Referaty, artykuły

Home Up

Wspólnota przez współpracę: świeccy w parafii

Rozważania wygłoszone podczas spotkania świeckich działaczy katolickich z Diecezji Toruńskiej w 1993 r.

W dokumentach programowych, dyskusjach i rozważaniach II Synodu Plenarnego przewija się motyw wspólnoty. Słowo to chciałbym i ja uczynić kluczem mojego wystąpienia; jakże bowiem inaczej rozumieć parafię, jeśli nie jako wspólnotę w Chrystusie, we wierze, w systemie wartości, w kul­turze, czy w sposobie na życie?
Czytamy w "Tekstach roboczych" Synodu: "Kościół - Mistyczne Ciało Chry­s­tusa jest o tyle Jego prawdziwym znakiem, na ile jest wspólnotą, communio. To oznacza przede wszystkim wspólnotę wierzących, zgroma­dze­nie osób przyjmujących objawienie Boże i przekonanych, że stały się one społecznym podmiotem wiary." Dalej zaś: "Komunia Kościoła przy­biera zewnętrzną postać w kościołach lokalnych: przede wszystkim w die­cezjach, ale także i w parafiach".
Parafia jest tą najmniejszą sceną, na której rozgrywa się dzieło byto­wania chrześcijan. Jest też podstawową szansą Kościoła: chore wspólnoty parafialne nie utworzą zdrowej diecezji, w konsekwencji osłabią moc Koś­cioła.
Parafia jest też miejscem spotkania Kościoła - instytucji z najmniejszą ze wspólnot: rodziną. To tutaj kształtuje się los rodziny chrześcijańskiej. Tu przyszli małżonkowie znajdują chrześcijański wzór rodziny, której miłość wzajemna ma źródło w fundamencie niewzruszonym: miłości Chrystu­sowej. Tu, a nie na sali sądowej jest właściwe miejsce do  leczenia scho­rzeń małżeńskiej wspólnoty. Tu kształtowana jest przyszłość: dzieci otrzy­mujące wraz z darem Eucharystii najlepszy, oparty na Dekalogu poradnik godnego życia, młodzież przeżywająca trudny okres rozterek i kontestacji, którego nie wolno przegapić.
Parafia to też, jeśli nie przede wszystkim, miejsce najbardziej bez­po­średniego spotkania świeckich z duchownymi. Papieskie pielgrzymki poru­szają tłumy, stając się dla wiernych przeżyciem, którego wartość dezawu­owałby jedynie szaleniec. Przy nich spotkania wiernych z proboszczem, wikarym pachną prozą powszedniości. Ale - jak napisał R. Brandstaetter - "z chwil powszednich zbudowana jest wieczność." I chyba też jedynie szaleniec zaprzeczyłby twierdzeniu, że gdyby nie ta prozaiczna, codzienna praca księży proboszczów i wikarych - nie byłoby owych tłumów wiwatujących na cześć Papieża.
Nie będzie wspólnoty parafialnej bez partnerskiej, niewymuszonej współ­pracy świeckich z duchownymi. Partnerskiej - bo w obliczu Boga jes­teśmy równymi sobie braćmi. Niewymuszonej - bo Kościół jest i musi po­zo­stać miejscem spełniania się wolności i godności człowieka.
Jak postrzegają ten krajobraz świeccy? Niewątpliwie inaczej niż hie­rarchia. Już to stwierdzenie pokazuje, że wspólnotom parafialnym daleko do ideału. Że pokutuje pojęciowa klisza, podział na "my" i "oni". Wydaje się, że po obu stronach.
Sądzę, że stereotyp kapłana, że się tak wyrażę, parafialnego, w świa­domości świeckich zamyka się w przestrzeni ograniczonej z jednej strony mielizną księdza - urzędnika, z drugiej zaś - głębią księdza - Judyma.
Burzliwy rozwój cywilizacyjny świata zderzający się w naszym kraju z dy­namicznymi przemianami ustrojowymi stawia nas wobec nie cier­piącego zwłoki nakazu ograniczenia owego spectrum. Nakaz ten nie jest jednak skierowany wyłącznie w stronę hierarchii, choć - ze względu na zaj­mowaną pozycję - jej odpowiedzialność jest tu szczególna. Także wierni stoją wobec sygnalizowanego tu wyzwania.
Szukając właściwego modelu wspólnoty parafialnej winniśmy kierować się nauką Kościoła. Nie oznacza to, że należy stronić od doświadczeń in­nych wspólnot, jeśli za kryterium przyjmiemy Ducha Chrystusowej Ewan­gelii.
Wspólnota chrześcijańska w parafii realizuje się w trzech zasadniczych wymiarach: eucharystycznym, kulturowym i materialnym. Pomimo niewąt­pliwych preferencji ważności owych wymiarów trzeba z naciskiem podkre­ślić, że w rozważaniach na temat współpracy świeckich i duchownych nie wolno nam pomijać żadnego z nich; zauważmy, że dopiero wspólnie wy­miary te tworzą coś, co nazwałbym wspólnotą losu.

Współpraca w wymiarze eucharystycznym

Jest oczywiste, że znajduje się ona w obszarze kompetencji ducho­wień­stwa; kapłan jest przede wszystkim duszpasterzem, dopiero potem spon­sorem i gospodarzem.
Analizując kondycję polskiego chrześcijaństwa w wymiarze wspólnoty eucharystycznej nie sposób pominąć jego masowego, ludowego cha­rakteru. Autorzy wzmiankowanych "Tekstów roboczych" Synodu zauważają blaski i cienie katolicyzmu masowego, wysuwając postulat jego ewan­gelicznej przebudowy (s.36). Podążając tym śladem, zauważmy, że prze­bu­dowa taka nie może dokonać się inaczej, niż drogą współpracy wier­nych z duchowieństwem, współpracy, której zasadnicza faza rozegra się na najniższym, tj. parafialnym poziomie. Postulowana tu przebudowa jest, zdaniem autorów, "szansą dokonania jedynego w Europie połączenia elementów powszechności eklezjalnej z pierwiastkami duchowej, etycznej i intelektualnej głębi wiary." Tej szansy zaprzepaścić nie można.
Pogłębienie eucharystycznego wymiaru to przede wszystkim eliminacja zjawiska, które nazwałbym kiczem religijnym. Rozumiem go jako, naj­ogólniej rzecz biorąc, pozorną komunikację człowieka z Bogiem. Funduje on pewien specyficzny rodzaj sekularyzacji cechujący się nie areligijnością w ogóle, ale odseparowaniem życia od religii. Kicz religijny spłyca ducho­wą rzeczywistość życia religijnego. Tkwi w chrzcinach  zastępujących Sa­krament Chrztu Św. w "przyjęciach" (Party!) ważniejszych od Pierwszej Ko­munii Św. W weselach przytłaczających Sakrament Małżeństwa. W wyświę­ceniach konkurujących z Sakramentem Kapłaństwa. W stypach rozmie­nia­jących głębię sensu śmierci na bezsens pijackich nierzadko biesiad. W taś­mowych masówkach spowiedzi świątecznych rozcieńczających intymność Sakramentu Pokuty i Pojednania.
Analizując istotę zjawiska kiczu religijnego na łamach miesięcznika "W dro­dze":", o. J. A. Kłoczowski daje wyjaśnienie: "Dlatego tak wielu uczest­ni­ków niedzielnych nabożeństw rozchodzi się do swoich domów i wciąż po­zostają tacy sami."
Eliminacja kiczu religijnego to zadanie przekraczające siły hierarchii. Nie usunie go ani biskupi dekret, ani perswazja proboszcza, choćby był on najlepszym homiletykiem. Lecz usunie się on sam pod naporem świa­dectwa wiernych, którzy swym przykładem pociągną innych ku eucharys­ty­cznej wspólnocie parafii. Musi się ona manifestować nie tylko w formie aktywnego uczestnictwa w liturgii mszalnej; przede wszystkim w codzien­nych realiach życia. Wszak zostało ono odarte z religijnych odniesień: iluż dziś stosuje religijne pozdrowienie, życzenia świąteczne? Czy to nie za­wsty­dzające, że wśród protestantów zachował się zwyczaj modlitwy przy wspólnym posiłku, podczas gdy u nas należy do chlubnych wyjątków?
Zjawiska, które tu przytaczam mają być ilustracją schorzenia; nie cho­dzi mi tu o odgórną restytucję starej obyczajowości. Chodzi mi o prze­miany mentalnościowe, którym patronować musi duszpasterska troska du­cho­wieństwa. Pewną nadzieję na ukonstytuowanie się nowego modelu wspólnoty eucharystycznej daje doświadczenie ruchu oazowego. Winno ono znaleźć właściwą i skuteczną kontynuację na poziomie parafii, w któ­rych "osiadają" młodzi, zakładając rodziny. Odnoszę wrażenie, że istniejące ruchy "Kościół domowy", "Światło-Życie" nie są w stanie sprostać temu pro­blemowi.
Odzyskanie głębi eucharystycznej wspólnoty wymaga połączenia tego, co odseparowane: życia i religii. Stąd też nie może odbywać się w oderwa­niu od budowy drugiego wymiaru wspólnoty parafialnej: wymiaru kultu­rowego.

Współpraca w wymiarze kulturowym

Zarówno wpływ Kościoła na rozwój cywilizacyjny świata jak i jego rola w tworzeniu kultury narodowej nie podlegają dyskusji. Meandry historii na­szego kraju wytyczyły mu misję kształtowania i utrwalania tożsamości narodowej, krzewienia i podtrzymywania postaw patriotycznych w okresie zaborów a ostatnio w dobie władzy ateistycznego marksizmu. Te czasy są już za nami; pozostawiły otwarte rany w mentalności Polaków, co nie­którzy określają syndromem homo sovieticus. Zadanie Kościoła jawi się tu podwójnie: po pierwsze zabliźnienie owych ran, po drugie - zatroszczenie się o to, by w systemie cywilizacyjnych wzorców i kulturowych wartości nie pozostała pustka wypełniana byle jak i byle czym - zwłaszcza zaś - papką zdegenerowanej technologią i sekularyzmem masowej popkultury zachodniej, która zalewa nas z łatwością właściwą potędze informacyjnych mediów. Polacy, w dużej mierze cierpiący na kompleks zaściankowości, zdradzają wyjątkowo małą odporność na zniewalający urok zachodniej tandety; w tej sytuacji kulturotwórcza misja Kościoła jest nakazem chwili. Proces ten nie powinien być improwizacją, lecz rozważnie zaplanowanym dziełem przebiegającym linie hierarchicznej struktury i materializujący się w parafiach.
Kościół od wielu lat tak właśnie rozumie ową misję: dowodem na to są choćby coroczne Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej spełniające w warun­kach marksistowskiej nocy rolę mecenasa i moderatora niezależnej, opartej na narodowej tradycji sztuki. Wszystko wskazuje zresztą na to, że i teraz rola ta musi pozostać utrzymana. W zdecydowanej większości przypadków są one dobrym przykładem na to, jak powinna wyglądać współpraca świec­kich i duchownych w procesie tworzenia wspólnoty kulturowej w ścisłym związku ze wspólnotą eucharystyczną.
Czy można iść dalej? Chyba tak. Marzy mi się obraz parafii - wielkiej rodziny, której członkowie nie ograniczają swoich kontaktów do uprzej­mego skinięcia głową na przykościelnym placu po sumie, lecz spotykają się w parafialnych klubach, świetlicach, by wypić kawę, potańczyć, wspólnie obejrzeć film, mecz, podyskutować lub nawet zwyczajnie poplotkować. Spo­tykają się, bo im dobrze ze sobą. Marzy mi się klub parafialny z ko­łami zainteresowań, może kabaretem. Marzą mi się przyparafialne kluby spor­towe, komputerowe, muzyczne, które odwrócą uwagę młodzieży nie tylko od narkotyków - także od nieszczęsnych drzewek na skwerach, którym nigdy nie jest dane wyrosnąć...
Czy to możliwe? Tak, jeśli w to uwierzymy. Lecz żaden ksiądz - nawet Judym - nie będzie w stanie pełnić roli duszpasterza, sponsora managera, gos­podarza a nierzadko jeszcze budowniczego - bez aktywnego udziału wier­nych. Rzeczywistość w wielu przypadkach stawia proboszcza wobec ta­kiego właśnie spectrum spraw - samego.

Współpraca w wymiarze materialnym

Odnoszę wrażenie, że po stronie świeckich identyfikacja ze wspólnotą parafialną w tym wymiarze jest dobrze ugruntowana. Warunki, w jakich przyszło działać Kościołowi w ostatnim półwieczu sprzyjały rozwojowi więzi wiernych, zwłaszcza w sytuacji, gdy inspiracją była budowa świątyni; wobec nieprzychylnych postaw władzy akcje budowy świątyń były okazją do zamanifestowania tego, na co nie pozwalała fasadowa demokracja: de­zaprobaty wobec narzuconej, obcej kulturowo i światopoglądowo ideolo­gii. Lecz to rzecz marginalna; istotnym jest fakt integracji duchowej po­przez mobilizację w czynie. Budowie świątyń materialnych zawsze towa­rzyszyła budowa świątyń duchowych. Wierni wspinali się na wyżyny swej umiejętności, solidności, przez co budowy obiektów sakralnych odróżniały się w sposób znaczący od pełnych bałaganu i marnotrawstwa ich odpo­wie­d­ników kierowanych przez państwowe kombinaty budowlane. Ten kon­trast kreował też pewną specyficzną formę apostolstwa.
Troska ludzi o świątynie jest widoczna w ich z reguły schludnym, za­dbanym wyglądzie. To dobry symptom; wszak skoro dobry gospodarz do­gląda swego przybytku, to i na odwrót: fakt doglądania i troski dowodzi, że świeccy czują się gospodarzami parafii.
Pewnie, są też zgrzyty. Nieuniknione, jeśli w grę wchodzi materia. Zau­ważmy, że niesnaski w pierwszych gminach też miały takie podłoże. Jak te­mu zapobiegać? Wiele tu mogą zdziałać kapłani. Będąc de nomine auto­rytetami w sprawach wiary, podświadomie przenoszą go na przyziemne sfe­ry działalności zapominając, że wśród wiernych parafii mogliby znaleźć nie­rzadko wybitnych fachowców w wielu dziedzinach. Zgromadzenie wo­kół siebie elity świeckich wspólnie rozstrzygających o ekonomicznych as­pektach życia parafii to z jednej strony szansa na efektywne gospoda­rowanie, z drugiej - na pogłębienie świadomości wspólnoty parafian.
Wiele zadrażnień można uniknąć, prowadząc politykę otwartej kurtyny w zarządzaniu dobrami parafii. Unika się tu przede wszystkim "długich języków" ludzi zawistnych bez żenady kreujących mity o upodobaniu księ­ży do gromadzenia dóbr materialnych. Nabiera to szczególnego znaczenia teraz, gdy nasila się stan szczególnej alergii na Kościół, a niektórzy piewcy tzw. wejścia do Europy odgrzewają, zdawać by się mogło, dawno skom­pro­mitowany stereotyp klerykalizmu.
Mam świadomość, że w mych rozważaniach więcej było o ciemnych, niż o jasnych stronach zagadnienia. To zabieg celowy. Ufam, że o to raczej chodziło inicjatorom Synodu, by złe znaleźć i usunąć, niż dobrym się samouspokajać.
 

Między spowiednikiem a penitentem

Rozważania wygłoszone podczas spotkania z kapłanami Diecezji Toruńskiej w 1995 r.

W swym doświadczeniu penitenta spotykałem kapłanów bardzo różno­rodnie rozumiejących i spełniających misję spowiednika. Z drugiej strony można dostrzec wśród świeckich równie szerokie spectrum oczekiwań wobec spowiedników.
Niezależnie od tych "rozumień" i "oczekiwań" trzeba wyraźnie zazna­czyć - i tak nauczać - że spowiedź jest przede wszystkim Sakramentem. Jest Cudem, jednym z wyraźniejszych znaków obecności i ciągłej aktyw­no­ści Boga Objawionego w świecie. Jest przede wszystkim odpuszczeniem win.
Boże miłosierdzie nie jest bezwarunkowe. Wymagania stawiane wier­ne­mu przez Boga są proste i dobrze zdefiniowane. Jednak szanse ich wery­fikacji przez spowiednika są praktycznie żadne. Dlatego nie powinien on przejawiać ambicji w tym kierunku.
Moje rozważania o tym Sakramencie chciałem oprzeć o określenia, ja­kie przydaje Mu Katechizm Kościoła Powszechnego: Nazywany jest On tam Sakramentem: nawrócenia, pokuty, spowiedzi, przebaczenia i pojed­nania (KKK 1423-1424).
Każdą z tych cech pragnę rozpatrzyć w perspektywie pewnej skrajności - "rozpięcia" między nią, a swoistym jej antonimem będącym według mojego postrzegania skrajnym, lecz realnie występującym w praktyce zwyrodnieniem.

Między nawróceniem a obrzędem

Jest to sakrament nawrócenia, ponieważ urzeczywistnia w sposób sakra­mentalny wezwanie Jezusa do nawrócenia, drogę powrotu do Ojca, od któ­rego oddalił się poprzez grzech (KKK 1423).
Powszechna, niestety wśród wiernych nieświadomość tego faktu wy­nika przede wszystkim z "obrzędowego" traktowania spowiedzi. Działa tu swoiste sprzężenie zwrotne: spowiedź jest zredukowana do obrzędu, bo nie jest pojmowana jako nawrócenie.
Przeciwstawianie się przez kapłanów traktowaniu tych kluczowych dla życia religijnego wydarzeń w kategoriach wyłącznie obrzędu jest niedosta­teczne. Czasem odnosi się wrażenie, że księżom wręcz zależy na takiej re­dukcji.
Najpoważniejszą konsekwencją (ale też i przyczyną) takiego stanu rze­czy jest "nadmiarowo obrzędowe" traktowanie Sakramentu w obyczajowo­ści tzw. "przyjęć", czyli i Komunii Św. Uderza fakt, że Sakrament Pokuty i Po­jednania (tak nazywa go KKK) pozostaje w cieniu wobec Sakramentu Eucharystii. Ustawianie Sakramentów w jakiejkolwiek hierarchii uważam osobiście za niedopuszczalne. Wszystkie są jednako ważne.
Wydaje mi się, że przygotowanie dzieci do obu tych Sakramentów (zwłaszcza zaś spowiedzi) jest niepełne. Z tego, co wiem, program jest do­brze przygotowany pod względem dydaktycznym, jednak jego właściwa re­alizacja szwankuje. Dlaczego?
Przede wszystkim nie służy sprawie "mechaniczne" traktowanie dzieci. Kształtowanie przestrzeni aksjologicznej w człowieku jest procesem nie­zwykle subtelnym i zróżnicowanym. Są dzieci, które dojrzewają pod tym względem już w przedszkolu, inne dopiero w szkole średniej! Unifikacyjna praktyka traktowania wszystkich jednakowo uniemożliwia wręcz wyekspo­no­wanie w procesie przygotowania do obu tych Sakramentów wiodącej ro­li sumienia i odpowiedzialności za własne postępki.
"Masówka" obrzędów i Komunii przynosi według mnie same szkody. Dobitnie wyartykułował to ks. M. Maliński: opisując przebieg takiej uro­czystości, puentuje" "Tak trudno ujrzeć Jezusa." (Rozdz. "Jam jest chleb żywy" w książce "Aby nie ustać w drodze" )

Między pokutą a "arytmetyką"

Jest to sakrament pokuty, ponieważ ukazuje osobistą i eklezjalną drogę nawrócenia, skruchy i zadośćuczynienia ze strony grzesznego chrześcijanina (KKK 1423).
Pokuta, którą nakłada spowiednik, powinna uwzględniać sytuację osobistą penitenta i mieć na celu jego duchowe dobro. O ile to możliwe, po­winna odpowiadać ciężarowi i naturze popełnionych grzechów (KKK 1460).
Wydaje mi się, że spowiednicy o wiele bardziej wzięli sobie do serca drugie z tych zdań. Powszechna jest praktyka "arytmetyki" grzechów (bar­dziej złośliwi mówią tu o "taryfie"). W skrajnych przypadkach ulegam wrażeniu, że ksiądz po drugiej stronie kratki kryje w fałdach sutanny jakiś specjalny kalkulator; może to rezultat choroby zawodowej (jestem infor­matykiem). Niemniej detaliczna analiza ilościowa grzechów wydaje mi się czymś niestosownym i - co znacznie ważniejsze - nieskutecznym. Prowo­kuje penitenta do przeprowadzania rachunku sumienia rozumianego bardziej jako "remanent" niż refleksję nad słowem Bożym (por. KKK 1454).
Wymierzenie pokuty zrozumiałej dla penitenta jest szansą na pogłę­bienie jego wrażliwości sumienia, zadanie sobie trudu refleksji nad swym postępo­waniem. Wymaga to swoistego "wyczucia" psychiki penitenta przez spowied­nika, co nie jest łatwe, zwłaszcza w przypadku spowiedzi ruty­no­wych, odbywanych masowo przed świętami.
Aktowi spowiedzi musi towarzyszyć pokora penitenta. Spowiednik po­winien tu balansować między wzbudzeniem jej w penitencie, a potrzebą pocieszenia, podniesienia na duchu, aby go nie wpędzić w kompleks winy. Są to sprawy bardzo subtelne i wymagają pewnych uzdolnień w dziedzinie psychologii, nabywanych z reguły przez wieloletnią praktykę. Przyszło mi wiele razy docenić wartość spowiedzi odbywanej u starszych kapłanów. Ich głęboka mądrość życiowa, spokój i imponujący dystans wobec bie­żących wydarzeń przywracały mi równowagę w burzliwych rozterkach właściwych młodemu wiekowi.

Między spowiedzią a psychoterapią

Spowiedź - wyznanie grzechów przed kapłanem jest istotnym elemen­tem tego sakramentu (KKK 1424).
Spowiednik - niezależnie od posiadanej w tym momencie władzy kapłańskiej Chrystusa - jest również człowiekiem. Ten pierwszy element (wła­dza kapłańska) stanowi o sakramentalnym charakterze spowiedzi i jego priorytetowość nie powinna być nigdy kwestionowana. Jednak ten drugi - człowieczeństwo kapłana - nie może zostać pominięty.
Kapłan jako namiestnik Chrystusa dysponuje Jego mocą odpuszczania grze­chów. Kapłan jako człowiek jest dla penitenta partnerem, doradcą, pomocną dłonią. Intymna atmosfera spowiedzi mniej jest potrzebna Bogu, bardziej - penitentowi, który w osobie kapłana poszukuje bliźniego goto­wego na solidarne poddźwignięcie ciążącego na nim brzemienia grze­chów. Będąc (zwłaszcza po uczciwie przeprowadzonym rachunku su­mie­nia) nierzadko w swoistym szoku, w stanie frustracji a nawet przerażenia wobec świadomości zabrnięcia w bagno grzechów, oczekuje on także na zwykłą ludzką pomoc i poradę. Zdarza się, że przełamanie bariery wstydu dokonuje się łatwiej wobec nadziei na ową pomoc. Dlatego intymność sakramentu jest nieodzowna. W mocno zeświecczonych krajach Zachodu, gdzie sakrament spowiedzi zanikł lub przybrał formę symboliczną (np. spo­wiedź zbiorowa) zaobserwowaliśmy narodziny substytutu spowiedzi intym­nej - psychoanalizy. Okazuje się, że podzielenie się z kimś brzemieniem własnych upadków i słabości jest nieodzow­ne dla równowagi psychicznej każdego człowieka.
Intymna spowiedź jest dla wierzącego lekarstwem o wiele pełniejszym i sku­tecz­niejszym od psychoanalizy, nawet jeśli spowiednik nie dorównuje "fachowością" porad. Pozostaje bowiem ufność w miłosierdzie Boga, w to, że w oceanie Jego Nieskończonej Miłości utonie garstka naszych grzechów.
Niestety, wielu kapłanów przywiązuje minimalną wagę do owego "psy­cho­te­­rapeutycznego" aspektu spowiedzi. Zdarzyło mi się niejednokrotnie stwierdzić, że kapłan... w ogóle nie słuchał wyznania moich grzechów! (po zakończonym rachunku sumienia "przepytywał" mnie o rzeczy, które były jego tematem). Do normy natomiast należy, że w dziedzinie "poradnictwa" kapłan "wyklepie" rutynową formułkę (daj Boże, żeby jeszcze pozostawała w związku z zawartością rachunku sumienia!). Sprzyja temu zjawisko świą­tecznych "masówek", o których wspominałem wyżej. Sprzyja też brak wie­dzy teoretycznej i doświadczenia życiowego kapłanów (między normalnym dniem z życia świeckiego i księdza rozlega się przepaść).

Między przebaczeniem a bezdusznością

Jest to sakrament przebaczenia, ponieważ przez sakramentalne rozgrze­sze­nie wypowiedziane słowami kapłana Bóg udziela penitentowi "przeba­czenia i po­koju” (KKK 1424)
Przebaczenie jest chyba podstawowym "magnesem" spowiedzi. Jeśli trak­tować penitenta jako chorego, to właśnie perspektywę przebaczenia trak­tuje on ja­ko lekarstwo. Należy pamiętać, że, podobnie jak chory ce­chuje się ogólnym osłabieniem organizmu, tak penitent może cechować się osłabieniem wiary. Jeśli aktowi przebaczenia ze strony Boga nie towa­rzyszy postawa współczującego, wrażliwego i przebaczającego spowied­ni­ka, odejściu od kratek może towarzy­szyć zwątpienie jeszcze silniejsze, a szan­sa powrotu do konfesjonału zmaleje.
Bezduszność kapłanów nie jest regułą, ale też nie należy do rzadkości. Trudno się temu dziwić. Kapłan - spowiednik jest przecież człowiekiem. Sie­dząc w konfesjonale przypomina nieszczęśnika, któremu przez kilka go­dzin wylewa się na głowę nieczystości. Chcąc być spowiednikiem szcze­rym, musi słuchać - czyli zanurzyć się w bagnie ludzkich słabości, których zdzierżyć trudno byłoby bezecnikowi, cóż dopiero osobie duchownej! Osobiście rozumiem ten dramat i jestem pełen podziwu dla wielkości wiary tych ludzi, bo przecież tylko ona pozwala im zachować równowagę ducha. Rozumiem też, że nie wszyscy zdolni są ten egzamin zaliczyć. Uciekają przeto w "głuchotę" (po prostu zamy­kają się i nie słuchają peni­tentów - wspominałem o tym przed chwilą), lub ucie­kają w bezduszność. Penitent jest teraz klientem, spowiednik - urzędnikiem, nierzadko gdera­jącym. A to: "Szybciej' grzechy!" To znów: "Czemu nie spowia­dasz się w swo­jej parafii?" "Mów wolniej", "Mów głośniej, nic nie słyszę" "Ciszej, wokoło są ludzie!" Urzędnik nie pozwala penitentowi na swobodne wy­artykułowanie swych bolączek, przerywa mu, poprawia, indaguje, czasem wtrąca złośliwe uwagi...
Nie jestem w stanie podać Wam, bracia kapłani żadnej recepty uodpar­nia­jącej Was na bezduszność. Poza modlitwą.

Między pojednaniem a sądzeniem

Jest to sakrament pojednania, ponieważ udziela grzesznikowi miłości Boga przynoszącej pojednanie (KKK 1424)
Penitent odchodzi od konfesjonału pojednany z Bogiem, a nie osą­dzony. To, na ile będzie on miał świadomość pojednania w dużej mierze zależy od spowiednika. Od sposobu, w jaki potraktuje penitenta. Trud­nością jest tu bardzo subtelna granica między autorytetem kapłana, dzier­żącego koniec końców insygnia Chrystusowej władzy, a zwyczajną, ludzką "poczciwością". Świadomość pojednania w sytuacji, gdy kapłan feruje su­rowe wyroki, lub choćby osądy, gdy jego słowa to jedna bezlitosna "psy­chiczna chłosta" jest praktycznie nie do osiągnięcia.
Z drugiej strony trzeba pamiętać, że pojednanie to nie pobłażanie. „Niech Wasza mowa będzie tak, tak, nie, nie” (Mt 5, 37). A pobłażanie to ostatnio nierzadko spotykany błąd wśród spowiedników. Ulegają oni pow­szechnemu trendowi rozumienia Boga bardziej jako gwaranta niż suwe­rennego dawcę łaski przebaczenia. Po takim "głaskaniu" penitent wstaje z myślą "nie jest ze mną tak źle", myślą, która, owszem, poprawia mu sa­mo­poczucie, ale nie skłania do pokory.
Zachowanie roztropnego umiaru w pobłażaniu i osądzaniu jest nie­wątpliwie sztuką, ale też i koniecznością. I tej umiejętności na koniec me­go nieudolnego rozważania Wam, drodzy Bracia kapłani życzę.
 

Jak to: „po co?”

Polemika z p. Tadeuszem Żychiewiczem dotycząca Jego artykułu „Pochwała niedoskonałości” opublikowana w miesięczniku „W drodze”.

Pan Tadeusz Żychiewicz to wielkie Pióro, na dodatek me Pióro ulu­bio­ne. Toteż, po lekturze „Pochwały niedoskonałości” („W Drodze”, 7/89) z wiel­kim cierpieniem zdecydowałem się wstać i powiedzieć: „Nie”.
Zmartwię zapewne mego Imiennika tym cierpieniem; wszak ponoć ono uszlachetnia, zatem niejako „doskonali”. Tymczasem - jeśli ów tekst wziąć serio - ostatnią intencją, o jaką można by posądzić Autora jest chęć „dosko­na­le­nia” czytelnika. Stanowiłoby to niezły przykład na to, że nie­rzadko efek­ty naszych działań miewają skutek całkiem odwrotny do na­szych in­ten­cji - o czym będzie jeszcze mowa.
Zabieram głos głównie dlatego, że trochę inaczej odebrałem ów nie­sz­czę­sny artykuł, niż członkowie Redakcji; ich polemika nie do końca mnie saty­sfakcjonuje i przekonuje. Przede wszystkim odmówiłbym racji zasadni­cze­mu zarzutowi Redakcji: że p. Żychiewicz pomylił świętość z doskona­łością. Nie odebrałem, niestety, solidnego tomistycznego wykształcenia, stąd moje wi­dzenie tych pojęć mniej jest może wyrafinowane, a bardziej potoczne. Jed­nakowóż wydaje mi się, że Bóg wzywa nas do doskonałości (rozumiem, że głównie moralnej), a dążenie ku niej jest jednocześnie naszą drogą ku świętości. Może tu są jakieś subtelne różnice, ale to wojna o słowa, nie sens; nie budowałbym na nich zarzutu kardynalnego.
Artykuł p. Żychiewicza wzbudził we mnie sprzeciw, stawiając w wąt­pli­wość rzeczy będące fundamentem mojego światopoglądu, który dotąd mia­łem za chrześcijański. Przyszło mi więc zwątpić, albo zaprotestować. Wy­bra­łem to drugie, bo uważam nawet za szczęśliwy fakt, iż tekst ów uka­zał się w piśmie raczej nisko- nakładowym i przeznaczonym zasadniczo dla tych, co w swej wierze mocno stoją na nogach. Gdyby bowiem trafił do wąt­­piących, efekt mógłby być opłakany.
Przyznam się tu, iż mam za sobą okres na tyle silnego zwątpienia, że mo­ż­­na by mówić o moim odrodzeniu się w wierze na nowo. Najważ­niej­szym argumentem na rzecz nawrócenia - myślę tu o argumentacji ra­cjo­nal­nej, nie emocjonalnej - był dla mnie fakt niedomknięcia się w do­czesnej rze­czywistości bilansu „winien - ma” w rachunku, który p. Ży­chie­wicz nazywa sprawiedliwością. Według tego, co jeszcze pojąć jestem w sta­nie, zabiera to do reszty światu sens. Całkowicie się więc zgadzam z Autorem gdy pisze On, że „lepiej nie silić się na próby zrozumienia” Bos­kiej symbiozy miło­sier­dzia i sprawiedliwości, oraz, że „rzecz niepojęta jest nie do naślado­wa­nia”. Pytam jednak, kto i kiedy nakazał nam naśladow­nictwo Boga w kwe­stii owej symbiozy? Wszak Kościół lansuje ostatnio wy­raźnie prymat miło­sier­dzia nad sprawiedliwością, pozostawiając tę ostatnią Bogu. Nie wiem, jak Pan, Panie Tadeuszu - ale ja jestem za.
Inna sprawa, że pytanie jak rzeczywiście pozostaje bez odpowiedzi. Do­s­ko­nałą tego ilustracją jest podany przez p. Żychiewicza przypadek św. Kla­wera.
Z całym szacunkiem, lecz stanowczo pragnę tu zaznaczyć, że fakt umie­szczenia tego przykładu w partii tekstu mającej uzasadniać pytanie drugie („po co?”) sugeruje pewien błąd w rozumowaniu.
Postępki św. Klawera można oceniać różnie. Można też z punktu wi­dze­nia pewnej logiki pokazać, że ich moralnie wątpliwe oblicze. Lecz cóż mo­żemy powiedzieć o intencjach? Zgoła nic. Pozostają one między rze­czo­nym Klawerem, a Panem Bogiem. „Zaiste, słusznie powiedziano: „nie sądź’” – przy­pomina p. Żychiewicz. I wpada natychmiast we własne sidła - osądzając św. Klawera.
Nieco na marginesie zostaje tu problem zanurzenia człowieka w rze­czy­wistości historycznej, problem jego stanu świadomości. Być może, aby św. Klawer mógł zostać korsarzem i wieszać na rejach kapitanów w po­miętych kryzach, trzeba by, żeby posiadał p. Żychiewicza świadomość historyczną, która wszak nie spadła nań wprost z nieba, lecz została utrwa­lona przez za­nu­rzenia w tym a nie innym „tu i teraz”, z takim a nie innym „oknem retro­spe­k­cyjnym”. Musiałby więc św. Klawer wynurzyć się ze swojej rzeczy­wis­tości, umieć zgnieść, przełamać obowiązujące w niej „pa­ra­dygmaty spo­łe­czne”. I nawet jeśli Pan Tadeusz pokaże mi, jak to się robi, nie zawtóruję Mu w cierpkich Klawera oskarżeniach; wszak Bóg nie powiedział, że zbawi jedynie trafnie strzelających wizjonerów.
Przypadek św. Klawera (jeśli założyć szczerość jego intencji) to drama­tyczna ilustracja tego, że naprawdę nie wiemy jak. Błądzimy bezradni i śle­pi. Często ze zdumieniem i przerażeniem dostrzegamy, że nasz czyn, tak szla­chetny przecież w intencjach, stał się źródłem zła. (Nie bez kozery uku­ło się cyniczne powiedzenie o piekle wybrukowanym dobrymi chęciami.) Mechanizm ten usiłuje ogarnąć M. Grabowski w artykule „W obronie po­ku­t­nika” („W drodze”, 1-2/86). Pisze on: „W komplikacji rzeczy świata i czło­­wieka, gdzie wszystko jest misternie pogmatwane i splątane, prawie nigdy nie można wypreparować oczywistego ciągu przyczyn i skutków umożliwiającego przenoszenie się dobra lub zła (...) Bywa, że zło, którego jestem sprawcą, rozchodzi się w zupełnie nieprzewidzianym kierunku. Jego doświadczenie przestaje poddawać się jakimkolwiek racjonalizującym za­bie­gom. (...) Ta rozlewność zła przeraża - uzmysławia jego niszczycielską po­tęgę. Budzi grozę.” Nie znając przyszłych skutków naszych działań, pozo­stajemy ślepi również na ewentualną transformację ich etycznych styg­ma­tów. Czynimy więc - choćby pośrednio - zło, wcale tego nie chcąc.
Nie wiemy więc jak. Może to stanowić powód do zadumy, frustracji, Bóg wie, czego jeszcze. Ale żadną miarą nie uprawnia do kwestionowania biblijnego nakazu dążenia do doskonałości
Tymczasem p. Żychiewicz natychmiast stawia pytanie: „po co?” i usiłu­je przekonać nas, że brak jest na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie dzi­wo­ta, że w tym celu prowadzi nas przez urokliwe krajobrazy Biblii, bo tu właśnie przewodnikiem jest najprzedniejszym. Lecz tutaj także wzbudza mój protest najgorętszy.
Analizując powiedziane tam „na obraz i podobieństwo”, Autor – posu­wa­jąc się do trywialnej wręcz analogii między obrazem jabłka i praw­dzi­wym owocem - sugeruje nam rzecz przerażającą – zwłaszcza, jeśli prze­nieść owej analogii sens z powrotem: „gdyby obraz taki obdarzono reflek­sją, nie byłaby szczególnym dowodem jego inteligencji nadzieja, że dany mu będzie także aromat jabłeczny”.
Wielkim Mistrzem dla mnie i Nauczycielem jesteś, Panie Tadeuszu; tu wszelako zgody dać nie mogę. Bo ja, przyjmując do wiadomości, żem stwo­rzony na obraz i podobieństwo, mam czelność żywić tę nadzieję, że dany mi będzie ów aromat - czyli Boskie przymioty. Być może nie stawia to w naj­lepszym świetle mej inteligencji (już mi nieraz na to wskazywali męd­rcy, zgoła odmiennej niż Pańska proweniencji), wszelako wypływa z wia­ry, którą zachowuję. Z Obietnicy, której zaufałem.
Jest tu założony implicite model statycznych relacji między Stwórcą i czło­­wiekiem. Jest założone pewne status quo, które istotnie występuje w re­­lacjach między przedmiotem i obrazem ów przedmiot przedsta­wia­jącym.
Ta statyka kłóci się z zasadniczym fenomenem, jaki w stworzonym świe­cie postrzegamy: ewolucją. Świat jest dynamiczny. Byłoby dla mnie (i nie tylko dla mnie) rzeczą zdumiewającą, nawet pewnym dysonansem za­kłócającym harmonię Rzeczywistości, gdyby naczelny ów fenomen nie zna­lazł potwierdzenia w Bosko - ludzkich relacjach. Za Teilhardem de Char­dein wierzę więc, iż człowiek dąży (ewoluuje) ku Rzeczywistości Chry­sty­cznej. Ku punktowi Omega. Żeby było dosadniej: wierzę, iż w an­tro­poge­ne­zie jest postęp.
Wiara ta nakłada na mnie nie tylko moralny, lecz wręcz logiczny obo­wiązek uczestniczenia w tym ruchu. Jakże mam to czynić, jeśli nie przez - może ślepe i nieudolne, lecz szczere - próby bycia lepszym, próby zbli­żania się do Boskiej doskonałości? Jak tu w ogóle można pytać: „po co?”
Nieco dalej p. Żychiewicz wręcz nawołuje do zachowania owego status quo. Pokazując, że pierwszy człowiek nie był żadną tam doskonałością, za­py­tuje: „Czy w związku z tym doświadczeniem należy dążyć do samo­do­skonalenia się bodaj na miarę swego rozumienia i możliwości?”
Problem doskonałości, lub nie człowieka w raju jest delikatny: dotyka ta­jemnicy zła, o której tak przejmująco mówi Jan Paweł II. Nie czas tu go rozważać. Lecz trudno chyba założyć, że bunt człowieka w raju został za­pla­­nowany! A tylko taka interpretacja zezwala na sformułowanie powyż­sze­go pytania, będącego de facto apelem do założenia rąk i beztroskiego stwierdzenia: „Takiego (niedoskonałego) mnie Bóg zaplanował, nie mogę się przecież buntować”. Zaiste, niezły środek znieczulający sumienie ser­wuje nam p. Żychiewicz!
Pasja, z jaką Autor artykułu chce nas przekonać jest tak przemożna, że w jego końcówce ucieka się do bardzo ryzykownych analogii doskonałości moralnej z estetyczną. Zdaje się On ponadto skłaniać ku poglądowi, iż w estetyce doskonałość jest jakoś powiązana z matematyczną nieskazitel­nością (przykład z kryształem). Jest to niedorzeczność; kryteria estetyki są wszak zmienne - o ile np. z pewnym wysiłkiem znalazłby ów pogląd po- twierdzenie w muzyce Bacha, czy Mozarta, o tyle w XX wieku podobnego kryterium zastosować nie sposób. Stąd te argumenty, choć błyskotliwe, nie przekonują.
Jeśli, mój Drogi Mistrzu, tak zapalczywie kwestionujesz celowość ludz­kich wysiłków dążenia ku horyzontom moralnej doskonałości, stawiając przewrotne pytanie „po co?”, to ja, Twój nędzny i spłoszony uczeń z drże­niem serca zapytać muszę:
Co w takim razie znaczy: stawać się chrześcijaninem?
 

Zagrożenie nadciąga z każdej strony

Udział w dyskusji, jaka wywiązała się na łamach miesięcznika „W drodze” po publikacji artykułu  Mariana Grabowskiego „Rozmyślania przed mo­d­l­itwą za nienarodzonych”.

Włodzimierz Fijałkowski jest niekwestionowanym autorytetem w dzie­dzinach rozciągających się od etyki życia małżeńskiego po fizjologię życia pło­dowego. Jako nieugięty bojownik o pełne prawo do życia już poczętych a jeszcze nie narodzonych (proszę mi wybaczyć, lecz to rozróżnienie uwa­żam za istotne) zasługuje na najwyższy szacunek.
Właśnie ten szacunek nakazuje mi zająć stanowisko wobec zarzutów czy­nionych M. Grabowskiemu w artykule „Zagrożenie nadciąga z różnych stron” (W Drodze, 5/89). Powiem od razu, że nie zgadzam się z kon­klu­zjami, do jakich dochodzi Grabowski w swych „Rozmyślaniach przed mod­litwą za nienarodzonych” (W Drodze, 12/88) lecz zarzuty Pana Włodzi­mierza uważam bądź to za niesłuszne, bądź to źle uzasadnione.
Pan Fijałkowski sumituje się, że z „Rozmyślaniami” zapoznał się wnik­liwie. Jednokowóż lektura polemiki (nazywajmy rzeczy po imieniu) dowo­dzi czegoś zgoła odmiennego.
Pomijając już to, że ostatnim wnioskiem, jaki wyciągnąłbym z lektury artykułu Grabowskiego byłoby to, iż godzi On w dobro poczętego dziecka (w polemice brak jakiegokolwiek uzasadnienia tej tezy), ośmielę się twier­dzić, że p. Fijałkowski nie zdołał odróżnić miejsc, w których jest mowa o sztu­cznej aborcji od tych dotyczących antykoncepcji (obydwaj Autorzy róż­nią się w poglądach co do zakresu stosowania ostatniego słowa; po­dzielam protest Polemisty przeciw stawianiu w jednym rządku sztucznej antykoncepcji z metodą naturalnej regulacji poczęć - lecz to problem tutaj marginesowy).
Pierwsze zdanie „Rozmyślań” (cytowane częściowo w polemice) brzmi: „Cy­fry przekraczające wszelkie wyobrażenie, ogromne liczby poczętych któ­­rzy się nie narodzą i niewypowiedziana liczba tych, którzy mogli za­istnieć, lecz u ich niedokonanego początku stanęło stanowcze ludzkie ‘nie’(...)” (podkreślenia - T.S).
Ja również nie chcę posądzać nikogo o złą wolę. Toteż sądzę, że P. Fi­jałkowski owych podkreślonych słów po prostu nie dostrzegł. A mają one klu­czowe znaczenie również dla następnych partii tekstu które, wbrew twierdzeniu Autora repliki, odnoszą się do problemu antykoncepcji rozu­mianej, jak chce Grabowski, szerzej, bo obejmującej wszelkie kroki mające na celu uniknięcie aktu prokreacji bez rezygnacji ze współżycia.
W tej perspektywie następne cytowane w polemice ustępy nie budzą gro­­zy, nie brzmią zagadkowo. Jest jasne, że określenie „tych, co mogli byli zaistnieć” nie dotyczy dzieci poczętych.
Problem sztucznej aborcji podejmuje Grabowski nieco dalej („A co się dzieje wobec życia, które już zatętniło (...)”, s.91) i nie widzę sensu im­puto­wania Autorowi, iż uważa On dzieci poczęte za „ nie zaistniałe”.
Zdanie „Utwierdzam się w przekonaniu, że dramat śmierci nienaro­dzo­nych bierze swój początek (podkreślenie - T.S) z konkretnej wizji świa­ta w niekwestionowany sposób uznający prawo do pełnego panowania czło­wieka nad nadciągającym życiem” przeraziło Polemistę dlatego, że zo­stało również źle odczytane; Grabowski, sądzę, wyraża tu pogląd, iż u pod­staw sztucznej aborcji (zatem niejako przed nią) leży taka wizja świa­ta, która sankcjonuje antykoncepcję (znów w Grabowskiego tego słowa ro­zumieniu). Ja rozumiem to w ten sposób, że dopuszczenie antykoncepcji otwiera pe­wną szczelinę w przestrzeni etycznych wartościowań, zaś sama aborcja jest już jedynie owej szczeliny poszerzeniem. Można się z tym poglądem zga­dzać lub nie, nie wolno jednak sensu powiedzianego wypaczać.
Jak już rzekłem wyżej, również nie zgadzam się z konkluzjami za­war­tymi w „Rozmyślaniach”. Lecz argumentację p. Fijałkowskiego uważam za niedostateczną. Jeśli bowiem np. proponuje On Grabowskiemu zejście na ziemię, to stosuje argument natury pragmatycznej w przestrzeni aksjolo­gi­cz­nej, co uważam za nieuprawnione; ufam, że nagminność zjawiska prze­ry­wania ciąży w świecie nie jest w stanie wpłynąć na reorientację ety­cznego sta­tusu, jaki tym aktom przypisuje p. Fijałkowski. Natomiast cyto­wanie słów Papieża jest formą dowodzenia przez autorytet (nota bene sto­sowaną również przez Grabowskiego) i ma swoje wady: możliwość różnej inter­­pretacji myśli duchowych przywódców osłabia moc argumentacji. Jeśli da się wyciągnąć celniejszą armatę, trzeba próbować to uczynić.
Szkicując przejmującą i (wbrew twierdzeniom p. Fijałkowskiego) lo­gicznie przejrzystą konstrukcję myślową, wyciąga Grabowski wniosek tyleż zaskakujący, co całkowicie z ową konstrukcją sprzeczny: oto jedynym ety­cznie nienagannym wyborem dla małżeństw pragnących uniknąć liczniej­sze­go potomstwa jest całkowita wstrzemięźliwość we współżyciu mał­żeń­skim.
W akcie prokreacji słusznie widzi Grabowski współdziałanie człowieka i Stworzyciela. Pisze również: „Decyzja o (...) wszelkich zaniechaniach wo­bec Boga powołującego do trudu rodzicielstwa, o ucieczce w anty­kon­cep­cję jest bezbożnością. Owo ‘nie’ życiu w gruncie rzeczy jest powiedziane Bogu Ojcu.” A potem - jako jedyne wyjście - podaje wstrzemięźliwość. A czym ona jest? Czy owym „fiat”, o które kruszy kopie Grabowski? Skąd­że. Jest to rodzaj najbardziej stanowczego „nie”, jakie człowiek może po­wie­dzieć Bo­gu. To całkowita odmowa współpracy w akcie prokreacji, swo­isty bunt wo­bec Pana Życia.
Metoda naturalnej regulacji poczęć nie jest odmową. Jest wypowie­dze­niem swojego zdania, lecz zachowuje pokorę człowieka wobec Boga i Je­go względem nas zamiarów. „Panie, jeśli to możliwe... ale Twoja, nie mo­ja wo­la niech się stanie”. Znamy te słowa. Winny być dla nas drogo­wskazem na splątanych ścieżkach życia.
Urzeczony wartościami płynącymi z trudu wstrzemięźliwości Grabow­ski zdaje się nie dostrzegać groźby płynącej ze stanowiska buntu jakie ona nie­­sie. Zresztą owa wartość to niewielki argument; metoda naturalnej regu­la­cji poczęć nie mniejszego wymaga wysiłku, nadto posiada walor pokor­nego zawierzenia Bogu swego losu.
Obawiam się, że p. Fijałkowski nie mógłby przytoczyć powyższego ar­gu­mentu. Znany jest z lansowania metody naturalnej regulacji poczęć, przez użycie m. in. argumentu jej niemal stuprocentowej pewności.
Mniejsza o iluzoryczność tej opinii, choć przynosi ona wiele szkód i dra­matów małżeństw zwiedzionych perspektywą gwarantowanego bez­pie­czeń­stwa. Według powyższego wywodu każda metoda dająca stupro­centowe szan­se jest bezbożna: pozostawia decyzję wyłącznie w rękach czło­wieka. Jest zatem jego buntem a nie wyrażeniem swego stanowiska w po­korze wo­bec woli Stwórcy. Reklama metody poprzez lansowanie jej pewności ma więc wątpliwe moralnie oblicze.
Rzecz oczywista, walor niepewności nie jest jedynym determinantem ety­­cznej „jakości” metody. Jednak o przewagach naturalnej regulacji po­częć nad metodami sztucznymi (również etycznych; weźmy chociaż pierw­szą z brzegu - ekologiczną) napisano już tak wiele, że przytaczanie ich tutaj by­łoby obrazą p. Fijałkowskiego - człowieka ze wszech miar w rozważanej ma­terii kompetentnego.
„Rozmyślania...” M. Grabowskiego są dramatycznym przykładem na to, jak etyczna wrażliwość może zwieść na manowce. Zaś replika W. Fijał­kowskiego dowodzi, jak daleko od intencji autora może leżeć odbiór jego przemyśleń przez czytelnika zniewolonego własną optyką postrzegania pro­blemu.
Powyższe wypowiadam z głęboką świadomością, że i ja mogę być więź­niem obu tych mechanizmów. Proszę więc pozwolić mi Panie Wło­dzi­mierzu na trawestację Pańskiego tytułu. Zagrożenie nadciąga z każdej stro­ny. Tkwi w każdym z nas. Stary Adam, spożywając zakazany owoc, chciał decydować między dobrem a złem. Tymczasem nie umie nawet między nimi rozróżniać. Lecz Nowy Adam przyniósł na- dzieję - również na to, że nasze słowa niekoniecznie rozleją się w bezkształtną kałużę zła. Że mogą też zainicjować falę dobra.
Myślę, że bez tej nadziei żaden z nas nie podjąłby trudu wypo­wiedzenia się.
 

Powrót syna marnotrawnego

Wypowiedź w ankiecie na temat „Moje nawrócenie” zorganizowanej przez Tygodnik Powszechny w latach 80. Nie została opublikowana; śledząc dostrze­żone przez redaktorów prace zrozumiałem, że nie mieściła się w konwencji: im chodziło raczej o nawrócenia związane z Sierpniem’80 i jego następstwami.

Człowiek spragniony biegnie do studni, by napić się wody. I choćby nie znał fizjologicznych mechanizmów powstawania pragnienia, to jednak wie, dlaczego biegnie, dlaczego pije.
Podobnie jest z człowiekiem nawróconym, biegnącym ku Bogu. Z tą róż­nicą, że analogiczne mechanizmy pojawienia się u niego pragnienia wia­ry pozostają tajemnicą nie tylko dla niego. Dla nas także. One nie miesz­czą się w sferze rozumu. Dzięki nim jednak człowiek wznosi się po­nad rze­czywistość tego świata, czuje się synem Boga.
W eseju „Dlaczego ludzie wierzą i nie wierzą” Ks. J. Tischner pisze: „Są (więc) ateiści, którzy pozostają ateistami nawet wtedy, gdy nie mają pod rę­ką żadnego argumentu za niewiarą. Są ludzie wierzący, którzy pozostają wie­rzący nawet wtedy, gdy im człowiek niewierzący wytrąci chwilowo wszel­ki argument za prawdziwością wiary”.
Jest więc tak, że nie człowiek decyduje, kiedy i jak jego dusza stanie się otwarta naprawdę? Czy każdy z nas jest Szawłem prędzej czy później powa­lonym na ziemię mocą Boskiej Światłości?
Wiemy, że nie każdy. Dlaczego niektórzy są w stanie ustać to ude­rze­nie? Czy jest nie dość mocne? Dlaczego pozostają zamknięci i głusi na praw­dy cza­sem aż nazbyt oczywiste? Co nimi powoduje? Lęk przed per­spektywą budowania swego obrazu świata pozornie od fundamentów? Czy może jed­nak nieobecność Łaski, bez której każdy z nas może jedynie cichutko się­dzieć w cieniu Wieczernika?
Ilekroć spotykam taki przypadek, ogarnia mnie przygnębienie. Pokrze­piam się wówczas słowami Ks. M. Malińskiego, który pisał w jednym ze swych mini-kazań, że Pan Bóg staje na drodze każdego człowieka, każ­demu daje szansę. Mocno wierzę w te słowa. Gdybym tę wiarę utracił, utraciłbym ponownie Boga, do którego powrót był najjaśniejszym ze zwy­cięstw, jakie udało mi się w życiu odnieść.
A stało się to dawno, bo piętnaście lat temu. Jeszcze pięć lat wcześniej odszedłem od wiary wpojonej mi w dzieciństwie przez Rodziców, prostych galicyjskich chłopów, których gorąca, prostolinijna religijność nigdy chyba nie skażona zwątpieniem do dziś bywa przedmiotem mej zazdrości. Od­sze­dłem – i jest to zapewne przypadek w tamtych latach typowy – zauro­czony mocą tzw. nauki. Powierzchowność (dziś to wiem!) spojrzenia na jej do­konania nie pozwoliła dostrzec rys na, zdawałoby się, doskonałej mozaice krzyczącej wręcz logiką powiązań, oślepiającej prostotą (pozorną, jak mia­łem się później przekonać) tłumaczeń, miażdżącą potężnymi mac­ka­mi racjo­nalizmu wątłą roślinkę mej wiary hodowaną na niepewnej glebie senty­men­talizmu.
Mechanizm, który tu zadziałał odwiódł od wiary niejednego młodego czło­wieka, który, podobnie jak ja, pełen kompleksów trafił z zabitej deska­mi wsi w wartki nurt wielkomiejskiego życia. Poszukując swojej szansy, od­nalazł ją w predyspozycjach intelektualnych. Jak mu więc nie wierzyć w moc rozumu, skoro dzięki niemu osiągnął sukces i zyskał akceptację środowiska?
O tym, że potęga rozumu, wszechmoc nauki są iluzją zaledwie miałem się przekonać później. Wówczas, gdy traciłem wiarę, zabrakło ludzi, by tę prawdę przede mną odkryć. Za to mnóstwo było takich, którzy pieczoło­wi­cie umacniali kiełkujące we mnie przekonania pozytywistyczno-materia­lis­tyczne. Pojawiali się jako autorzy książek popularnonaukowych, które chło­­nąłem, jako lektorzy wiadomych instytucji, pielgrzymujący po inter­na­tach i szkołach apostołowie naukowego światopoglądu.
To smutne słowa. Lecz mechanizmy takie działały. Nie ja jeden padłem ich ofiarą. Stąd mam swe bardziej ostrożne zdanie na temat chrześcijań­stwa ludowego. Duszpasterz akademicki, któremu, jak się niebawem oka­że, wiele zawdzięczam, mawiał: „oby wasza wiara nie była jak wychudzo­na szkapa. Oby nie legła pod presją bylejakiej argumentacji”.
Utraciłem przeto wiarę, zauroczony potęgą rozumu. Lecz tenże rozum pozwolił mi ją odzyskać. Stało się to w latach studenckich, gdzieś między sinymi od papierosowego dymu pokojami akademików a zatłoczoną ludź­mi o gorących głowach małą salką duszpasterstwa akademickiego. Między sala­mi wykładowymi, gdzie pełen skupienia uprawiałem mozolną wspi­nacz­kę ku wyżynom ścisłej wiedzy a długimi alejami parku, w którym na trwają­cych nieraz do brzasku spacerach wykłócałem się z wierzącymi przy­jaciółmi mocno nieraz zdegustowanymi mym racjonalistyczno-pozytywis­tycznym skrzy­wieniem.
Nie będę tutaj wymieniał tych, którym tak wiele zawdzięczam. Niech im wystarczy moja wdzięczność i nieustanna modlitwa. A także owa ra­dość, którą widziałem na ich twarzach, gdy – sam zresztą pełen radości – zło­żyłem wreszcie broń.
Miałem więc na powrót Boga, lecz On nie miał jeszcze mnie. Bo Bóg zdo­byty na drodze rozumu jest bardzo daleko od człowieka. Należało wyjść na spotkanie Chrystusowi. Ba, ale jak? Byłem bezradny, choć pełen chęci. Zabierałem się do ewangelii od tej strony, od tamtej... Jej słowa były dla mnie puste, jej argumentacja nieprzekonująca. Intuicja podpowiadała mi, że droga, którą wybrałem idąc na spotkanie Chrystusa prowadzi do nikąd, lecz innej nie znałem.
A jednak spotkałem Chrystusa. Widać, Bóg ulitował się nad moją bez­radnością i zesłał na mnie próbę. Próbę w postaci drugiego człowieka.
W zaskakujący sposób otworzył się nowy rozdział w moim życiu. Po­szedłszy w tym kierunku wbrew dotychczasowym planom i ambicjom zu­peł­nie nie umiałbym teraz żałować wybranej przeze mnie (cały czas mia­łem tę świadomość) drogi - choćby dzięki jednemu spojrzeniu na bawiące się w piasku dzieci: radosny owoc tej próby, którą zamierzam opisać.
Doświadczenia spotkania z drugim człowiekiem w przestrzeni miłości okazało się dla nas pasmem dojmujących cierpień. Cierpień rozbijania sko­­rupki własnego egocentryzmu. Cierpień zrodzonych w zderzeniu dwóch psy­chik tak krańcowo różnych, ze kojarzący małżeństwa komputer z miej­­sca odrzuciłby podobne zestawienie... Zmagały się ze sobą nawyki kobiety z domu, który zdobił niegdyś herb z ambicjami syna małorolnego chłopa. Niespokojna dusza humanistki potykała się raz po raz o trzeźwy, nawykły do kalkulacji umysł „scjentysty”. Duma człowieka, który zacząwszy życie jako wiejski pastuch wdzierał się z determinacją w kręgi intelektualnej elity nie pozwalała akceptować dumy kobiety, której zapatrzenie w przeszłość by­ło oczywistą konsekwencją dokonań jej przodków zapisujących nieraz bolesne stronice historii ubiegłego wieku.
A jednak trwaliśmy z uporem przy sobie, niby para straceńców, wie­rząc, że wydarzy się cud, bo przecież wszystko było przeciw nam.
Prawdziwe spotkanie nastąpiło na płaszczyźnie zaufania. Zaufania bez­gra­­­nicznego, bo wynikłego w sytuacji, gdy wszystkie racjonalne argumenty zrodzone z obserwowanych faktów zdecydowanie kazały go odmówić.
Nie odmówiłem. To pozwoliło spotkać się naprawdę. To pozwoliło po­dejść nam do ołtarza a mnie – do pierwszej od sześciu lat spowiedzi.
Tego pięknego majowego popołudnia, siedząc przez kilka godzin w za­cisznym pokoiku duszpasterstwa akademickiego rodziłem się na nowo dla Bo­ga. Wybiegłem stamtąd dziwnie jakoś lekki, choć jeszcze ciążyła mi na gło­wie dłoń kapłana wymawiającego niemal już dla mnie egzotyczne „Szczęść Boże”. Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się mocno i dopiero wte­dy spojrzałem na świat. Był taki, jak przedtem. Ale po raz pierwszy od kil­ku lat poczułem, że jest wiosna.
Ta oto wygląda historia mego nawrócenia. Jest to ledwie odpowiedź na pytanie „jak”. Jeśli jednak pytacie, Drodzy moi, „dlaczego” – muszę roz­łożyć bezradnie ręce. Doświadczenie, które nieudolnie starałem się tu opi­sać, doświadczenia następne z lat późniejszych, gdym usiłował być potro­sze apostołem utwierdzają mnie w przekonaniu, że to Bóg wielkoduszny w swym Miłosierdziu pochylił się nade mną i pozwolił wrócić marno­traw­nemu synowi.

 

Nie uchodzi...

Opublikowany w Tygodniku Powszechnym list stanowiący polemikę z nie­którymi tezami artykułu Ks. J. Tischnera „Ciernista droga”.

Od lat jestem „fanem” Tischnera. Nie opuściłem żadnej okazji usły­sze­nia Go, gdy przyjeżdżał do Torunia. Zdarzało się to często w latach sie­dem­dzie­siątych, gdy studiowałem, przeto nie będzie przesady w stwier­dzeniu, że Ks. Tischner wywarł znaczący wpływ na kształtowanie mnie jako homo reli­giosus. Pilnie oglądam Jego telewizyjne przedsięwzięcia, któ­rych ostatnio nie brakuje. Równie skwapliwie sięgnąłem po zamieszczony na łamach Tygod­nika Powszechnego artykuł „Ciernista droga”. I choć nie­rzadko zdarza mi się krytycznie pomyśleć o niektórych pomysłach mego Nauczyciela, tutaj zna­lazłem zdanie, które wzbudziło we mnie bunt na tyle silny, by zapro­testować publicznie. Zdanie to brzmi: Nie ma godziny bar­dziej niebezpiecznej dla wiary niż ta, w której wierzący uważa, że aby wierzyć, trzeba poświęcić zdrowy rozsądek.
Zdanie owo przeczytałem kilka razy, bo nie mogłem dać wiary oczom. Gdybym miał je zaaprobować - przewróciłoby to cały mój z trudem przez la­ta budowany (przy niemałym - jakem był rzekł - ks. Tischnera udziale) świa­topogląd. Mniejsza ze mną - wydaje się, że zabiera ono - gdy go od­czy­tać serio - do reszty sens temu, co w pojęciu „wiara” najistotniejsze – i to w wy­miarze uniwersalnym, to znaczy nie zredukowanym do samego tylko fenomenu chrześcijaństwa. Ja pozostanę jednak w jego obrębie; jako ga­li­cyj­ski chłop mam odruch obrony przede wszystkim swego.
Mój opór jest tak gwałtowny głównie dlatego, iż gotów jestem bronić po­­­glądu będącego całkowitą antytezą owego nieszczęsnego zdania: nie ma po­żywki dla wiary mocniejszej niż rezygnacja ze zdrowego rozsądku. Lub jeszcze dosadniej (parafrazując): nie ma godziny bardziej owocnej dla wia­ry niż ta, w której wierzący umie dla niej poświęcić zdrowy roz­sądek.
Dla owego poglądu obrony brnę od pierwszych stron Ewangelii po­przez całą bardziej, mniej chlubną historię Kościoła aż po dni obecne – i wszędzie znajduję dowody na jego prawdziwość. Przyglądam się Pio­trowi, który, od­rzucając wszelki zdrowy rozsądek, śpieszy po falach ku Chrys­tusowi, w któ­rego Moc uwierzył. Mijam Golgotę w milczeniu - niech przez nie bę­dzie uszanowana Tajemnica Odkupienia. Zaglądam do Wie­czernika, patrzę na grupkę sfrustrowanych apostołów, którym zdrowy roz­sądek każe wrócić do swych poprzednich zajęć i zapomnieć o ekscy­tującym epizodzie włóczęgi z Prorokiem. Lecz chwilę potem widzę ich odmienione twarze - ich odwagę i determinację, z jaką głoszą - gdy ich wierze przydał mocy Duch Święty - naukę Jezusa. Mijam chrześcijan rzu­canych lwom na rzymskich arenach. Obserwuję „Szaleńca Bożego” który bez odrobiny szacunku dla roztrop­no­ści pcha się w ręce sułtana. Pochylam się nad szafotem, z którego „pora­dził sobie zejść” Tomasz Moore zacho­wujący zdrowy rozsądek dopóki ten da­wał się jako tako pogodzić z wiarą. Mógłbym tak iść i iść. Dojdę do miejsca kaźni Ottona Schimka, do celi śmierci Maksymiliana Kolbe. Lecz to pochód męczenników - powie ktoś. Ks. Tischner napisał wszak, że owszem, „nie­którzy na to pójdą. Ale nie wszyscy”.
Replikując, mógłbym wskazać na innych „szaleńców”, którzy dopuścili się czynów wielce nieroztropnych z powodów wiary. Iluż misjonarzy, sióstr, także osób świeckich zrezygnowało ze wszelkich wygód życia - bo wiara gnała gdzie indziej. Mógłbym odwołać się do postawy wcale licznej rzeszy wiernych doby realsocjalizmu, którzy stawiani przed pokusą prag­matycznych wyborów między wiarą a życiową karierą nie mieli wątpli­wo­ści, zaś ich jedynym argumentem było owo nieśmiałe, lecz szczere „nie uchodzi”. Lecz ich też - wobec mas - jest garstka. Czy to jednak coś zmie­nia? Kto jest siłą witalną Kościoła: „masy”, czy owi „szaleńcy”? Jak to jest z tą wia­rą i rozsądkiem?
Odrobinę wyżej Ks. Tischner z właściwą sobie celnością pokazuje istotę duszpasterskiej pracy: strzec maksymalizmu zasad - i mieć wyrozumiałość dla tych, którzy owemu maksymalizmowi sprostać nie są w stanie (tych, co są, naprawdę jest niewielu). Lecz owa wyrozumiałość w niczym nie umniej­sza słuszności zasad. Zniechęcona gawiedź odchodziła od Chrystusa ma­mrocząc „twarda jest ta mowa”. Czy On gnał za nimi, by przekonywać, że blefuje? Wyrozumiałość w żadnym stopniu nie może być usprawie­dli­wie­niem dla „rozmiękczenia” maksymalizmu. „Niech mowa wasza będzie tak - tak, nie - nie”. Moja wyrozumiałość dla tych „katolików”, co chrzcili swe dzie­ci w innych miastach, jeździli na msze do innych parafii, bo tak naka­zywał im zdrowy rozsądek w żaden sposób nie zachęca mnie do de­waluacji wymogów Ewangelii.
„Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i mat­ki, żony, dzieci (...), nie może być uczniem moim” (Łk 14,26). Werset ten szokował wszystkie pokolenia. Nie zabrakło egzegetów usiłujących stono­wać te straszne słowa. Pisze o tym Soren Kierkegaard („Bojaźń i drżenie”), którego Ks. Tischner niewątpliwie zna, boję się jednak, że nie akceptuje...
Jak pogodzić obraz miłosiernego Chrystusa z tak bezkompromisową wy­­po­wiedzią? Bardzo prosto. Wyrozumiałość dla ludzkiej słabości nie musi (i nie może!) być usprawiedliwieniem dla weryfikacji zasad, czego domaga się zdrowy rozsądek.
W całym artykule Ks. Tischner konsekwentnie rozróżnia przestrzeń wia­­ry i polityki. Rozumie, gdzie stosować kompromis, gdzie zaś należy za­cho­wać nieugiętość. Dlaczego owo niefortunne zdanie wymyka się z tej mis­ter­nej konstrukcji?
Jako uczeń, w trudnej jestem sytuacji. Mistrz wszak mylić się nie może. Ist­nieje wszelako jeszcze jedna ewentualność: mówiąc „wiara”, mówiąc „zdro­­wy rozsądek”, ja i Mistrz co innego mamy na myśli.
Jeśli tak jest rzeczywiście, to kiepski ze mnie uczeń.
 

„Pobożne” życzenia

Głos w dyskusji o problemach katechezy opublikowany w miesięczniku "W drodze"

Trafił do mnie zestaw postulatów spisanych przez katechetę podczas je­go rozmowy z matką dziecka V klasy Szkoły Podstawowej. Oto on:
Podręczniki powinien dać katecheta.
Nie powinno się nic pisać na religii.
Nie powinno być zeszytów ćwiczeń.
Nie powinno się wystawiać ocen.
Z dziećmi trzeba tylko śpiewać, malować, kolorować.
Nie można dzieciom zadawać nic do domu, bo mają inne lekcje.
Trzeba chodzić z dziećmi na wycieczki.
Katecheta powinien grać na gitarze, śpiewać - to by dopiero była religia a nie taka nuda!
Nie wolno stresować dziecka poprzez pytanie czy sprawdzanie zeszytów.
Dzieci muszą siedzieć cicho na innych lekcjach, a religia jest od tego, aby się wygadały, bo przecież jest niemożliwe być cicho przez tyle godzin.
Po co rok w rok nowy katechizm (chodzi o podręcznik religii), przecież powinien być jeden, od pierwszej do ósmej klasy.
Jak można na religii realizować jakiś program? Kto to wymyślił?

Karteczka z owymi postulatami pod znamiennym tytułem „Pobożne” ży­czenia krążyła pośród katechetów, wywołując reakcję zależną od tempe­ramentu odbiorcy, zawsze jednak jednoznaczną w swej wymowie: od uś­miechów politowania po wybuchy złości.
Każdy z Was, Drodzy Czytelnicy może w tym momencie bliżej przyj­rzeć się swojej reakcji - myślę, że w sporej większości będzie podobna. Aprobaty, euforii i oklasków dla autorki postulatów można by oczekiwać raczej wśród czytelników Gazety Wyborczej, Wprost, NIE i innych „postę­powych” czasopism. Moja własna reakcja miała charakter „ojcowski” (od­czu­wałem przemożną część przełożenia autorki przez kolano i zasto­sowania starej jak świat techniki perswazji bezpośredniej, świadom całko­witej tu nieskuteczności perswazji racjonalnej). Była więc ze wszech miar emocjonalna. Jednak ochłonąwszy, postawiłem sobie pytanie: czy możliwa jest tu reakcja inna? Bez euforii i oklasków, ale też bez uśmiechów poli­towania, wybuchów złości, czy chęci przełożenia przez kolano? Reakcja będąca chęcią zrozumienia a nie zmarginalizowania problemu poprzez skwi­towanie zdaniem rodzaju „to jakaś kretynka”.
By uniknąć nieporozumień, podam przykład w pewnym sensie para­lelny do naszej sytuacji: lekarz psychiatra z największą uwagą słucha cho­rego wygadującego same banialuki, bo są one w procesie terapii ważnym ogniwem informacyjnym. Powie ktoś: przepraszam bardzo, lecz autorka owych nieszczęsnych postulatów cieszy się jak najlepszym zdrowiem! Na­prawdę? Pamiętam taką scenkę na poczcie w czasach komunizmu: kolej­kowicze użerali się z opryskliwą „panienką z okienka”, aż wreszcie jeden zawołał: „dajcie jej spokój! Nie widzicie, że to jest ofiara systemu?”
Może autorka przedstawionych wyżej postulatów nie jest „psychiczna” - z pewnością jest jednak „ofiarą systemu” . Powiem więcej - każdy z nas jest taką ofiarą w większym lub mniejszym stopniu. I jeśli ktoś czuje się tą ofiarą „w mniejszym stopniu” - to tym bardziej winien się poczuwać do mo­ralnego obowiązku pomocy tym, których uważa za ofiary „w większym stopniu”. Że już nie wspomnę o moralnym obowiązku dążenia do zmian samego systemu, tak, aby nie produkował podobnych „ofiar”.
Ów system to nie komunizm, ale bezwzględnie zalewająca nas fala zsekularyzowanej, skundlonej do konsumpcjonizmu „zachodniej” obycza­jowości. Pożera nam ona kolejne dusze, całkiem pozbawione odporności (w latach komunizmu mnożyły się mity o europejskim czy amerykańskim „raju”). O te dusze trzeba walczyć a nie złościć się na nie!
Zestaw „Pobożnych” życzeń podyktowanych katechecie, mimo swej pros­tackiej i infantylnej formy nie powinien być wyłącznie pretekstem do uśmiechów politowania i obnoszenia się z ubolewaniem: „zobaczcie z ja­kimi rodzicami przyszło nam pracować!”. Niewątpliwie stanowi on świa­dectwo o kondycji religijnej, intelektualnej i obyczajowej wcale licznej gru­py rodziców skażonych zachodnią modłą bezstresowego wychowania; sta­no­wi też jednak jakiś (może niezamierzenie, ale jednak) konstruktywny materiał do oceny kondycji nauki religii w szkołach.
Powrót religii do szkół miał swych zwolenników i przeciwników, a linia podziału wcale nie przebiegała wzdłuż granicy zwolennicy - wrogowie Koś­cioła. Duża część kapłanów i wiernych starszej daty uważała, że wraz z upad­­kiem komunizmu wszystko wróci do sytuacji sprzed wojny, że re­ligia w szkole to przecież powrót do tradycji polskiego etosu edukacyjnego (pamiętam zdumienie kapłana, który opowiadał mi, że dyrektorka szkoły przyjęła go w sposób „urzędowo chłodny”, gdy przyszedł załatwiać pierw­sze sprawy organizacyjne, tymczasem on oczekiwał entuzjazmu). Inni przy­po­minali, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Że Polacy przesiąkli już oświeceniowym myśleniem o państwie - nie za sprawą ko­mu­nizmu, lecz owego wieloletniego wzdychania za „eurorajem”. Jedni mó­wili, że religia w szkole to umocnienie mechanizmów ewangelizacji, że „opromieni” ona i ubogaci inne przedmioty nauczania, drudzy odpo­wiadali, że to zagrożenie dla niej samej, gdyż zostanie zredukowana do roli szeregowego przedmiotu w szkole, a nawet poniżej, bo przedmiotem bę­dzie nieobowiązkowym. Na to wszystko nałożył się brak programów i kadr umiejących te programy w nowej rzeczywistości realizować. Na domiar złego katecheci zostali chłodno przyjęci przez grono nauczycielskie, w któ­rym dominowała opcja „lewicowa” („komunizująca” i „europeizująca”) ja­ko konkurenci nie tylko do „rządu dusz” ale i skromnego portfela.
Obserwując całą tę sytuację niejako z zewnątrz, muszę rzec, że właśnie katechetów żal mi najbardziej. Lawirujący między młotem rozwydrzonej młodzieży mającej świadomość bezkarności (patrz niżej) a kowadłem ro­dziców pokroju autorki naszych postulatów, rzadko mogą liczyć na wspar­cie Proboszcza zainteresowanego utrzymaniem dobrych stosunków z dy­rek­cją i - cóż tu ukrywać - z wpływowymi wiernymi, których pociechy z za­ło­żenia zawsze mają rację (a wychowuje je ulica, bo „tatuś i mamusia muszą przecież robić pieniądze, żeby dziecku niczego nie brakowało”).
W wielu przypadkach dzieci zachowują się na lekcjach religii tak skan­dalicznie, że gdy słyszę skargi katechetów na ten temat, zapiera mi dech w piersiach; otrzymałem bowiem solidne galicyjskie wychowanie, w któ­rym Dekalog (w tym IV Przykazanie) był oczkiem w głowie. Czasem nie­liczna garstka prowodyrów potrafi tak rozwydrzyć klasę, że przeprowa­dzenie lekcji jest niepodobieństwem. Na kulturalne uwagi katechetów (do­minują tu ludzie z dużą kulturą osobistą, często obarczeni nieśmiałością i dużą wyrozumiałością) nie ma reakcji, a jeśli już są to w stylu: „zrób mi co, a pójdę do dyrektora” (niewtajemniczonym wyjaśniam, że obecnie „tykanie” nauczyciela nie zalicza się w poczet grzechów ciężkich). Nie na­leży się temu dziwić, skoro z rzadkich przypadków zastosowania kary cie­lesnej robi się awanturę na całe województwo a nauczyciel uznany za zwy­rodniałego sadystę z miejsca dostaje wilczy bilet. Wszystko to z lubością roz­grzebują mass-media i dzieciaki mają nie lada widowisko, którego mo­rał umacnia ich tylko w przekonaniu o własnej bezkarności. Problem ten dotyczy także innych nauczycieli, ale oni mają jakąś metodę dyscyplino­wania klasy: „sadzenie luf”, która w przypadku katechetów wobec nieobo­wiązkowości przedmiotu religii jest nieskuteczna - pomijam tu już aspekt moralny tej „metody”, oraz zgorszenie, jakiemu ulegają nasze pociechy („Masz dwóję z matematyki, bo byłeś niegrzeczny”. Dawniej za bycie niegrzecznym klęczało się na grochu a dwója była za brak wiedzy. Marna to szkoła, która nie rozróżnia tak elementarnych rzeczy).
Oczywiście, wszelkie informacje o nagannym zachowaniu dziecka są bar­dzo często przez rodziców przyjmowane z niedowierzaniem, nierzadko też z agresją. A nawet jeśli daje się temu wiarę, padają usprawiedliwienia, które nadają się raczej do kabaretu niż życia: „nie pękaj, Jasiu, ja w twoim wieku też taki byłem i zobacz że wyrosłem na ludzi” (wezwany na rozmowę ojciec do swego dziecka, w obecności katechetki). Albo: „Proszę pani, nasze dzieci są może hałaśliwe, ale za to bardzo inteligentne!” (głos na spotkaniu rodziców z katechetą).
Generalizowanie tego zjawiska krzywdziłoby wiele dzieci i ich ro­dziców. Rzecz w tym, że owa garstka „czarnych owieczek” potrafi na tyle skutecznie „namieszać”, że z lekcji religii nie skorzysta nikt. Dzieci są bar­dzo podatne na efekt „owczego pędu”. Zdarza się, że taka „owca” jest nie­o­becna i klasa odmienia się nie do poznania. Niestety, nauczyciele i kate­checi nie mają w dyspozycji żadnego skutecznego środka dyscyplinują­cego. Młodych szkolnych rozrabiaków tzw. prawa dziecka chronią równie skutecznie jak kryminalistów prawa człowieka.
Najbardziej przerażające jest jednak to, że nie zaznając znikąd wsparcia, katecheci okopali się na pozycjach obronnych i podejrzliwie (a nie­rzadko wrogo) reagują na wszelki krytyczne uwagi o przedmiocie religii, metodyce, sposobie jego prowadzenia itp. Na zarzut, że dzieciaki nie lubią chodzić na religię, bo lekcje są nudne odpowiadają więc, że taki jest program, który muszą realizować i trywializują problem („dziś dzieciaki to by chciały, żeby im tylko śpiewać i puszczać filmy”). Leczą swe frustracje wyłącznie poprzez użalanie się w swoim lub rodzinnym gronie, jakby odar­ci z wiary, że szersza próba reakcji na widziane zło może przynieść owoce. Gdy ich pytam: „macie kapłanów, proboszczów, biskupa”, odpowiadają: „oni dobrze wiedzą jak jest. Skoro nie reagują, to znaczy, że tak ma być”.
Postanowiłem się przekonać, czy rzeczywiście tak ma być. Czy jest moż­liwa szczera, publiczna dyskusja nad kondycją nauki religii w szkole? Czy można ją prowadzić na łamach katolickiego pisma, bo gdzież indziej ma­my kierować swe problemy?
Nie jestem fachowcem od procesu kształcenia. To wada, ale ma też do­brą stronę: moje postrzeganie problemu wolne jest od skrzywienia zawo­dowego. Lecz pragnę sprowokować profesjonalistów, by spróbowali ocenić stosowane programy nauczania w kontekście owoców, jakie przynoszą. Prag­nę sprowokować katechetów - tych, którzy owe programy realizują „na pierwszej linii” - aby informacji o tych owocach dostarczyli. Pragnę sprowokować rodziców - tych zadowolonych i tych sfrustrowanych - aby wyartykułowali swe oczekiwania, swe poglądy, wskazali jasne i ciemne strony procesu religijnej edukacji. Pragnę sprowokować redakcję „W dro­dze” – by udostępniła swe łamy katechetom. Niech wymieniają się pomy­słami między sobą, niech się dowiedzą, co o ich problemach sądzą księża, rodzice, metodycy... Nie powinniśmy żałować szpalt, bo „takie będą Rzecz­pospolite...”. Pragnę sprowokować wszystkich - z wyłączeniem... naj­bardziej zainteresowanych. Wybaczcie dzieciaki - to rozmowa dla doro­słych. Takie już mam konserwatywne poglądy.
Prowokując, nawołuję, by okiełznać swe emocje. Inaczej dyskusja prze­istoczy się w kłótnię, co wprawi w błogi stan zadowolenia naszych prze­ciw­ników. Bądźmy przy tym konstruktywni: w głosie każdego – nawet, gdy jest on szokujący, agresywny - szukajmy iskierki racji. Nie przypisujmy mu z założenia złej woli.
Na zakończenie postaram się dać dobry przykład i poszukać racji w... przedstawionych na wstępie „Pobożnych życzeniach”.
Gdy już przeszła mi ochota przełożenia autorki przez kolano, przeana­lizowałem je bardziej rzeczowo - właśnie w intencji znalezienia czegoś kon­struktywnego. Zauważyłem, że kobiecina w sposób nieudolny, może nawet całkiem dziecinny, usiłuje wyartykułować całkiem bliski mi pogląd: religia to przedmiot zupełnie wyjątkowy. Jest nieobowiązkowy i powinien przyciągać właśnie magnesem wolności. Taka jest istota wszelkiej religii: do wierzenia nie można przymusić (jedyny, bardzo przerażający przykład bu­do­wania odmiennej koncepcji znajdujemy w powieści Rok 1984 Orwella - na szczęście to social fiction). Jeśli religia będzie niekończącą się opo­wieścią o Miłości, Prawdzie, Dobroci - opowieścią przetykaną czytelnymi, trafiającymi do wyobraźni współczesnego dziecka ilustracjami (opowia­dania, przypowieści, zdarzenia z życia) i dyskusjami - dzieci będą garnąć się same. Jeśli natomiast ograniczyć się do sztywnych formułek, archa­icz­nego języka i dogmatycznych zwrotów - uznają to za jeszcze jeden przed­miot, którego istoty nie rozumieją, którym żyć nie będą - a bez tego ten właśnie przedmiot nie ma sensu.
Kwestia ocen. Mój pogląd na ten temat jest niezmienny od lat. Istnieje grupa przedmiotów związana z przyswajaniem wiedzy (matematyka, che­mia, biologia itd.) i przedmiotów mających na celu wychowanie (muzy­czne, plastyczne, fizyczne). Religia należy do tej drugiej grupy i na dobrą sprawę przedmiot powinien zwać się „wychowanie religijne”. Przedmioty te nie powinny podlegać ocenie, przynajmniej w klasycznym rozumieniu tego słowa. Stawianie „jedynki” z wychowania muzycznego komuś, kto prze­żył spotkanie swego ucha ze słoniem, zmuszanie słabeuszy do rzutu piłką lekarską na „właściwy” jego wiekowi dystans - wszystkie takie prak­tyki napełniają mnie niesmakiem, prowadzą bowiem do pogłębiania stanu frustracji i wstydu za swe niezawinione ułomności. Oczywiście należałoby zachować jakiś system dyscyplinowania i mobilizowania uczniów, ale nie mechanistyczne oceny!
Wychowanie religijne to nie faszerowanie wiedzą (tę funkcję można z po­wodzeniem zastąpić religioznawstwem na poziomie gimnazjum). Wy­chowanie religijne ma w ostatecznym celu wykreowanie homo religiosus: człowieka, dla którego Rzeczywistość Boska jest tak samo realna jak ziem­ska - tylko taki model religijności ma szansę w zderzeniu ze światem „euro­wartości”. Za to wychowanie odpowiadają oczywiście rodzice - ale dob­rze wiemy, że często tego nie robią (jak można kreować homo religiosus, gdy samemu się nim nie jest?). Religia w szkole jest - a właściwie powinna być - szansą w takim przypadku. Jeśli tego robić nie będzie, to dzieci znajdujące w sobie silne pragnienie autentycznej wiary, pozbawione rodzicielskiego wsparcia trafią do sekt.
Nasza wiara jest piękna i wspaniała w swej prostocie. Gdy, serwując ją dziecku, przesączymy ją mnóstwem skomplikowanych formułek, regułek, zasad, praw - zniknie z oczu to, co w niej najważniejsze i najpiękniejsze. A potem się dziwimy, że nasze dzieci powtarzają słowa „Bóg jest Miłością” jak gdyby żuły gumę.
Być może, taką prawdę (ukrytą w gąszczu oczywistych idiotyzmów) chciała nam przekazać autorka postulatów? A jeśli nawet nie chciała - to czyż nie można jej tam znaleźć?

 

Proza Poezja Publicystyka Religia Fotografia Muzyka