Przeciw przymrozkom

Home

Swoją drogą
Jak się UPRę
Hinduscalia
Przeciw przymrozkom

Raz jawa, raz sen

Polemika z felietonem Andrzeja Osęki „Profanacja z pobudek ideo­wych”. Wysłana do GW, bez odzewu.

Tak się składa, że najgorliwszą troskę o Kościół Powszechny, jego spra­wy i czystość ideową przejawiają publicyści o zgoła odmiennej prowe­niencji. Pan Andrzej Osęka znany jest ze swych o Kościół trosk szczególnie, toteż nikogo nie zaskoczył chyba fakt ronienia przezeń krokodylich łez nad faktem sprofanowania Grobu Pańskiego przez prałata Jankowskiego (felie­ton „Profanacja z pobudek ideowych”, GW 95). Oczywistym dla czytelnika jest, że troska o czystość Kościoła jest tu motywem pierwszoplanowym; obrona obrażonych „oszczerstwem politycznym” partii jest ledwie efektem ubocznym. Pan Osęka czuje się władny pouczać Prymasa nie tylko w kwe­stiach dobrych manier, gdzie wszak kompetencje ma oczywiste, ale w pro­blematyce zasad liturgicznych, interpretacji przesłania, jakie niesie obrzą­dek Drogi Krzyżowej. Poucza cierpliwie niczym troskliwy ojciec, przywo­łując cytaty z nowego „Katechizmu” - z pewnością Księdzu Prymasowi nieznanego.
Cytat to cytat. Wyrwane z kontekstu strzępy zdań można sklejać jak się komu żywnie podoba. Najsprawniejszymi w tej konkurencji są Świadkowie Jehowy, ale Pan Osęka dzielnie stawia im czoła. Co wygodnie mu było zacytować, zacytował, co niewygodne - opuścił. Popatrzmy: we wzmiankowanym artykule „Wszyscy grzesznicy byli sprawcami śmierci Chrystusa” cy­tat Św. Franciszka z Asyżu, którym Osęka Prymasa, a przy okazji czytel­ników poucza, czytamy również: „(...) z pewnością więc ci, którzy pogrą­żają się w nieładzie moralnym i złu „krzyżują ... w sobie Syna Bożego i wy­stawiają Go na pośmiewisko”(Hbr 6,6)”. Ten wątek felietoniście do układanki nie bardzo widać pasował.
Pan Osęka uważa za oczywiste, że Grób Pański w Kościele św. Brygidy za­wierał „oszczerstwa polityczne”. Gdyby było inaczej, zapewne starałby się ową tezę uzasadnić. Oczywistość owa jest jednak pozorna - to konsek­wen­cja pewnego nadużycia: wg felietonisty Ks. Jankowski „porównał pew­ne zasiadające dziś w parlamencie RP partie polityczne do organizacji hitlerowskich i stalinowskich winnych...” i tak dalej.
Jestem informatykiem i lubię jednoznaczność zdań. Zapytam więc - gdzie jest owo porównanie? Czym się wyraża? Tym, że skróty nazw owych partii i wrednych wszystkim, również Panu Osęce, organizacji umieszczono obok siebie?
Załóżmy, że Pan Osęka ma wąsy (może ma - nie wiem, bom Go nie widział). Jeśliby ktoś wykonał zestawienie wszystkich znanych ludzi z wąsa­mi, czy byłby on oburzony faktem, że znalazł się na jednej liście z Wielkim Malarzem i Równie Wielkim Językoznawcą? Czy utrzymywałby, że tym sa­mym został z nimi porównany co do łotrostwa, czy tylko względem atry­butu wąsów?
Rozumiem symbolikę Grobu Pańskiego zastosowaną przez Ks. Jankow­skiego i - choć jej entuzjastą nie jestem; osobiście bym jej nie użył - to nie widzę w niej niczego oburzającego. Zestawiono tam kilka znanych orga­nizacji wg określonego porządku (klucza, jak mówią informatycy). Cechą je łączącą jest niechęć do Kościoła, lub - bardziej dosadnie – antychrystianizm. O ile wiem, każda z nich (w wymiarze statystycznym, bo nie wszys­tkie posłuszne były (są) imperatywowi jednomyślności) jawnie lub nie, bar­dziej lub mniej zażarcie, zwalczała lub zwalcza Kościół i jego nauki. Ksiądz umieścił obok grobu sprawców śmierci Chrystusa - tych, którzy krzyżowali Go w historii. Tych, którzy krzyżują Go dziś (rozumiemy to symbolicznie - krzyżowanie jako zwalczanie Ewangelii). Uczynił to według własnego roze­znania, o co ewentualnie można mieć doń pretensje (wydaje mi się jed­nak, że żadna z owych organizacji swej niechęci do Kościoła nie skrywała, choć natężenie i sposób manifestacji mogły się znacznie różnić). Rozcią­ganie zakresu owego „porównania” na inne aspekty pozwala wprawdzie kie­ro­wać oskarżenia o „oszczerstwa polityczne” jest wszakże nieuzasad­nio­nym nadużyciem. Gdy się już co pisze, trzeba się zastanowić, żeby jakaś brednia z tego nie wyszła.
Pan Osęka zachowuje się trochę jak wilk ze znanego dowcipu, który szu­kał byle pretekstu, żeby zającowi dać w zęby. Usunięcie części napisów oddala wprawdzie oskarżenie o „oszczerstwo polityczne” (wątpliwej, jak pokazaliśmy, zasadności), lecz cóż z tego: „Usunięcie inicjałów, paru liter - niczego nie zmienia: z nimi, czy bez nich, Grób ma formę odrażającą: po­zna­czony swastykami, napisami na czerwonym (...) tle(...)” I dalej: „Gdy się na te swastyki patrzy - słychać wrzask Parteitagów, nie pieśni wielkanocne.”
Niewykluczone, że za rok Pan Osęka dla podtrzymania samych tylko pozytywnych doznań estetycznych z oglądania Grobu Pańskiego zażąda usunięcia pustego krzyża z cierniową koroną - wszak zza niego słychać wrzaski rzymskich sołdatów i jęki skazańców, którym łamią kości.
Proszę Pana, może Pan sobie grób taki zafundować. Może Pan, dla po­głę­bienia owych pozytywnych doznań, miast gipsowej figury Chrystusa z twarzą, na której zastygło cierpienie, umieścić fikuśnego wielkanocnego zająca i dwa, może trzy przeurocze pisklątka w kolorze cytryny. Może Pan utrzymywać, że Chrystus nie wiódł sporów z faryzeuszami, tylko szczerzył do nich zęby w przymilnym uśmiechu. Może Pan uważać, że epizod, w któ­rym okłada On rózgami przekupniów na świątynnym dziedzińcu jest apokryfem. Może Pan - bo żyjemy w wolnym kraju - lecz proszę to czynić na własny rachunek. Proszę też tego nie nazywać chrześcijaństwem. Zaś pouczanie duszpasterzy w sprawach wiary, liturgii, ikonografii przez ludzi o Pana kompetencjach wygląda żałośnie. Trochę tak jak gdyby sugerował Pan Pendereckiemu poprawki w partyturze. Niby Panu wolno, ale...
Pozwolę tutaj sobie powtórzyć cytat pewnego szwajcarskiego teologa, który znalazłem w Pańskiej gazecie: „Gdy ślepiec ogląda obraz rękami, mó­wi: jaki on szorstki, czemu go nikt nie wygładził?”
Groby Pańskie mają swą tradycję. Nigdy nie stroniły od aluzji do współ­czesności: ani w czasach zaborów, ani podczas okupacji, ani w stanie wo­jen­nym. Dziwne, że w tych (ostatnich) czasach ówczesnym dysydentom, obecnie „postępowym” antyklerykałom jakoś to nie przeszkadzało. Ow­szem, znam takich, co się w pomysłach prześcigali - kto drastyczniejsze przesłanie wykombinuje - aż się proboszczowie od niech opędzali...
Po beczce dziegciu czas na łyżkę miodu. Za jedno Pana Osękę muszę pochwalić: celny wybrał sobie tytuł serii felietonów: Jawa czy sen. Gdy je czytam, czasem jestem zauroczony głębią myśli, precyzją wypowiedzi, celnością argumentów, czasem mam wrażenie, że śnię.

Szare jest szare

Niniejszy tekst jest polemiką z artykułem Adama Michnika „Szare jest piękne” (GW z dn. 04.01.97). Zgodnie z obyczajem stosowanym w wielu krajach i epokach przesłałem go „do źródła”. Zgodnie z obyczajem stosowanym w innych krajach i epokach, GW uznała tekst za niebyły: do dziś nie zareagowała (nie otrzymałem ani potwierdzenia ani odmowy publikacji). Dziwić się nie należy - wszak w GW zawsze lewda na wierzch wypływa.

Demokracja nie jest czarna, biała ani czerwona. Ona jest szara - i przez to piękna - usiłuje przekonać nas Adam Michnik w artykule „Szare jest piękne” (GW nr 3.2296). Budując pozornie nieskazitelny logicznie wywód oparty na prostej aksjomatyce zdaje się zapominać o mądrości znanego przy­sło­wia pouczającego nas, że „diabeł tkwi w szczegółach”. To przeo­czenie owocuje całym pasmem uproszczeń, których wyartykułowanie wymagałoby artykułu równie opasłego, co inkryminowany. Ograniczę się przeto do tych najbardziej rażących i spróbuję pokazać, że ich źródło tkwi we wspomnianej aksjomatyce. W założonej prostocie modelu opartego na dialektyce pojęć konserwatysta-socjalista.
W nauce (zwłaszcza ścisłej) wiadomo nie od dziś, że model (np. zja­wis­ka) jest uproszczeniem. Rzeczywistość jest bardziej złożona, niż to umiemy odwzorować dostępnym do opisu językiem matematyki, a nikt dotąd nie zaproponował języka bardziej skutecznego. Per analogiam można tu zgrab­nie wrócić w przestrzeń polityki, przywołując słynną maksymę Churchilla o demokracji: to zły system sprawowania władzy, lecz nikt nie wymyślił lep­szego. Realizm, rozsądek nakazują ciągle mieć w świadomości ową praw­dę, pamiętać nie tylko o atutach demokracji, lecz i o zagrożeniach, ja­kie za sobą niesie - miast lukrować ją wątpliwej jakości sloganami w stylu „szare jest piękne”. Niestety, nie jest; sądzę, że Adam Michnik wie o tym dobrze i zachowuje się jak zdolny akwizytor reklamujący towar, którego słabości, owszem, zna doskonale, nawet drobiazgowo je prezentuje, lecz chytrze bagatelizuje wobec potencjalnego nabywcy. Inna sprawa, jak w ta­kim razie można odwoływać się do racji sumienia?
Pierwsze istotne uproszczenie znajdujemy już na początku: zadając py­ta­nie o los czekający Europę Wschodnią, buduje Michnik alternatywę: „przy­należność do wspólnoty państw demokratycznych i społeczeństw otwar­tych, czy też prowincjonalne dyktatury, samoizolacja i oderwanie od Europy?” Alternatywa jest fałszywa, bo nie wyczerpuje innych możliwości, np. obok prowincjonalnej dyktatury jest do pomyślenia prowincjonalna de­mokracja, może nawet lepsza od totalnej (czyt. europejskiej). A w ogóle skąd ten, chorobliwie przewijający się pomysł, że warunkiem przynależ­no­ś­ci do Europy jest akceptacja obowiązujących tam ustrojowych, społecz­nych, kulturowych i ekonomicznych normatywów? Gdzieś w las poszło przy­pomnienie Papieża, że nie musimy wchodzić do Europy, skoro od ty­sią­ca lat w niej jesteśmy. (Na marginesie Pańskiej anegdoty - która z moż­liwych perspektyw bardziej Pana pociąga: żaba hasająca po łąkach, czy żaba uwięziona w kieszeni europejskiego hegemona?)
Wątpliwa jest słuszność twierdzenia, jakoby „tu (w Europie Wschodniej - T.S.) łatwiej było sformułować ideę społeczeństwa obywatelskiego”, bo „świadomość narodowa i obywatelska kształtowała się jako rezultat więzi ludzkich, a nie jako nakaz instytucji państwowych”. Widać Michnik żyje w in­nym niż ja świecie. Widać dostrzega świadomość obywatelską tam, gdzie ja widzę homo sovieticus (myślę, oczywiście, o jakiejś statystycznej dominancie). Fenomen Tymińskiego, skuteczność siekierki Wałęsy, zawrot­na kariera koalicji SLD-PSL... Ktoś napisał w „Gazecie” (przy okazji prezy­denckich wyborów), że u nas łatwo o aferę, znacznie trudniej o kompro­mitację. Potwierdzają to wszystkie „numery” aktorów politycznej sceny: od Sekuły poprzez „magistra” do Oleksego. Następowały po sobie jak gromy, a krzywa poparcia dla orientacji politycznej, z którą się identyfikowali, rosła... To ma być świadomość obywatelska? Sporo już napisano, co stało­by się z karierą takich „polityków” w krajach, gdzie świadomość obywa­telska kształtowała się rzeczywiście jako rezultat więzi ludzkich (np. Stany Zjednoczone - casus Nixona, Edwarda Kennedy'ego).
Natomiast bez wątpienia prawdziwą jest przesłanka „demokracja to wol­ność wpisana w reguły prawa”. Ponieważ jednak demokracja to władza ludu, przeto lud ten realizuje swą wolność poprzez owego prawa kreo­wa­nie. Mamy tu do czynienia z klasyczną antynomią: prawo, w które wpisana jest wolność nie jest fundamentem, bo dzięki niej właśnie może być mody­fikowane. Matematyk spytałby tutaj: dobrze, na czym więc opiera się cały system? Na sumieniu - odpowiada nam Michnik. A sumienie - na czym? Czy jest ono bytem niewzruszonym? Czy też raczej ma zdolność ewoluo­wania, swoistego „dryfu” w przestrzeni aksjologicznej?
Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, pozostając w optyce zapropo­no­wanej przez Michnika, proponuję rozważyć dwa znane cytaty: A. Toł­stoja „Człowiek to brzmi dumnie” (dla socjalistów) i F. Dostojewskiego „Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno” (dla konserwatystów).
Czy jednak ta zaproponowana przez Michnika optyka ma sens? Powie­działem na wstępie, że jest to zbyt prosta aksjomatyka, by budować na niej jakiekolwiek realistyczne modele. Istotnie, prowadzi ona Autora do chy­bio­nych, czasem wręcz zabawnych przeciwstawień: dowiadujemy się np., że komunizm to zwyrodnienie socjalizmu, a faszyzm - konserwatyzmu („zwień­czeniem obu utopii antyliberalnych stały się ustroje totalitarne”). Nic podobnego, drogi Panie Adamie. Obydwa dwudziestowieczne totalita­ryzmy, to oblicza socjalizmu: komunizm i narodowy socjalizm. Proszę nie fałszować historii.
Jak rzekłem, dialektyczna symbolika „socjalista-konserwatysta” nie przy­staje do rzeczywistości, bo nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Np. kon­serwatyzmu liberalnego, który nie odrzuca „ładu wolności opartego na wolnej grze sił politycznych i ekonomicznych, na swoistym dyktacie włas­ności i pieniądza”. Przeciwnie - o te właśnie wartości zabiega. Z drugiej stro­ny nie uważa, że „porządek demokratyczny jest negacją tradycji, prze­gra­ną ducha chrześcijańskiego z drapieżnym nihilizmem...” etc. Uważa na­tomiast, że - uwaga! - demokracja to wolność wpisana w prawo, lecz pra­wo nie wynika z wolności, a zostało światu nadane i zadane (wbrew pozo­rom nie ma tu żadnych preferencji światopoglądowych; wierzący mogą mówić o Bogu, niewierzący o obiektywnym prawie naturalnym w analogii do obiektywnych praw przyrody, których istnienia, tuszę, ateiści nie negu­ją). Tymczasem o konserwatyzmie liberalnym, zwłaszcza krajowym, Pan Michnik i cała Jego Gazeta milczą jak grób. Taki np. UPR znajduje się w „pu­b­li­cystycznym niebycie”. Owo milczenie, Panie Adamie to siła argu­mentu, czy argument siły?
Daleki jestem od twierdzenia, że symbolika Michnika (konserwatysta-socjalista) wzbogacona o element konserwatysty liberalnego stanowi dobrą pod­stawę do budowy poprawnego modelu. Myślę, że byłby on dokład­niejszy, lecz w dalszym ciągu uproszczony. Rzeczywistość w przestrzeni dziejów ma równie bogate spectrum, jak w przyrodzie.
Ostatni rozdział artykułu Michnika to istny panegiryk na cześć demo­kracji. Zauważmy, że Autor absolutyzuje tu swoje racje, choć uważa, że ab­solutyzowanie jest dla demokracji zabójcze! No, może jest zabójcze wy­łącznie gdy „absolutyzują” „czarni” lub „czerwoni”. Rasowy miłośnik de­mo­kracji może absolutyzować bez ograniczeń!
Jak przystało na panegiryk, znajdziemy tu sporo mitów i sloganów. Oto niektóre z nich.
„Być może najważniejszym przesłaniem XX stulecia jest wiedza o tym, że oczyszczenie świata z grzechu jest niebezpiecznym urojeniem umysłu spragnionego dobra - jesteśmy skazani na niedoskonałość”. Nieprawda. Wie­dzę tę świat ma od dawna. Proponuję lekturę choćby Księgi Rodzaju. Doświadczenia XX wieku (nie po raz pierwszy zresztą) są lustrzanym od­biciem opisanego tam buntu Adama. Odpowiedzią człowieka na kuszenie („człowiek to brzmi dumnie”), by wziął w swe ręce władzę w pełnym wy­miarze. By nie tylko gospodarował; także rozsądzał o tym, co dobre, a co złe. To tylko urojenia lewicowych (zazwyczaj) utopistów, których umysły nie tak znowu zawsze były „spragnione dobra”.
„Demokracja posiada zdolność do korygowania swoich błędów”. Na­praw­dę? Czemu więc nawet wiekowa demokracja brytyjska nie jest dosko­nała? Czemu we wszystkich demokracjach - młodych i starych - wciąż od­na­wiają się korupcje, oszustwa i wszelkie inne niegodziwości?
Demokracja „jest lekarstwem na dyktatury”. Poważnie? Trzymam za sło­wo! A słyszał Pan o dyktaturze środków masowego przekazu? O ogłu­pianiu mas po to tylko, by wygrać wybory? O „opinii publicznej” - tym zło­tym cielcu, jaki na ołtarze wyniosła właśnie tzw. „zachodnia demokracja”? O fenomenie reklam - tym posuniętym do granic absurdu mechanizmie urabiania naiwnych umysłów, który bywa też skwapliwie wykorzystany przez chytrych graczy politycznych w systemach demokracji parlamen­tar­nej właśnie? O wszechwładnym dyktacie pieniądza?
Nie ma żadnego leku na dyktatury. Nie ma leku na niegodziwości, bo zło przychodzi człowiekowi łatwiej niż dobro. Nawet dobry system aksjo­logiczny nie jest żadną gwarancją - przekonują o tym nie zawsze chlubne karty z historii Kościoła. Zakazany owoc leży i zawsze będzie leżał w zasię­gu naszej dłoni. Demokracja nie ma tu nic do rzeczy (Hitler zdobył władzę w sposób jak najbardziej demokratyczny). Nie jest magicznym panaceum; jej skuteczność (jak to kiedyś celnie zauważył E. Skalski) jest zdetermino­wana wypadkową kondycją moralną społeczności.
„Fundamentalizm - etniczny i religijny - to niebezpieczna zaraza, którą pozostawia nam w spadku XX wiek. Fundamentaliści wszelkich odmian pięt­nują moralny relatywizm demokracji, tak jakby to państwo miało być strażnikiem cnoty. My zaś, obrońcy szarej demokracji, nie przyznajemy pań­stwu tego prawa. Chcemy, by cnót ludzkich strzegły ludzkie sumienia.”
Fundamentalizm, to niebezpieczna zaraza, święte słowa. Także funda­mentalizm demokratyczny - ten, który stawia władzę ludu ponad prawem. Odmawia państwu kompetencji do strzeżenia cnót ludzkich; Co to w kon­swkwencji oznacza? Zauważmy: państwo normuje życie obywateli po­przez prawo. Jeśli prawo to nie będzie chronić cnót, to czegóż będzie strzec: niegodziwości?
Pan Michnik marzy by nie państwo, lecz ludzkie sumienia strzegły cnót ludzkich. To wzniosłe marzenie. Lecz spytam raz jeszcze z uporem: a co będzie strzegło ludzkich sumień? Szarość, która jest piękna?

Robak w... Nogackim

Polemika z zamieszczonym w Najwyższym Czasie! artykułem Roberta Nogackiego „Robak w księdzu”. Wysłana do NCz!, nie opublikowana.

Robert Nogacki pisze (lub już napisał) książkę „Rewolta w imię Tra­dycji”, której przedsmak zafundował Czytelnikom NCz! („Robak w księ­dzu”, Ncz! Nr 28-29, s. XXI-XXII). Jeśli całość ma poziom zaprezentowanej cząstki, to z dobrego serca doradzam Autorowi, by odstąpił od zamiaru wy­dania tego „dzieła”, lub go raz jeszcze przemyślał.
Zaprezentowany fragment zdradza przede wszystkim niczym nie mas­kowaną tendencyjność, powierzchowność i wysoki stopień beztroskiego publicystycznego niechlujstwa, objawiającego się m.in. całkowitym bra­kiem odsyłaczy do cytowanych dzieł (widocznie Autor zakłada, że leniwy czytelnik nie będzie go sprawdzał).
Ofiarą owej tendencyjności i powierzchowności padł francuski jezuita Piotr Teilhard de Chardin (określony w podpisie pod fotografią jako „postę­powy”, zapewne po to, aby już na starcie kojarzył się pejoratywnie Czy­telnikom NCz!). Być może, są i inne ofiary - zostawiam to znawcom pozo­stałych cytowanych myślicieli. Ja akurat trochę myślą Teilharda się intere­sowałem, przeto postanowiłem zaprotestować; niezależnie bowiem, czy się komu Jego poglądy podobają czy nie, nie wolno popełniać nadużyć po­przez kreowanie fałszywego, tendencyjnego ich obrazu. Nie wolno nig­dzie, ale zwłaszcza w NCz!, który jest jedną z ostatnich w kraju gazet wol­ną od politycznej poprawności. Niestety, artykuł p. Nogackiego od polity­cznej poprawności wolny nie jest.
Sportretowany przezeń Teilhard de Chardin jawi się Czytelnikowi jako miłośnik marksizmu i postępu (rozumianego, rzecz jasna, po marksistow­sku). Jest to, oczywiście, agent bolszewizmu; tylko przypadek sprawił zape­w­ne, że nie spoczywa pod murem Kremla „Dodajmy, że jest to jedyny zakonnik, którego prace wolno było wystawiać w radzieckich muzeach ateizmu...” - pisze p. Nogacki. Ładna laurka, nieprawdaż? Zwłaszcza ten wie­lo­kropek. Żadnych merytorycznych argumentów, tylko przypięcie „łat­ki”: bolszewicy go lubili.  Czy to nie jest klasyczny przykład urabiania po­glądów, tak charakterystyczny dla political correctness?
Teilhard de Chardin był rzeczywiście prekursorem pogodzenia teorii (nie hipotezy, jak chciałby p. Nogacki tylko teorii) ewolucji z doktryną chrze­ścijańską. Ja wiem, że w środowisku konserwatystów nie brak prze­ciw­ników owej teorii. To nie jest zabronione, podobnie jak nikt prawnie nie ściga zwolenników Ziemi - płaskiego krążka. Jeśli ktoś chce się wysta­wiać na pośmiewisko świata - jego sprawa. Ja zapewne wystawię się na po­śmiewisko tych przeciwników, głośno afirmując teorię ewolucji. Jednym z ludzi, którzy mnie do niej przekonali był właśnie Teilhard de Chardin. Zarysował on bowiem całościową, niezwykle spójną wizję świata, w któ­rym ewolucja jest fenomenem o wymiarze uniwersalnym (jest to zupełnie inny wymiar, zupełnie inna głębokość, niż nam sugeruje p. Nogacki: „zos­tał zapamiętany jako jeden z pierwszych katolików, którzy zaakceptowali hipotezy Karola Darwina, budując na nich swój własny system ewolucji re­ligii i człowieka”. Teoria Darwina to ledwie ułamek procenta fundamentu my­ś­li Teilharda; Jego system nie jest systemem „ewolucji religii i czło­wie­ka”, to komplementarna wizja ewoluującego wszechświata).
Poglądy Teilharda można scharakteryzować krótko (a więc i z upro­sz­cze­niami) w następujący sposób:
[1]
Wszechświat znajduje się w powszechnym celowym ruchu; ewoluuje i po­s­tępuje naprzód skokami od jednego progu do drugiego (ewolucja od­bywa się trójrytmem: rozbieżność, zbież­ność wyłanianie się; od różno­rodności nieuporządkowanej do różnorodności uporządkowanej, od cha­osu tworzywa wszechświata do syntezy.). Każdy osiągnięty stopień rozwoju jest nieodwra­calny. Cel ewolucji to punkt Omega, ośrodek centrali­zacji, Bóg.
Podłożem i motorem ewolucji jest duch (miłość). „Dialektyka” miłości - czynnika męskiego i żeńskiego ­znajduje najpotężniejszy wyraz w Bogu.
Podstawową zasadą ewolucji jest zasada złożoności świadomości.
Nauka jest jedna; obejmuje wszystkie dyscypliny naukowe łącznie z fi­lo­zofią i teologią.
Podstawowe władze poznawcze to rozum, wiara (mi­łość), będące kom­ponentami ewoluującego wszechświata.
Intelektualizm ontologiczny: wiedzieć więcej, to być wię­cej.
Czy Teilhard de Chardin był człowiekiem postępu, jak to sugeruje p. No­gacki? To zależy, co rozumieć przez „postęp”. Jeśli słowo to rozumie się po marksistowsku - z pozycji konserwatysty ma ono stygmat obelgi. Postęp - według Lenina - jest walką przeciwieństw. W ujęciu teilhardowskim oz­na­cza zaś przede wszystkim przyrost świadomości związany ze wzrostem złożoności strukturalnej sukcesywnych tworów ewolucji. Na poziomie no­osfery
[2] składa się nań postęp techniczny, doskonalenie się środków komu­nikacji międzyludzkiej, wymiana dóbr kulturalnych i dyfuzja kultur.
Między koncepcją postępu marksistowskiego i teilhardowskiego zionie przepaść. Postęp marksistowski realizuje się według klasycznego schematu dialektyki Hegla-Marksa opartego na cyklu teza-antyteza-synteza-teza- antyteza... itd. w nieskończoność. Świat postępuje naprzód poprzez nego­wanie każdorazowej tezy, następnie przez negację tej negacji i tak dalej. Innymi słowy, siłą napędową dziejów jest walka przeciwieństw. Według Teilharda natomiast motorem dziejów jest jednocząca miłość. Panie No­ga­cki, czy to na takim fundamencie powstała teologia wyzwolenia?
Czy Teilhard sprzyjał komunizmowi? Pan Nogacki nie pisze o tym wprost, ledwie spomiędzy wierzy puszcza porozumiewawcze oko do czy­telnika. Zobaczmy przeto, co Teilhard pisał o komunizmie:
[3]
„...Milion ludzi... paraduje na polach ćwiczeń. Milion standaryzowany w fa­brykach. Milion zmotoryzowany. A wszystko to sprowadza się w komu­nizmie i nacjona­lizmie do najprawdziwszej niewoli w okowach bezwładu myśli. Zamiast braterstwa - termitiera. I zamiast spo­dziewanego zrywu świa­domości - mechanizacja jako nieunikniony wynik totalitaryzmu”
Taki to z Teilharda „komunista”.
Oczywiście, z fundamentalnych Jego założeń (postęp przez syntezę, a nie walkę przeciwieństw) wynika konieczność zbliżenia między dwoma ekstremalnymi orientacjami: materializmem i chrześcijaństwem. Teilhard wierzy, że istniejąca tu rozbieżność nie jest ani całkowita, ani ostateczna. Elementem wspólnym jest „wiara w człowieka”. Jeśli marksista, poprzez tę wiarę, nie zatraci w swym materializmie całej siły wstępującej ku duchowi, oba nurty mogą osiągnąć wspólny cel, „ponieważ wszystko co jest wiarą wzra­sta; a wszystko, co wzrasta, zbiega się nieuchronnie”.
[4]
Można w to nie wierzyć, dopatrzyć się tu naiwnego optymizmu, ale po­sądzać o sympatie do komunizmu to tak, jak pomylić czułą miłość mał­żeńską z gwałtem zbiorowym...
To, że p. Nogackiego toczy robak antykomunizmu jest tyle oczywiste, co godne pochwały. Ale czemu towarzyszy temu iście lewicowa chętka mą­cenia umysłów przez mylące sugestie i uproszczenia, przez zręcznie do­brane cytaty, których zresztą nie sposób bez odsyłaczy sprawdzić? (werto­wałem wszystkie wydane u nas dzieła Teilharda, lecz jakoś nigdzie nie mo­głem odszukać ponoć jednej ze sławniejszych Jego myśli: tego, że Bóg chrześcijański i marksistowski pogodzą się w Chrystusie - co zresztą daj Boże!).
Wielu filozofom i myślicielom nie smakuje wizja Teilharda. Podejmują więc merytoryczną krytykę i polemikę. Stosowanie w nich metodologii po­prawności politycznej nie mieści się w granicach ich godności.
Co polecałbym także publicystom, zwłaszcza konserwatywnym, którzy jeszcze znają słowa godność i honor.

Armia diabła

Analiza technik urabiania opinii czytelników przez GW na przykładzie recenzji filmów publikowanych w „Gazecie Telewizyjnej”. Wysłana do GW – bez odzewu, wysłana i opublikowana w Najwyższym Czasie.

W weekend 21-22 kwietnia TVP1 i RTL7 uraczyły nas dwoma filmami z gatunku „horroru religijnego”: „Adwokat diabła” i „Armia Boga”. Sposób, w jaki potraktowała oba te dzieła „Gazeta Telewizyjna” (piątkowy dodatek do GW) w sposób wielce wymowny ilustruje technologię prania mózgów stosowany przez ów poczytny organ rodzimych autorytetów moralnych. Dlatego chciałbym zwrócić na to uwagę Szanownych Czytelników.
„Adwokata diabła” widziałem przed kilku laty w kinie. Uznałem go wów­czas za film godny prezentacji na wszelkich wielkopostnych reko­lekcjach, ponieważ w sposób sugestywny i poruszający ukazuje sposób działania szatana we współczesnym świecie. Przeciwstawia się tym samym modnym tendencjom sił postępowych usiłujących zamknąć księcia ciem­ności w skansenie ludowych bajań i wierzeń. Film jest też przestrogą, wezwaniem do ciągłej czujności: w końcowej scenie bohater upojony mo­ralnym zwycięstwem nad własną słabością ulegania pokusom tego świata ową czujność traci i daje się zwieść pochlebstwom Złego, który tym razem przywdział maskę dziennikarza. Ostrzeżenie dane jest widzowi może zbyt dosłownie: obserwuje sprytne technicznie przeobrażenie twarzy owego dzien­nikarza w twarz Ala Pacino grającego właśnie szatana i słyszy jego sło­wa: „ze wszystkich grzechów próżność lubię najbardziej”.
Film ten nie spodobał się jednak recenzentom GW. Przed rokiem (gdy emitował go kanał HBO) Konrad J. Zarębski przyznał mu jedną (!) gwiazdkę, kwitując pogardliwie: „Pretensjonalne i trąci konfekcją. Strata cza­su” (cytuję z pamięci). W tym roku recenzent (I.B.) okazał się bardziej łas­kawy: przyznał dwie gwiazdki, a po krótkim opisie fabuły protek­cjo­nalnie stwierdził, że film „broni się nie najgorszym humorem”(!), „zrea­lizo­wany jest rzeczywiście pierwszorzędnie” i „jako rozrywkowa propo­zy­cja zasługuje na uwagę”.
Nie jestem wielkim myślicielem, ale też nie zaliczyłbym się w poczet in­te­lektualnych słabeuszy. Obejrzawszy „Adwokata diabła” po raz drugi, utwier­dziłem się w przekonaniu, że jest on pełen głębokich treści przeka­zywanych wprost lub ukrytych pod subtelną warstwą symboliczną. Dlatego kogoś, kto przypisuje temu filmowi miano rozrywkowego gotów byłbym posądzić o to, że niewiele zeń zrozumiał. Nie podejrzewam o to wytraw­nych znawców kina piszących recenzje w GW. Sądzę, że przesłanie filmu zrozumieli w stu procentach. Co im się więc w nim aż tak nie spodobało, że zrobili niemal wszystko, aby zniechęcić widza? Czy owo przesłanie? Czy sugestia, że diabeł nie jest mitem, lecz namacalną, oddziałującą w świecie rzeczywistością? Czy też może tylko godne księgi aforyzmów „drobiazgi”, którymi przesycony jest iście Konradowski monolog szatana w końcowej sekwencji filmu: „Wolna wola jest jak skrzydła motyla: kiedy się ich do­tknie, już nigdy nie wzbiją się w powietrze”. „Ja tylko przygotowuję scenę. Każdy sam pociąga za własne sznurki” „Bądź sobą. Wina jest jak niepotrzebny wór cegieł”. „Kto będąc przy zdrowych zmysłach powie, że wiek XX nie należał do mnie?”. „Prawo jest wszystkim, otwiera każde drzwi. To no­wy rodzaj kapłaństwa”. „Cnota diabła jest w jego lędźwiach”. I wreszcie: „Chcę mieć rodzinę!”
Masz ją, szatanie. Kłopot w tym, że ona nie chce się do tego przyznać i woli mówić, że ciebie nie ma. Woli mówić, żeś mitem, bajeczką, „rozrywkową propozycją”.
Taką właśnie bajeczką jest drugi film, „Armia Boga”. Bajeczką polity­cznie poprawną z jednej i nieprzyzwoitą z drugiej strony. Oto mamy do czynienia z drugim buntem aniołów, na którego czele staje sam Archanioł Gabriel. Nie podoba mu się, to, że Bóg faworyzuje „ziemską małpę” - jak określa człowieka. Wojna „na górze” schodzi na ziemski padół, jest pełna przemocy, nienawiści i okrucieństwa. Zbuntowanym aniołom przypisano maksymalną pogardę do człowieka... i do Boga. Siłą rzeczy nasuwa się porównanie z grecką i rzymską mitologią, gdzie bogowie pełni byli na­miętności, emocji, zawiści, prowadzili intrygi, toczyli wojny między sobą, wciągając w nie ludzką rasę. Próba ukazania w tej optyce koncepcji judeo­chrześcijańskiej wygląda żałośnie, trąci intelektualnym inwalidztwem. Jest jednak dziwnie bliska recenzentom z GW, piejącym z zachwytu nad owym filmem: „niesamowita historia, sugestywny nastrój”. Koniecznie obejrzeć – cztery punkty!
Panowie recenzenci, gdzie się podziały Wasze intelektualne ambicje? Skąd to podniecenie „niesamowitą historią”, „sugestywnym nastrojem” – atry­butami bądź co bądź filmu rozrywkowego? Co Was tak oczarowało? Święta Trójca na Olimpie? Uroda Mefista proponującego pomoc czło­wie­kowi w obawie przed konkurencyjnym piekłem? Może spodobało się Wam, że w prywatnym rankingu Archanioła Gabriela na największego nie­godziwca rasy ludzkiej wygrywa nie Stalin, nie Hitler, nie Pol Pot, ale ame­ry­kański pułkownik wyrzynający komuchów w Korei? A może widok sza­manów indiańskich skutecznie wypędzających złego ducha z dziewczynki, który znalazł się tam za sprawą „dobrego” anioła, poskromił Waszą frustra­cję wywołaną nieszczęsną deklaracją „Dominus Iesus”?
 Myślę jednak, że przede wszystkim spodobała Wam się konwencja filmu sugerująca, że te wszystkie dobre i złe duchy, piekło, niebo, Bozia i Bo­ruta to taka sobie niewinna bajeczka, Że religia, która kiedyś może i była opium dla ciemnego ludu, teraz, dla wysoce oświeconego społe­czeń­stwa, może i powinna być ledwie tematem do rozrywkowego widowiska.

Przeciw przymrozkom

Polemika z Jerzym Burlińskim podnosząca etyczne aspekty postaw pro- i antyunijnych opublikowana w Najwyższym Czasie.

W obliczu nieuchronnej perspektywy wejścia Polski do UE p. Jerzy Bur­liński wzywa do zachowań pragmatycznych, tj. pogodzenia się z losem i aktywnego udziału polityków UPR do wyścigu, którego metą jest Bruksela a nagrodą - fotele poselskie parlamentu europejskiego w Strasburgu (NCz! Nr 6(612)).
„Jako członek Partii Realnej (UPR zmieniła nazwę, czy też to jakiś nowy twór na polskiej scenie politycznej? – pytanie: TS) nie jestem zaintere­so­wa­ny mrzonkami i bajaniem. Jeśli coś jest nieuchronne, należy przygo­to­wać się na to. Zapobiegliwa gospodyni na zimę gromadzi zapasy, a nie protes­tu­je przeciwko przymrozkom” – spektakularnie argumentuje p. Bur­liński.
Przedtem przedstawia przygnębiający, choć, niestety, wysoce prawdo­po­dobny scenariusz zdarzeń mających nas doprowadzić do UE. Ma to przy­pieczętować tezę o nieuchronności, która tak potrzebna jest p. Bur­lińskiemu do gardłowania za czynnym udziałem w uprawianiu euro­polityki, co byłoby, Jego zdaniem, dowodem na gospodarską zapobieg­liwość.
Wydaje mi się, że Pan Burliński nie rozróżnia nieuchronności wynika­jącej z obiektywnych praw przyrody od tej, która jest następstwem ludz­kich działań, postaw i wyborów, zatem przynależy do sfery aksjologicznej. Dowcip o góralu, który podcinając gałąź, na której siedział, zlekceważył ostrze­żenie przechodnia, a masując obolałe pośladki myślał, że spotkał pro­roka jest śmieszny dlatego, że jego bohater nie wierzył w nieuchron­ność praw ciążenia powszechnego. Dowcip p. Burlińskiego jest raczej smutny niż śmieszny – dlatego, że wierzy on w historyczną nieuchronność dziejów.
Wyobraźmy sobie sytuację, w jakiej znaleźli się apostołowie po śmierci Chrystusa – samotni, osaczeni, chowający się w Wieczerniku. Nieu­chron­ność klęski misji Rabbiego jest oczywista. Lecz, wzmocnieni (jak wierzymy) przez Ducha Świętego odważnie ruszają w świat. Garstka niedouczonych rybaków z prowincjonalnej Galilei naprzeciw potędze Rzymu. Czy to nie „mrzonki i bajania”? Co podpowiada pragmatyczny rozum?
Zgodnie z logiką p. Burlińskiego Jagiełło nie powinien stawiać czoła za­ku­tym w stal krzyżackim hufcom, targowiczanie słusznie dogadywali się z zaborcami, „cud nad Wisłą” nie powinien mieć miejsca, żołnierze znad Bzury dobrze zrobiliby, od razu wystawiając białą flagę, Jałta była jedynie możliwą odpowiedzią na nieuchronność zdarzeń wobec nieugiętej po­stawy Stalina a założyciele pierwszych formacji opozycyjnych (ROP, ROPCiO, Oficyna Liberałów) to utopiści nie przyjmujący do wiadomości, że poparcie dla Gierka sięga 99,99%...
Mieszając porządek przyrodniczy z aksjologicznym, Pan Burliński wy­rzuca na śmietnik historii Tomasza Moore’a, Rejtana, Ottona Schimka i wszystkich innych, którzy mieli odwagę mówić „nie”, choć sytuacja była beznadziejnie nieuchronna.
Stary rabin miał ponoć znakomite lekarstwo na wszy: polubić. Czyż nie tę samą logikę proponuje nam p. Burliński? Nam – a dokładnie Prezesowi JKM. To On ma flirtować z eurotomanami, brać udział w historycznym procesie rozpuszczenia polskiej gospodarki, kultury i tożsamości narodowej w europejskim tyglu. Ma tak uczynić, ponieważ jest prezesem Unii Polityki Realnej, zatem, dokonując pragmatycznych wyborów, ma partycypować w uprawianiu polityki europejskiej (raczej księżycowej niż realnej) tylko dlatego, że to nieuchronne!
A jeśli po dwudziestu, pięćdziesięciu latach okaże się, że wsiedliśmy do złego pociągu, to gdzie historycy posadzą wtedy Prezesa? Na ławie bo­haterów narodowych, czy targowiczan? Czy usiądzie obok niego ten, kto go skusił? Wątpliwe – w swoim czasie, jeśli tylko zorientuje się odpo­wiednio wcześnie, że to zły pociąg, pragmatycznie przesiądzie się do innego!
Byłoby lepiej, gdyby Prezes postępował zgodnie z sumieniem nawet jeśli to niepraktyczne. To Jego wybór, Jego odpowie­dzialność.
Pan Burliński natomiast może dołączyć do owczego stada, jeśli taka Je­go wola. Może nawet założyć własną partię, Unię Pragmatyków, może le­piej Demokratyczną Unię Pragmatyków, albo – w ramach kokietowania Brukseli -  Demokratyczną Unię Pragmatyków Europy, która po wejściu do UE szybko przekształci się w Wielką Demokratyczną Unię Pragmatyków Europy. Niech jednak robi to na własny rachunek. Niech obciąża własne, nie cudze sumienie.
Wywód kończy się cytatami piosenki śpiewanej przy ogniskach w cza­sach komunistycznej niewoli. Piosenka mówi o tym, co przeżyliśmy i co w związku z tym przeżyć jesteśmy zdolni. Lecz czy, cytując, p. Burliński zastanowił się, dzięki komu właściwie przeżyliśmy rewolucję, Hitlera, po­top szwedzki: dzięki tym, którzy pragmatycznie położyli uszy po sobie wo­bec nieuchronności sytuacji, czy raczej dzięki tym, którzy nie tracąc na­dziei, podjęli działania – każdy na swoją miarę: ten w partyzantce, tamten na tajnych kompletach, jeszcze inny przy sitodrukowych powielaczach – aby narodową tożsamość ocalić?

[1] Za T. Płużańskim (Marksizm a fenomen Teilharda, Książka i Wiedza 1967. Ze względu na obszar krytyki poglądów Teilharda, w którym porusza się p. Nogacki celowo odwołuję się w niniejszej polemice do analiz marksisty )

[2] U Teilharda noosfera oznacza sferę myślącą - w analogii do biosfery, przestrzeni, w której dokonuje się ewolucja biologiczna noosfera jest przestrzenią, w której dokonuje się ewolucja świadomości.

[3] P. Teilhard de Chardin, Le phenomene humain, Paryż 1955, s.285

[4] P. Teilhard de Chardin, L’avenir de l’homme, Paryż 1959, s. 242

Felietony
Recenzje
Eseje