Szybkimi,
nerwowymi ruchami rozwijał kolorowy papier. Gdy jednak kątem oka złowił
pełne rozbawienia, ale też i napięcia spojrzenia rodziców, opanował
się: koniec końców jedenastoletni młodzieniec to nie jakiś tam
zasmarkany przedszkolak. Zwolnił więc, nadając ruchom właściwą młodzieńczemu
wiekowi stateczność.
Musiał włożyć w to niemało sił; prawdę mówiąc wewnątrz aż go
skręcało z ciekawości. Niemal przez całą wieczerzę wigilijną
ukradkiem obserwował górę prezentów pod choinką. To pudło leżące
pod stertą drobiazgów z miejsca przykuło jego uwagę. Miał przeczucie,
niemal pewność, że tam, na ukrywającym zawartość papierze zdobnym w
świerkowe gałązki ze świeczkami i kolorowymi bombkami widnieją skreślone
ręką Mikołaja drobne literki (dziwnym trafem przypominające pismo
mamy) układające się w jego imię: Szymon.
Przeczucie go nie zawiodło i oto właśnie uporał się z niesfornym
papierem (czy zauważyliście, jak złośliwe bywają opakowania prezentów?
jak zazdrośnie ukrywają zawartość?). Niebieski brzeg pudełka, na nim
duże, białe cyfry: 1500, z góry kolorowy, jakże bajecznie kolorowy
obrazek, las, raczej chyba park jesienią... Dech mu zaparło: puzzle,
oczywiście puzzle, tysiąc pięćset elementów, już widzę wybałuszone
oczy Jarka...
– Mamo, mogę dziś układać?
– Chyba zwariowałeś. Dziś Wigilia, od miesiąca zamęczasz, że
chcesz iść na pasterkę, przecież masz przed sobą całe ferie...
– Ale mamo, chociaż pół godziny!
– Szymonku, nawet nie obejrzałeś reszty prezentów!
Racja, prezenty! Co tam jeszcze: książka, pewnie fantasy, fajnie,
przeczytam, resorówka, no tak, Ford Fiesta, bomba, skąd ten Mikołaj
wiedział, że właśnie tego brakowało w kolekcji... co jeszcze...
Szymon niczym poławiacz pereł nurkował raz po raz pod choinkę. Po
chwili pudełko puzzle skryło się na powrót pod stertą drobiazgów.
***
Zapalił lampkę nocną. Cichutko, aby nie zwrócić uwagi rodziców, którzy,
sądząc po odgłosach dochodzących z pokoju, oglądali jeszcze telewizję,
podszedł do szafki i wyciągnął pudełko. Wrócił do łóżka, ulokował
się wygodnie, oświetlił ilustrację na pokrywce. Tak, to jest jednak
park; widać alejkę, przy niej ławki... jakiś człowiek zastygły w
ruchu, rozpostarte poły płaszcza... biegnie? Na pierwszym planie zrywająca
się właśnie do lotu para gołębi. Szymon z uznaniem pomyślał o
projektancie układanki. Pozornie prosta, w rzeczywistości bardzo trudna
do ułożenia. Ot, choćby ten szmat nieba: ani jednej chmurki, goły błękit,
żeby chociaż jakaś różnica odcieni... Albo ławki. To już perfidia:
cztery identyczne ławki, prawie tak samo oświetlone, ustawione w takich
samych pozycjach, cóż, po prostu rząd ławek w parku... Do tego ten gąszcz
złotych liści na drzewach niemal nie różniący się od złocistego
dywanu w dole... prawda, tu od czasu do czasu przebija błękit, tu zaś
zieleń trawy, to już jakieś ułatwienie.
– Będzie zajęcie na dobrych kilka dni – westchnął, odkładając łamigłówkę.
– Jutro zadzwonię do Jarka. Po obiedzie zaczynamy.
***
Chłopcy z miną zdobywców Mount Everestu spoglądali na ułożony
obrazek. Pomyśleć tylko: całe ferie, po kilka godzin dziennie! To się
nazywa samozaparcie! Tysiąc pięćset elementów to nie w kij dmuchał.
– To co? Rozwalamy? – Jarek szturchnął Szymona w bok. Ujrzawszy w
jego oczach króciutki błysk przerażenia, roześmiał się głośno.
Szymon zawtórował mu, oddał kuksańca i po chwili już tarzali się po
podłodze w morderczym uścisku. Intensywna, lecz krótkotrwała walka
He–Mana z Batmanem zakończyła się rozejmem. Chłopcy pobiegli na podwórko,
skąd dobiegała wrzawa nastoletnich hokeistów.
***
Rzucił tornister w kąt i podbiegł do układanki. Dysząc jeszcze ciężko,
pochłaniał ją wzrokiem. W połowie lekcji nagle złapała go taka chęć
spojrzenia na obrazek, że czuł niemal fizyczny głód, ścisk w dołku.
– Nawet na takiego narwańca jak ja to trochę dziwne – myślał, próbując
odpędzić natrętną chcicę, lecz ona go nie opuszczała. Po lekcjach złapał
palto i, wdziewając je w biegu, popędził na przystanek. Jak można się
było spodziewać, tramwaj uciekł mu sprzed nosa, pobiegł więc, cóż
to dla niego te marne 500 metrów. Oczywiście, w połowie dystansu minął
go następny tramwaj, co rozbudziło w nim wściekłość: on, odkrywca słynnego
I Prawa Szymona Czabaja („tramwaje jeżdżą stadami”) dał się tak
wyrolować!
Stał więc i sycił się widokiem układanki. Nagle poczuł przenikający
go chłód. Szedł od dołu ku górze, a może na odwrót, kto by się
teraz spierał o takie drobiazgi. Patrzył na układankę, usiłując
zrozumieć, czemu zawdzięcza ten stan. Najwyraźniej było z nią coś
nie tak. Ale co?
Stał i patrzył. Stał i patrzył. Lecz wciąż nic, ale to nic nie
rozumiał. Tymczasem chłód rozpanoszył się w ciele na dobre.
– Co tam. Grypa – pocieszał się. Czuł jednak, że to całkiem co
innego.
Chłód przywędrował do głowy. Posłuszne jego rozkazom włosy podniosły
się. Przypomniał sobie taki dowcip rysunkowy: facet na fotelu u fryzjera
czyta horror, obok,mistrz nożyczek z wielce zadowoloną miną – nic
dziwnego, wszystkie włosy na głowie klienta sterczą jak kołki.
– Głupi dowcip – pomyślał. Pokonując wewnętrzny opór, oderwał
wzrok od obrazka i podszedł do okna. Z zadumy wyrwał go głos mamy.
Natychmiast uświadomił sobie, że ścisk w dołku miał także naturalne
podłoże i popędził na obiad.
W połowie zupy zerwał się, jakby siedział na akwarium z tuzinem
piranii i pobiegł do swego pokoju, zostawiając matkę z rozdziawioną
buzią. Tak! Już wiedział! Ten facet!
Biegnący facet znajdował się ciut dalej, niż wczoraj.
***
Znów stali wpatrzeni w układankę. Tym razem nie mieli jednak min
zdobywców. Jarek, który cały dzień pokpiwał sobie z Szymona, teraz też
czuł wędrówkę chłodu wzdłuż pleców.
Nie było wątpliwości. Facet w płaszczu poruszał się. Bardzo wolno,
prawda: przez dwie doby przesunął się może dwadzieścia, może
trzydzieści centymetrów (oczywiście w skali terenu). Mieli pewność,
bo wpadli na genialny pomysł: porównali układankę ze wzorcowym
obrazkiem na pudełku.
– Patrz tutaj – szepnął Jarek, kierując palec w okolice lewego
dolnego rogu rysunku. – Gołębie.
Tak. Gołębie przemieściły się również. Było to jeszcze bardziej
oczywiste i Szymon zdziwił się, że ten właśnie szczegół pierwszy
nie rzucił mu się w oczy.
Wszystkie pozostałe elementy układanki pozostawały bez zmian. Nic
dziwnego, były to w końcu rzeczy raczej nieruchome: ławki, alejka,
drzewa...
Drzewa? Zaraz! A co tam wystaje zza tej rozłożystej lipy?!
Szymon znów poczuł przeszywający go dreszcz. Podbiegł do biurka, wyciągnął
z szuflady lupę. Przez długą chwilę, wyrywając sobie przyrząd z rąk,
penetrowali okolice pnia lipy, lecz nie udało im się ustalić, co
wystaje zza drzewa: pies? zając?
***
– Przyśpieszają, wiesz?
– Przyśpieszają? Kto?
– Jak to – kto! Oni!
– Oni? Chyba on!
– Prawda, nie powiedziałem ci jeszcze. To, co wystawało zza drzewa...
no wiesz. To drugi człowiek.
– Ale bomba! Facet?
– Trudno powiedzieć, widać zaledwie część nogi. Ale na pewno nie
jest to zwierzę. Chyba że kot w butach. Wiesz co, Jarek? On chyba też
biegnie!
– Może to jest ona.
– Może. Albo dziecko. Gra w berka z tatusiem.
– Masz łeb! To całkiem możliwe. Odlotowa zabawka, nie ma co! Ciekawe
jak to działa? Pytałeś mamy, gdzie ją kupiła? Też chciałbym mieć
taką...
– Coś ty, moi starzy myślą, że ja jeszcze wierzę w Mikołaja! Nie
chcę im psuć humoru.
– A mówiłeś o tym starym?
– Próbowałem. Tata powiedział, że świruję.
– Poleciał sobie, to jasne – Jarek kopnął walającą się puszkę
po Pepsi. – Wiesz, może to jest na ciekłych kryształach? Jak ekran
laptopa? Muszą być jakieś połączenia między elementami, bateria,
scalaki...
– Aha – zapalił się Szymon. – A włącza się po ułożeniu całości!
– Chodź, rozbierzemy ją! – zaproponował Jarek.
– Bo ja wiem – Szymon zawahał się. – Lepiej zaczekajmy, co się
wydarzy. Jeśli to jednorazówka?
– Jak chcesz, w końcu to twoja zabawka. Ja już spadam. Cześć!
***
Ręce mu się trzęsły tak, że miał trudności z wybraniem właściwych
cyfr. Udało mu się w końcu.
– Jarek? Przychodź! Natychmiast!
– Co się stało?
– Mówiłem ci, że to przyśpiesza! Oni się gonią!
– Więc zgadliśmy! Zabawa w berka!
– Nic podobnego! To... to jest okropne!
– Co?!
– Nie umiem tego opowiedzieć. Przyjdź, sam zobaczysz.
– Dobra, już lecę!
Szymon odłożył słuchawkę. Czekał, nerwowo wyłamując palce. Był
sam, rodzice poszli do znajomych z noworoczną wizytą i – wstyd przyznać
– bał się wejść do swego pokoju. Żadna siła nie zmusiłaby go do
spojrzenia w tę twarz... Brr! Zrobiło mu się zimno na samo
przypomnienie tego, co zobaczył pod lupą.
Nareszcie dzwonek! Od razu poczuł się raźniej. Podbiegł do drzwi i wpuścił
Jarka.
– A ty co – zdziwił się tamten, zobaczywszy twarz Szymona. – Masz
cykora? Ducha zobaczyłeś, czy co?
– Ducha? Gorzej. Chodź, sam się przekonasz.
Weszli do pokoju. Szymon zapalił światło i w milczeniu podał Jarkowi
lupę.
– Tu – wskazał palcem sylwetkę pod rozłożystą lipą.
Pod silnym powiększeniem szkła Jarek ujrzał padającego w biegu mężczyznę.
Z łatwością wyobraził sobie, jak tamten, uciekając, potyka się o
wystający korzeń drzewa...
– Spójrz na jego twarz – szepnął Szymon.
Głowa mężczyzny była nienaturalnie wykręcona. Twarz zastygła w pełnym
bólu (a może wysiłku?) grymasie. Oczy, pełne zwierzęcego strachu,
utkwione w... Jarek powiódł lupę śladem spojrzenia. W miarę jak się
przyglądał, jego twarz szarzała. Szymon wyrwał mu przyrząd z ręki.
W dłoni goniącego mężczyzny ujrzał ciemny, podłużny kształt.
– Rewolwer – szepnął, odkładając lupę.
– Rewolwer – powtórzył Jarek jak echo.– Ładny berek, co?
Szymon przełknął ślinę.
– TO przyśpiesza coraz bardziej – powiedział. – Jak oglądałem ściganego
zanim zadzwoniłem, wiesz... on patrzył na mnie.
– Zdawało ci się – powiedział Jarek. W jego głosie nie było
jednak pewności.
– Możliwe, ale... jeszcze teraz ciarki mnie przechodzą na wspomnienie
tego spojrzenia. Z początku w jego oczach było tylko przerażenie, ale
po chwili... on zachowywał się tak, jakby mnie spostrzegł, nie umiem
tego wyrazić, ale wiesz jak to wygląda, gdy ktoś cię zobaczy... Potem
jego usta zaczęły formować się jakby do krzyku... nie mogłem tego
znieść. Uciekłem.
– No pewnie – ironizował Jarek. – Wyobraź sobie, że zwiewasz, bo
goni cię wariat ze spluwą. Odwracasz głowę – i co widzisz?
Wytrzeszczone oko zajmujące pół nieba! Jaką ty miałbyś minę?
– Łatwo ci kpić, bo tego nie widziałeś – westchnął Szymon.
Milczeli chwilę.
– Co zrobimy?
– Nie wiem. Za dwie–trzy godziny wrócą rodzice. Pokażę ojcu.
– Do tego czasu on go zastrzeli. Spójrz.
Ręka z rewolwerem unosiła się coraz wyżej. Jeszcze trochę i na jej
przedłużeniu znajdzie się pierś ściganego.
– Może zadzwonić na policję?
– A co im powiesz? Że masz puzzle – o ile oni w ogóle wiedzą, co to
„puzzle” – na którym jeden facet mierzy spluwą w drugiego?
– Tak, to bez sensu.
– Powtarzam ci – Jarek ożywił się – rozbierzmy to!
– A co to da? – Szymon mówił wolno, jakby z wysiłkiem. – Jeśli
to tylko zabawka, elektroniczne cacko – strzał będzie tak samo lipny
jak w każdym kryminale na video. Ale jeśli to jest... jakaś transmisja?
– Jaka transmisja?! Nonsens! – prychnął Jarek.
– Możesz tak mówić, bo nie widziałeś błagalnego spojrzenia tego
faceta – wybuchnął Szymon. – Całkiem możliwe, że TO dzieje się
gdzieś naprawdę, w tej chwili!
– Tak? Więc skąd to zwolnienie w czasie? I ciągła zmiana tempa?
– Nie mam pojęcia – burknął Szymon.
– Właśnie. Za dużo czytasz tej fantastyki.
Kłótnię przerwał cichy, suchy trzask. Zerwali się błyskawicznie.
Wydarzenia na układance rozgrywały się już w normalnym, rzeczywistym
tempie. Z wierzchołków drzew zerwało się stado wron. Lufa pistoletu
dymiła. Bezsilnie patrzyli jak ścigany mężczyzna, rozrzuciwszy szeroko
ręce, potyka się, upada. Usłyszeli drugi trzask, po nim trzeci. Ciałem
ściganego targnęły gwałtowne wstrząsy. Upadł na wznak i w tej chwili
układanka rozsypała się z impetem. Elementy rozproszyły się po całym
pokoju, całkiem jak gdyby eksplodował papierowy granat.
Chłopcy stali jak sparaliżowani. Minęło pięć minut. A może
kwadrans? Może godzina? Nie zareagowali nawet na dobiegające z korytarza
odgłosy wracających rodziców.
– Co się tu z wami dzieje? – nagle natarło na nich intensywne światło.
W drzwiach stanęła mama.
– Jezu Chryste! – krzyknęła na widok pokoju. – W co wy się
bawicie, chłopcy! W co wy się bawicie!