaj sobie powtórzyć cytat pewnego szwajcarskiego teologa, który
znalazłem w Pańskiej gazecie: „Gdy ślepiec ogląda obraz rękami, mówi: jaki
on szorstki, czemu go nikt nie wygładził?”
Groby Pańskie mają swą tradycję. Nigdy nie stroniły od aluzji do
współczesności: ani w czasach zaborów, ani podczas okupacji, ani w stanie
wojennym. Dziwne, że w tych (ostatnich) czasach ówczesnym dysydentom,
obecnie „postępowym” antyklerykałom jakoś to nie przeszkadzało. Owszem,
znam takich, co się w pomysłach prześcigali - kto drastyczniejsze przesłanie
wykombinuje - aż się proboszczowie od niech opędzali...
Po beczce dziegciu czas na łyżkę miodu. Za jedno Pana Osękę muszę pochwalić:
celny wybrał sobie tytuł serii felietonów: Jawa czy sen. Gdy je czytam,
czasem jestem zauroczony głębią myśli, precyzją wypowiedzi, celnością
argumentów, czasem mam wrażenie, że śnię.
Niniejszy tekst jest polemiką z artykułem
Adama Michnika „Szare jest piękne” (GW z dn. 04.01.97). Zgodnie z obyczajem
stosowanym w wielu krajach i epokach przesłałem go „do źródła”. Zgodnie z
obyczajem stosowanym w innych krajach i epokach, GW uznała tekst za niebyły:
do dziś nie zareagowała (nie otrzymałem ani potwierdzenia ani odmowy
publikacji). Dziwić się nie należy - wszak w GW zawsze lewda na wierzch
wypływa.
Demokracja nie jest czarna, biała ani czerwona. Ona jest szara - i przez to
piękna - usiłuje przekonać nas Adam Michnik w artykule „Szare jest piękne” (GW
nr 3.2296). Budując pozornie nieskazitelny logicznie wywód oparty na prostej
aksjomatyce zdaje się zapominać o mądrości znanego przysłowia pouczającego
nas, że „diabeł tkwi w szczegółach”. To przeoczenie owocuje całym pasmem
uproszczeń, których wyartykułowanie wymagałoby artykułu równie opasłego, co
inkryminowany. Ograniczę się przeto do tych najbardziej rażących i spróbuję
pokazać, że ich źródło tkwi we wspomnianej aksjomatyce. W założonej
prostocie modelu opartego na dialektyce pojęć konserwatysta-socjalista.
W nauce (zwłaszcza ścisłej) wiadomo nie od dziś, że model (np. zjawiska)
jest uproszczeniem. Rzeczywistość jest bardziej złożona, niż to umiemy
odwzorować dostępnym do opisu językiem matematyki, a nikt dotąd nie
zaproponował języka bardziej skutecznego. Per analogiam można tu
zgrabnie wrócić w przestrzeń polityki, przywołując słynną maksymę
Churchilla o demokracji: to zły system sprawowania władzy, lecz nikt nie
wymyślił lepszego. Realizm, rozsądek nakazują ciągle mieć w świadomości ową
prawdę, pamiętać nie tylko o atutach demokracji, lecz i o zagrożeniach,
jakie za sobą niesie - miast lukrować ją wątpliwej jakości sloganami w
stylu „szare jest piękne”. Niestety, nie jest; sądzę, że Adam Michnik wie o
tym dobrze i zachowuje się jak zdolny akwizytor reklamujący towar, którego
słabości, owszem, zna doskonale, nawet drobiazgowo je prezentuje, lecz
chytrze bagatelizuje wobec potencjalnego nabywcy. Inna sprawa, jak w takim
razie można odwoływać się do racji sumienia?
Pierwsze istotne uproszczenie znajdujemy już na początku: zadając pytanie
o los czekający Europę Wschodnią, buduje Michnik alternatywę:
„przynależność do wspólnoty państw demokratycznych i społeczeństw
otwartych, czy też prowincjonalne dyktatury, samoizolacja i oderwanie od
Europy?” Alternatywa jest fałszywa, bo nie wyczerpuje innych możliwości, np.
obok prowincjonalnej dyktatury jest do pomyślenia prowincjonalna
demokracja, może nawet lepsza od totalnej (czyt. europejskiej). A w ogóle
skąd ten, chorobliwie przewijający się pomysł, że warunkiem
przynależności do Europy jest akceptacja obowiązujących tam ustrojowych,
społecznych, kulturowych i ekonomicznych normatywów? Gdzieś w las poszło
przypomnienie Papieża, że nie musimy wchodzić do Europy, skoro od tysiąca
lat w niej jesteśmy. (Na marginesie Pańskiej anegdoty - która z możliwych
perspektyw bardziej Pana pociąga: żaba hasająca po łąkach, czy żaba
uwięziona w kieszeni europejskiego hegemona?)
Wątpliwa jest słuszność twierdzenia, jakoby „tu (w Europie Wschodniej - T.S.)
łatwiej było sformułować ideę społeczeństwa obywatelskiego”, bo „świadomość
narodowa i obywatelska kształtowała się jako rezultat więzi ludzkich, a nie
jako nakaz instytucji państwowych”. Widać Michnik żyje w innym niż ja
świecie. Widać dostrzega świadomość obywatelską tam, gdzie ja widzę homo
sovieticus (myślę, oczywiście, o jakiejś statystycznej dominancie).
Fenomen Tymińskiego, skuteczność siekierki Wałęsy, zawrotna kariera
koalicji SLD-PSL... Ktoś napisał w „Gazecie” (przy okazji prezydenckich
wyborów), że u nas łatwo o aferę, znacznie trudniej o kompromitację.
Potwierdzają to wszystkie „numery” aktorów politycznej sceny: od Sekuły
poprzez „magistra” do Oleksego. Następowały po sobie jak gromy, a krzywa
poparcia dla orientacji politycznej, z którą się identyfikowali, rosła... To
ma być świadomość obywatelska? Sporo już napisano, co stałoby się z karierą
takich „polityków” w krajach, gdzie świadomość obywatelska kształtowała się
rzeczywiście jako rezultat więzi ludzkich (np. Stany Zjednoczone - casus
Nixona, Edwarda Kennedy'ego).
Natomiast bez wątpienia prawdziwą jest przesłanka „demokracja to wolność
wpisana w reguły prawa”. Ponieważ jednak demokracja to władza ludu, przeto
lud ten realizuje swą wolność poprzez owego prawa kreowanie. Mamy tu do
czynienia z klasyczną antynomią: prawo, w które wpisana jest wolność nie
jest fundamentem, bo dzięki niej właśnie może być modyfikowane. Matematyk
spytałby tutaj: dobrze, na czym więc opiera się cały system? Na sumieniu -
odpowiada nam Michnik. A sumienie - na czym? Czy jest ono bytem
niewzruszonym? Czy też raczej ma zdolność ewoluowania, swoistego „dryfu” w
przestrzeni aksjologicznej?
Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, pozostając w optyce zaproponowanej
przez Michnika, proponuję rozważyć dwa znane cytaty: A. Tołstoja „Człowiek
to brzmi dumnie” (dla socjalistów) i F. Dostojewskiego „Jeśli Boga nie ma,
to wszystko wolno” (dla konserwatystów).
Czy jednak ta zaproponowana przez Michnika optyka ma sens? Powiedziałem na
wstępie, że jest to zbyt prosta aksjomatyka, by budować na niej jakiekolwiek
realistyczne modele. Istotnie, prowadzi ona Autora do chybionych, czasem
wręcz zabawnych przeciwstawień: dowiadujemy się np., że komunizm to
zwyrodnienie socjalizmu, a faszyzm - konserwatyzmu („zwieńczeniem obu
utopii antyliberalnych stały się ustroje totalitarne”). Nic podobnego, drogi
Panie Adamie. Obydwa dwudziestowieczne totalitaryzmy, to oblicza
socjalizmu: komunizm i narodowy socjalizm. Proszę nie fałszować historii.
Jak rzekłem, dialektyczna symbolika „socjalista-konserwatysta” nie
przystaje do rzeczywistości, bo nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Np.
konserwatyzmu liberalnego, który nie odrzuca „ładu wolności opartego na
wolnej grze sił politycznych i ekonomicznych, na swoistym dyktacie
własności i pieniądza”. Przeciwnie - o te właśnie wartości zabiega. Z
drugiej strony nie uważa, że „porządek demokratyczny jest negacją tradycji,
przegraną ducha chrześcijańskiego z drapieżnym nihilizmem...” etc. Uważa
natomiast, że - uwaga! - demokracja to wolność wpisana w prawo, lecz prawo
nie wynika z wolności, a zostało światu nadane i zadane (wbrew pozorom nie
ma tu żadnych preferencji światopoglądowych; wierzący mogą mówić o Bogu,
niewierzący o obiektywnym prawie naturalnym w analogii do obiektywnych praw
przyrody, których istnienia, tuszę, ateiści nie negują). Tymczasem o
konserwatyzmie liberalnym, zwłaszcza krajowym, Pan Michnik i cała Jego
Gazeta milczą jak grób. Taki np. UPR znajduje się w „publicystycznym
niebycie”. Owo milczenie, Panie Adamie to siła argumentu, czy argument
siły?
Daleki jestem od twierdzenia, że symbolika Michnika
(konserwatysta-socjalista) wzbogacona o element konserwatysty liberalnego
stanowi dobrą podstawę do budowy poprawnego modelu. Myślę, że byłby on
dokładniejszy, lecz w dalszym ciągu uproszczony. Rzeczywistość w
przestrzeni dziejów ma równie bogate spectrum, jak w przyrodzie.
Ostatni rozdział artykułu Michnika to istny panegiryk na cześć demokracji.
Zauważmy, że Autor absolutyzuje tu swoje racje, choć uważa, że
absolutyzowanie jest dla demokracji zabójcze! No, może jest zabójcze
wyłącznie gdy „absolutyzują” „czarni” lub „czerwoni”. Rasowy miłośnik
demokracji może absolutyzować bez ograniczeń!
Jak przystało na panegiryk, znajdziemy tu sporo mitów i sloganów. Oto
niektóre z nich.
„Być może najważniejszym przesłaniem XX stulecia jest wiedza o tym, że
oczyszczenie świata z grzechu jest niebezpiecznym urojeniem umysłu
spragnionego dobra - jesteśmy skazani na niedoskonałość”. Nieprawda. Wiedzę
tę świat ma od dawna. Proponuję lekturę choćby Księgi Rodzaju. Doświadczenia
XX wieku (nie po raz pierwszy zresztą) są lustrzanym odbiciem opisanego tam
buntu Adama. Odpowiedzią człowieka na kuszenie („człowiek to brzmi dumnie”),
by wziął w swe ręce władzę w pełnym wymiarze. By nie tylko gospodarował;
także rozsądzał o tym, co dobre, a co złe. To tylko urojenia lewicowych
(zazwyczaj) utopistów, których umysły nie tak znowu zawsze były „spragnione
dobra”.
„Demokracja posiada zdolność do korygowania swoich błędów”. Naprawdę?
Czemu więc nawet wiekowa demokracja brytyjska nie jest doskonała? Czemu we
wszystkich demokracjach - młodych i starych - wciąż odnawiają się
korupcje, oszustwa i wszelkie inne niegodziwości?
Demokracja „jest lekarstwem na dyktatury”. Poważnie? Trzymam za słowo! A
słyszał Pan o dyktaturze środków masowego przekazu? O ogłupianiu mas po to
tylko, by wygrać wybory? O „opinii publicznej” - tym złotym cielcu, jaki na
ołtarze wyniosła właśnie tzw. „zachodnia demokracja”? O fenomenie reklam -
tym posuniętym do granic absurdu mechanizmie urabiania naiwnych umysłów,
który bywa też skwapliwie wykorzystany przez chytrych graczy politycznych w
systemach demokracji parlamentarnej właśnie? O wszechwładnym dyktacie
pieniądza?
Nie ma żadnego leku na dyktatury. Nie ma leku na niegodziwości, bo zło
przychodzi człowiekowi łatwiej niż dobro. Nawet dobry system aksjologiczny
nie jest żadną gwarancją - przekonują o tym nie zawsze chlubne karty z
historii Kościoła. Zakazany owoc leży i zawsze będzie leżał w zasięgu
naszej dłoni. Demokracja nie ma tu nic do rzeczy (Hitler zdobył władzę w
sposób jak najbardziej demokratyczny). Nie jest magicznym panaceum; jej
skuteczność (jak to kiedyś celnie zauważył E. Skalski) jest zdeterminowana
wypadkową kondycją moralną społeczności.
„Fundamentalizm - etniczny i religijny - to niebezpieczna zaraza, którą
pozostawia nam w spadku XX wiek. Fundamentaliści wszelkich odmian piętnują
moralny relatywizm demokracji, tak jakby to państwo miało być strażnikiem
cnoty. My zaś, obrońcy szarej demokracji, nie przyznajemy państwu tego
prawa. Chcemy, by cnót ludzkich strzegły ludzkie sumienia.”
Fundamentalizm, to niebezpieczna zaraza, święte słowa. Także fundamentalizm
demokratyczny - ten, który stawia władzę ludu ponad prawem. Odmawia państwu
kompetencji do strzeżenia cnót ludzkich; Co to w konswkwencji oznacza?
Zauważmy: państwo normuje życie obywateli poprzez prawo. Jeśli prawo to nie
będzie chronić cnót, to czegóż będzie strzec: niegodziwości?
Pan Michnik marzy by nie państwo, lecz ludzkie sumienia strzegły cnót
ludzkich. To wzniosłe marzenie. Lecz spytam raz jeszcze z uporem: a co
będzie strzegło ludzkich sumień? Szarość, która jest piękna?
Polemika z zamieszczonym w Najwyższym
Czasie! artykułem Roberta Nogackiego „Robak w księdzu”. Wysłana do NCz!, nie
opublikowana.
Robert Nogacki pisze (lub już napisał) książkę „Rewolta w imię Tradycji”,
której przedsmak zafundował Czytelnikom NCz! („Robak w księdzu”, Ncz!
Nr 28-29, s. XXI-XXII). Jeśli całość ma poziom
zaprezentowanej cząstki, to z dobrego serca doradzam Autorowi, by odstąpił
od zamiaru wydania tego „dzieła”, lub go raz jeszcze przemyślał.
Zaprezentowany fragment zdradza przede wszystkim niczym nie maskowaną
tendencyjność, powierzchowność i wysoki stopień beztroskiego
publicystycznego niechlujstwa, objawiającego się m.in. całkowitym brakiem
odsyłaczy do cytowanych dzieł (widocznie Autor zakłada, że leniwy czytelnik
nie będzie go sprawdzał).
Ofiarą owej tendencyjności i powierzchowności padł francuski jezuita Piotr
Teilhard de Chardin (określony w podpisie pod fotografią jako „postępowy”,
zapewne po to, aby już na starcie kojarzył się pejoratywnie Czytelnikom NCz!).
Być może, są i inne ofiary - zostawiam to znawcom pozostałych cytowanych
myślicieli. Ja akurat trochę myślą Teilharda się interesowałem, przeto
postanowiłem zaprotestować; niezależnie bowiem, czy się komu Jego poglądy
podobają czy nie, nie wolno popełniać nadużyć poprzez kreowanie fałszywego,
tendencyjnego ich obrazu. Nie wolno nigdzie, ale zwłaszcza w NCz!, który
jest jedną z ostatnich w kraju gazet wolną od politycznej poprawności.
Niestety, artykuł p. Nogackiego od politycznej poprawności wolny nie jest.
Sportretowany przezeń Teilhard de Chardin jawi się Czytelnikowi jako
miłośnik marksizmu i postępu (rozumianego, rzecz jasna, po marksistowsku).
Jest to, oczywiście, agent bolszewizmu; tylko przypadek sprawił zapewne,
że nie spoczywa pod murem Kremla „Dodajmy, że jest to jedyny zakonnik,
którego prace wolno było wystawiać w radzieckich muzeach ateizmu...” -
pisze p. Nogacki. Ładna laurka, nieprawdaż? Zwłaszcza ten wielokropek.
Żadnych merytorycznych argumentów, tylko przypięcie „łatki”: bolszewicy go
lubili. Czy to nie jest klasyczny przykład urabiania poglądów, tak
charakterystyczny dla political correctness?
Teilhard de Chardin był rzeczywiście prekursorem pogodzenia teorii (nie
hipotezy, jak chciałby p. Nogacki tylko teorii) ewolucji z doktryną
chrześcijańską. Ja wiem, że w środowisku konserwatystów nie brak
przeciwników owej teorii. To nie jest zabronione, podobnie jak nikt
prawnie nie ściga zwolenników Ziemi - płaskiego krążka. Jeśli ktoś chce się
wystawiać na pośmiewisko świata - jego sprawa. Ja zapewne wystawię się na
pośmiewisko tych przeciwników, głośno afirmując teorię ewolucji. Jednym
z ludzi, którzy mnie do niej przekonali był właśnie Teilhard de Chardin.
Zarysował on bowiem całościową, niezwykle spójną wizję świata, w którym
ewolucja jest fenomenem o wymiarze uniwersalnym (jest to zupełnie inny
wymiar, zupełnie inna głębokość, niż nam sugeruje p. Nogacki: „został
zapamiętany jako jeden z pierwszych katolików, którzy zaakceptowali hipotezy
Karola Darwina, budując na nich swój własny system ewolucji religii i
człowieka”. Teoria Darwina to ledwie ułamek procenta fundamentu myśli
Teilharda; Jego system nie jest systemem „ewolucji religii i człowieka”,
to komplementarna wizja ewoluującego wszechświata).
Poglądy Teilharda można scharakteryzować krótko (a więc i z
uproszczeniami) w następujący sposób:
Wszechświat znajduje się w powszechnym celowym ruchu; ewoluuje i postępuje
naprzód skokami od jednego progu do drugiego (ewolucja odbywa się
trójrytmem: rozbieżność, zbieżność wyłanianie się; od różnorodności
nieuporządkowanej do różnorodności uporządkowanej, od chaosu tworzywa
wszechświata do syntezy.). Każdy osiągnięty stopień rozwoju jest
nieodwracalny. Cel ewolucji to punkt Omega, ośrodek centralizacji, Bóg.
Podłożem i motorem ewolucji jest duch (miłość). „Dialektyka” miłości -
czynnika męskiego i żeńskiego znajduje najpotężniejszy wyraz w Bogu.
Podstawową zasadą ewolucji jest zasada złożoności świadomości.
Nauka jest jedna; obejmuje wszystkie dyscypliny naukowe łącznie z
filozofią i teologią.
Podstawowe władze poznawcze to rozum, wiara (miłość), będące komponentami
ewoluującego wszechświata.
Intelektualizm ontologiczny: wiedzieć więcej, to być więcej.
Czy Teilhard de Chardin był człowiekiem postępu, jak to sugeruje p.
Nogacki? To zależy, co rozumieć przez „postęp”. Jeśli słowo to rozumie się
po marksistowsku - z pozycji konserwatysty ma ono stygmat obelgi. Postęp -
według Lenina - jest walką przeciwieństw. W ujęciu teilhardowskim oznacza
zaś przede wszystkim przyrost świadomości związany ze wzrostem złożoności
strukturalnej sukcesywnych tworów ewolucji. Na poziomie noosfery
składa się nań postęp techniczny, doskonalenie się środków komunikacji
międzyludzkiej, wymiana dóbr kulturalnych i dyfuzja kultur.
Między koncepcją postępu marksistowskiego i teilhardowskiego zionie
przepaść. Postęp marksistowski realizuje się według klasycznego schematu
dialektyki Hegla-Marksa opartego na cyklu teza-antyteza-synteza-teza-
antyteza... itd. w nieskończoność. Świat postępuje naprzód poprzez
negowanie każdorazowej tezy, następnie przez negację tej negacji i tak
dalej. Innymi słowy, siłą napędową dziejów jest walka przeciwieństw. Według
Teilharda natomiast motorem dziejów jest jednocząca miłość. Panie Nogacki,
czy to na takim fundamencie powstała teologia wyzwolenia?
Czy Teilhard sprzyjał komunizmowi? Pan Nogacki nie pisze o tym wprost,
ledwie spomiędzy wierzy puszcza porozumiewawcze oko do czytelnika. Zobaczmy
przeto, co Teilhard pisał o komunizmie:
„...Milion ludzi... paraduje na polach ćwiczeń. Milion standaryzowany
w fabrykach. Milion zmotoryzowany. A wszystko to sprowadza się w
komunizmie i nacjonalizmie do najprawdziwszej niewoli w okowach bezwładu
myśli. Zamiast braterstwa - termitiera. I zamiast spodziewanego zrywu
świadomości - mechanizacja jako nieunikniony wynik totalitaryzmu”
Taki to z Teilharda „komunista”.
Oczywiście, z fundamentalnych Jego założeń (postęp przez syntezę, a nie
walkę przeciwieństw) wynika konieczność zbliżenia między dwoma ekstremalnymi
orientacjami: materializmem i chrześcijaństwem. Teilhard wierzy, że
istniejąca tu rozbieżność nie jest ani całkowita, ani ostateczna. Elementem
wspólnym jest „wiara w człowieka”. Jeśli marksista, poprzez tę wiarę, nie
zatraci w swym materializmie całej siły wstępującej ku duchowi, oba nurty
mogą osiągnąć wspólny cel, „ponieważ wszystko co jest wiarą wzrasta; a
wszystko, co wzrasta, zbiega się nieuchronnie”.
Można w to nie wierzyć, dopatrzyć się tu naiwnego optymizmu, ale posądzać o
sympatie do komunizmu to tak, jak pomylić czułą miłość małżeńską z gwałtem
zbiorowym...
To, że p. Nogackiego toczy robak antykomunizmu jest tyle oczywiste, co godne
pochwały. Ale czemu towarzyszy temu iście lewicowa chętka mącenia umysłów
przez mylące sugestie i uproszczenia, przez zręcznie dobrane cytaty,
których zresztą nie sposób bez odsyłaczy sprawdzić? (wertowałem wszystkie
wydane u nas dzieła Teilharda, lecz jakoś nigdzie nie mogłem odszukać ponoć
jednej ze sławniejszych Jego myśli: tego, że Bóg chrześcijański i
marksistowski pogodzą się w Chrystusie - co zresztą daj Boże!).
Wielu filozofom i myślicielom nie smakuje wizja Teilharda. Podejmują więc
merytoryczną krytykę i polemikę. Stosowanie w nich metodologii poprawności
politycznej nie mieści się w granicach ich godności.
Co polecałbym także publicystom, zwłaszcza konserwatywnym, którzy jeszcze
znają słowa godność i honor.
Analiza technik urabiania opinii czytelników
przez GW na przykładzie recenzji filmów publikowanych w „Gazecie
Telewizyjnej”. Wysłana do GW – bez odzewu, wysłana i opublikowana w
Najwyższym Czasie.
W weekend 21-22 kwietnia TVP1 i RTL7 uraczyły nas dwoma filmami z gatunku
„horroru religijnego”: „Adwokat diabła” i „Armia Boga”. Sposób, w jaki
potraktowała oba te dzieła „Gazeta Telewizyjna” (piątkowy dodatek do GW) w
sposób wielce wymowny ilustruje technologię prania mózgów stosowany przez ów
poczytny organ rodzimych autorytetów moralnych. Dlatego chciałbym zwrócić na
to uwagę Szanownych Czytelników.
„Adwokata diabła” widziałem przed kilku laty w kinie. Uznałem go wówczas za
film godny prezentacji na wszelkich wielkopostnych rekolekcjach, ponieważ w
sposób sugestywny i poruszający ukazuje sposób działania szatana we
współczesnym świecie. Przeciwstawia się tym samym modnym tendencjom sił
postępowych usiłujących zamknąć księcia ciemności w skansenie ludowych
bajań i wierzeń. Film jest też przestrogą, wezwaniem do ciągłej czujności:
w końcowej scenie bohater upojony moralnym zwycięstwem nad własną słabością
ulegania pokusom tego świata ową czujność traci i daje się zwieść
pochlebstwom Złego, który tym razem przywdział maskę dziennikarza.
Ostrzeżenie dane jest widzowi może zbyt dosłownie: obserwuje sprytne
technicznie przeobrażenie twarzy owego dziennikarza w twarz Ala Pacino
grającego właśnie szatana i słyszy jego słowa: „ze wszystkich grzechów
próżność lubię najbardziej”.
Film ten nie spodobał się jednak recenzentom GW. Przed rokiem (gdy emitował
go kanał HBO) Konrad J. Zarębski przyznał mu jedną (!) gwiazdkę, kwitując
pogardliwie: „Pretensjonalne i trąci konfekcją. Strata czasu” (cytuję z
pamięci). W tym roku recenzent (I.B.) okazał się bardziej łaskawy: przyznał
dwie gwiazdki, a po krótkim opisie fabuły protekcjonalnie stwierdził, że
film „broni się nie najgorszym humorem”(!), „zrealizowany jest
rzeczywiście pierwszorzędnie” i „jako rozrywkowa propozycja zasługuje na
uwagę”.
Nie jestem wielkim myślicielem, ale też nie zaliczyłbym się w poczet
intelektualnych słabeuszy. Obejrzawszy „Adwokata diabła” po raz drugi,
utwierdziłem się w przekonaniu, że jest on pełen głębokich treści
przekazywanych wprost lub ukrytych pod subtelną warstwą symboliczną.
Dlatego kogoś, kto przypisuje temu filmowi miano rozrywkowego gotów byłbym
posądzić o to, że niewiele zeń zrozumiał. Nie podejrzewam o to wytrawnych
znawców kina piszących recenzje w GW. Sądzę, że przesłanie filmu zrozumieli
w stu procentach. Co im się więc w nim aż tak nie spodobało, że zrobili
niemal wszystko, aby zniechęcić widza? Czy owo przesłanie? Czy sugestia, że
diabeł nie jest mitem, lecz namacalną, oddziałującą w świecie
rzeczywistością? Czy też może tylko godne księgi aforyzmów „drobiazgi”,
którymi przesycony jest iście Konradowski monolog szatana w końcowej
sekwencji filmu: „Wolna wola jest jak skrzydła motyla: kiedy się ich
dotknie, już nigdy nie wzbiją się w powietrze”. „Ja tylko przygotowuję
scenę. Każdy sam pociąga za własne sznurki” „Bądź sobą. Wina jest jak
niepotrzebny wór cegieł”. „Kto będąc przy zdrowych zmysłach powie, że wiek
XX nie należał do mnie?”. „Prawo jest wszystkim, otwiera każde drzwi. To
nowy rodzaj kapłaństwa”. „Cnota diabła jest w jego lędźwiach”. I wreszcie:
„Chcę mieć rodzinę!”
Masz ją, szatanie. Kłopot w tym, że ona nie chce się do tego przyznać i woli
mówić, że ciebie nie ma. Woli mówić, żeś mitem, bajeczką, „rozrywkową
propozycją”.
Taką właśnie bajeczką jest drugi film, „Armia Boga”. Bajeczką politycznie
poprawną z jednej i nieprzyzwoitą z drugiej strony. Oto mamy do czynienia z
drugim buntem aniołów, na którego czele staje sam Archanioł Gabriel. Nie
podoba mu się, to, że Bóg faworyzuje „ziemską małpę” - jak określa
człowieka. Wojna „na górze” schodzi na ziemski padół, jest pełna przemocy,
nienawiści i okrucieństwa. Zbuntowanym aniołom przypisano maksymalną pogardę
do człowieka... i do Boga. Siłą rzeczy nasuwa się porównanie z grecką i
rzymską mitologią, gdzie bogowie pełni byli namiętności, emocji, zawiści,
prowadzili intrygi, toczyli wojny między sobą, wciągając w nie ludzką rasę.
Próba ukazania w tej optyce koncepcji judeochrześcijańskiej wygląda
żałośnie, trąci intelektualnym inwalidztwem. Jest jednak dziwnie bliska
recenzentom z GW, piejącym z zachwytu nad owym filmem: „niesamowita
historia, sugestywny nastrój”. Koniecznie obejrzeć – cztery punkty!
Panowie recenzenci, gdzie się podziały Wasze intelektualne ambicje? Skąd to
podniecenie „niesamowitą historią”, „sugestywnym nastrojem” – atrybutami
bądź co bądź filmu rozrywkowego? Co Was tak oczarowało? Święta Trójca na
Olimpie? Uroda Mefista proponującego pomoc człowiekowi w obawie przed
konkurencyjnym piekłem? Może spodobało się Wam, że w prywatnym rankingu
Archanioła Gabriela na największego niegodziwca rasy ludzkiej wygrywa nie
Stalin, nie Hitler, nie Pol Pot, ale amerykański pułkownik wyrzynający
komuchów w Korei? A może widok szamanów indiańskich skutecznie
wypędzających złego ducha z dziewczynki, który znalazł się tam za sprawą
„dobrego” anioła, poskromił Waszą frustrację wywołaną nieszczęsną
deklaracją „Dominus Iesus”?
Myślę jednak, że przede wszystkim spodobała Wam się konwencja filmu
sugerująca, że te wszystkie dobre i złe duchy, piekło, niebo, Bozia
i Boruta to taka sobie niewinna bajeczka, Że religia, która kiedyś może
i była opium dla ciemnego ludu, teraz, dla wysoce oświeconego
społeczeństwa, może i powinna być ledwie tematem do rozrywkowego
widowiska.
Polemika z Jerzym Burlińskim podnosząca
etyczne aspekty postaw pro- i antyunijnych opublikowana w Najwyższym Czasie.
W obliczu nieuchronnej perspektywy wejścia Polski do UE p. Jerzy Burliński
wzywa do zachowań pragmatycznych, tj. pogodzenia się z losem i aktywnego
udziału polityków UPR do wyścigu, którego metą jest Bruksela a nagrodą -
fotele poselskie parlamentu europejskiego w Strasburgu (NCz! Nr 6(612)).
„Jako członek Partii Realnej (UPR zmieniła nazwę, czy też to jakiś nowy twór
na polskiej scenie politycznej? – pytanie: TS) nie jestem zainteresowany
mrzonkami i bajaniem. Jeśli coś jest nieuchronne, należy przygotować się
na to. Zapobiegliwa gospodyni na zimę gromadzi zapasy, a nie protestuje
przeciwko przymrozkom” – spektakularnie argumentuje p. Burliński.
Przedtem przedstawia przygnębiający, choć, niestety, wysoce prawdopodobny
scenariusz zdarzeń mających nas doprowadzić do UE. Ma to przypieczętować
tezę o nieuchronności, która tak potrzebna jest p. Burlińskiemu do
gardłowania za czynnym udziałem w uprawianiu europolityki, co byłoby, Jego
zdaniem, dowodem na gospodarską zapobiegliwość.
Wydaje mi się, że Pan Burliński nie rozróżnia nieuchronności wynikającej z
obiektywnych praw przyrody od tej, która jest następstwem ludzkich działań,
postaw i wyborów, zatem przynależy do sfery aksjologicznej. Dowcip o góralu,
który podcinając gałąź, na której siedział, zlekceważył ostrzeżenie
przechodnia, a masując obolałe pośladki myślał, że spotkał proroka jest
śmieszny dlatego, że jego bohater nie wierzył w nieuchronność praw ciążenia
powszechnego. Dowcip p. Burlińskiego jest raczej smutny niż śmieszny –
dlatego, że wierzy on w historyczną nieuchronność dziejów.
Wyobraźmy sobie sytuację, w jakiej znaleźli się apostołowie po śmierci
Chrystusa – samotni, osaczeni, chowający się w Wieczerniku. Nieuchronność
klęski misji Rabbiego jest oczywista. Lecz, wzmocnieni (jak wierzymy) przez
Ducha Świętego odważnie ruszają w świat. Garstka niedouczonych rybaków z
prowincjonalnej Galilei naprzeciw potędze Rzymu. Czy to nie „mrzonki i
bajania”? Co podpowiada pragmatyczny rozum?
Zgodnie z logiką p. Burlińskiego Jagiełło nie powinien stawiać czoła
zakutym w stal krzyżackim hufcom, targowiczanie słusznie dogadywali się
z zaborcami, „cud nad Wisłą” nie powinien mieć miejsca, żołnierze znad Bzury
dobrze zrobiliby, od razu wystawiając białą flagę, Jałta była jedynie
możliwą odpowiedzią na nieuchronność zdarzeń wobec nieugiętej postawy
Stalina a założyciele pierwszych formacji opozycyjnych (ROP, ROPCiO, Oficyna
Liberałów) to utopiści nie przyjmujący do wiadomości, że poparcie dla Gierka
sięga 99,99%...
Mieszając porządek przyrodniczy z aksjologicznym, Pan Burliński wyrzuca na
śmietnik historii Tomasza Moore’a, Rejtana, Ottona Schimka i wszystkich
innych, którzy mieli odwagę mówić „nie”, choć sytuacja była beznadziejnie
nieuchronna.
Stary rabin miał ponoć znakomite lekarstwo na wszy: polubić. Czyż nie tę
samą logikę proponuje nam p. Burliński? Nam – a dokładnie Prezesowi JKM. To
On ma flirtować z eurotomanami, brać udział w historycznym procesie
rozpuszczenia polskiej gospodarki, kultury i tożsamości narodowej w
europejskim tyglu. Ma tak uczynić, ponieważ jest prezesem Unii Polityki
Realnej, zatem, dokonując pragmatycznych wyborów, ma partycypować
w uprawianiu polityki europejskiej (raczej księżycowej niż realnej) tylko
dlatego, że to nieuchronne!
A jeśli po dwudziestu, pięćdziesięciu latach okaże się, że wsiedliśmy do
złego pociągu, to gdzie historycy posadzą wtedy Prezesa? Na ławie bohaterów
narodowych, czy targowiczan? Czy usiądzie obok niego ten, kto go skusił?
Wątpliwe – w swoim czasie, jeśli tylko zorientuje się odpowiednio wcześnie,
że to zły pociąg, pragmatycznie przesiądzie się do innego!
Byłoby lepiej, gdyby Prezes postępował zgodnie z sumieniem nawet jeśli to
niepraktyczne. To Jego wybór, Jego odpowiedzialność.
Pan Burliński natomiast może dołączyć do owczego stada, jeśli taka Jego
wola. Może nawet założyć własną partię, Unię Pragmatyków, może lepiej
Demokratyczną Unię Pragmatyków, albo – w ramach kokietowania Brukseli -
Demokratyczną Unię Pragmatyków Europy, która po wejściu do UE szybko
przekształci się w Wielką Demokratyczną Unię Pragmatyków Europy. Niech
jednak robi to na własny rachunek. Niech obciąża własne, nie cudze sumienie.
Wywód kończy się cytatami piosenki śpiewanej przy ogniskach w czasach
komunistycznej niewoli. Piosenka mówi o tym, co przeżyliśmy i co w związku z
tym przeżyć jesteśmy zdolni. Lecz czy, cytując, p. Burliński zastanowił się,
dzięki komu właściwie przeżyliśmy rewolucję, Hitlera, potop szwedzki:
dzięki tym, którzy pragmatycznie położyli uszy po sobie wobec
nieuchronności sytuacji, czy raczej dzięki tym, którzy nie tracąc nadziei,
podjęli działania – każdy na swoją miarę: ten w partyzantce, tamten na
tajnych kompletach, jeszcze inny przy sitodrukowych powielaczach – aby
narodową tożsamość ocalić?