Przez kilka lat Twój Cień rozmawiał z Tobą w
cztery oczy. Potrzebna mu była ta intymność, bo chciał „pogrzebać” w Twoim
sumieniu. Udało mu się to, czy nie? Sam odpowiedz.
Od dziś Twój Cień będzie Ci towarzyszył w odkrywaniu słów. Nie tych
napuszonych, których pełno w naukowych dysertacjach i słownikach wyrazów
obcych, lecz tych prostych, codziennych, które są Ci dobrze znane. Nieraz
się zdziwisz: co tu jeszcze tłumaczyć? A jednak wiele codziennych słów
trzeba odkurzyć. Wiele słów zostało pokryte brudem lat komunizmu i -
niestety - lat ostatnich. Trzeba przywrócić im pierwotne znaczenie,
pierwotny blask. Zwłaszcza teraz, gdy zapanowała moda na „słów rozmywanie”.
Na twierdzenie, że „jest wiele prawd, to zależy od punktu widzenia, a prawdy
te są równoważne” (relatywizm). Moda ta przyszła do nas z Zachodu wraz ze
Snickersami i Coca-Colą. Twój Cień martwi się, że może ona zniewolić umysły
w większym stopniu, niż ideologia komunistyczna. Zachęca Cię więc do
wspólnego trudu w odkrywaniu pierwotnych znaczeń słów, których używasz w
mowie potocznej.
Za Gierka krążył dowcip o pewnej staruszce,
która przyszła do wyborów i długo przebierała w kopertach z kartkami. Gdy
zniecierpliwiony przewodniczący Komisji zwrócił jej uwagę, odburknęła:
„Przyszłam na wybory, to coś wybrać muszę!”
Pamiętający te czasy wiedzą, że demokracja socjalistyczna była demokracją
fikcyjną (czy tylko socjalistyczna? Kiedyś porozmawiamy szerzej o
demokracji). Wybory były traktowane jako obrzęd niemal religijny, a ich
celem było zamanifestowanie Polakom potęgi władzy oraz pokazanie zagranicy,
jakim to poparciem cieszy się ona w kraju.
Obecne kampanie wyborcze coraz bardziej przypominają przygotowania do
wysokiej rangi imprezy sportowej. Trenerzy zawodników czynią wszystko, aby
maksimum formy ich podopiecznych przypadło na tę jedną jedyną Chwilę
Wielkiego Finału. Każdy ma tutaj swe sposoby, sztuczki, algorytmy.
Jednocześnie każdy czujnym okiem śledzi poczynania konkurencji. Podobieństwo
to nie powinno Cię dziwić: taka jest natura nowożytnej demokracji, zwanej
nie bez kozery przedstawicielską. Demokracja - to władza ludu. Twoja władza
w systemie nowożytnej demokracji sprowadza się więc do owej jedynej
Chwili, gdy Twa ręka zawiśnie nad urną. Przeto największym zmartwieniem
tych, którzy aspirują do faktycznej władzy jest kondycja Twej świadomości w
tej Chwili. Cała reszta - owo przebogate menu obietnic: - to tylko ozdobniki
mające zapewnić Ci dobre samopoczucie przez oddalenie choćby śladu
podejrzenia, że jesteś obiektem manipulacji.
Nie jest moim celem zniechęcić Cię do wyborów. Przeciwnie: chcę Ci
uświadomić, że jeśli nie pójdziesz - przegrasz. Wiesz dobrze, że nieobecni
nie mają racji. Chcę jednak także uświadomić Ci, że wybory to akt sumienia,
a nie wyścigi konne.
Dlaczego o tym mówię? Bo niektóre ugrupowania usiłują wcisnąć Ci taką
logikę: zagłosuj na tę partię, która ma większe szanse, a nie na tę, z
której poglądami się zgadzasz. Inaczej zmarnujesz głos.
Właśnie. Zastanów się: kiedy zmarnujesz głos? Wtedy, gdy zagłosujesz zgodnie
ze swymi przekonaniami, czy wtedy, gdy na przekór nim? Jeśli rzeczywiście
sądzisz, że pewna partia ma program korzystny dla Ciebie i dla kraju, a
odmówisz jej głosu, bo jest „mało popularna”, to odmawiasz sobie i krajowi
szansy skorzystania z owego korzystnego (w co wierzysz) programu.
Wybory to kwestia sumienia. Dopóki prawda ta nie przesączy się do naszych
umysłów, dopóty rządzić nami będą cwaniacy, łajdacy i kombinatorzy.
Co to jest prawda? - pytał Piłat Jezusa. Nic w
tym dziwnego: pozbawiony absolutnych odniesień pogański Rzym żył wielością
bóstw i wielością prawd. Styl ten wraca jak echo w myśli oświeceniowej i
współczesnej.
Prawda intryguje wielkie i małe umysły. Egzystuje w naszym życiu codziennym.
A to „w oczy kole”, a to „na wierzch wypływa”. Z prawdą „się mijamy”, „po
prawdzie” mówimy. Prawda jest „święta”, „bolesna”, „bezlitosna”.
Nad pojęciem prawdy biedzą się od lat filozofowie. I choć pada tu wiele
napuszonych, uczonych słów, choć pełno w bibliotekach opasłych tomów
traktujących o prawdzie, to tak „po prawdzie” ani na cal nie przybliżyło to
ludzkości do... prawdy.
W nieco korzystniejszej sytuacji są matematycy. U nich prawda to jeden z
biegunów logiki, która (w klasycznym wydaniu) dysponuje tylko dwoma
pojęciami: prawda-fałsz. Logika dwuwartościowa zrobiła zawrotną karierę. To
przecież na fundamencie binarnym (prawda-fałsz, zero-jeden, tak-nie)
zbudowano informatykę! Skuteczność matematyki opartej na logice
dwuwartościowej powinna nas przynajmniej zastanowić, jeśli już nie
przekonać, że jest coś ... z prawdy w słowach Jezusa: „Niech wasza mowa
będzie: tak-tak, nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,37).
Trochę inną, też dwuwartościową, acz zabawniejszą logikę zaproponował Janusz
Korwin Mikke, wymyślając neologizm „lewda”. Prawda - powiada on - jest
wartością prawicy. Lewica natomiast ma swoją „prawdę” - czyli „lewdę”.
Choć to smutne, to właśnie w polityce najczęściej dochodzi do rozmycia
prawdy. Świat nie jest czarno-biały, lecz kolorowy - argumentują politycy.
Każda ze stron przedstawia swoje racje, chytrze przemilczając słabe i
akcentując mocne aspekty rozumowania. W rezultacie poczciwy, prostolinijnie
myślący człowiek wpada w stan skołowania umysłu: już nie wie, która ze stron
mówi prawdę, której przyznać rację. W końcu daje się przekonać, że każda ze
stron ma tej racji „po trochu”. Że prawda jest „częściowo tu”, „częściowo
tam”. Jedynym roztropnym rozwiązaniem zdaje się być kompromis. Całkiem jak w
przysłowiu „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”.
W filmie „Rashamon” Akiro Kurosawa pokazuje wielość prawd. To samo zdarzenie
widziane oczami różnych ludzi wygląda zupełnie inaczej. Czy to jednak
oznacza, że prawda jest względna? Jeśliby tak było, oznaczałoby to, że jej
po prostu nie ma!
Wielość prawd jest złudzeniem. Bohaterowie wspomnianego filmu widzą to samo,
lecz interpretują inaczej: każdy na swój sposób. Lecz chyba tylko szaleniec
twierdziłby, że nie istniał jeden obiektywny przebieg zdarzeń!
Istnieje prawda absolutna, czyli Prawda. Bez Niej świat byłby ledwie
bezładnym zlepkiem atomów, a człowiek trzciną chwiejącą się na wietrze.
Jeśli komu to odpowiada, niechaj tak uważa. Twój Cień myśli tej zdzierżyć
nie może. Nie umie uwierzyć w totalny bezsens wszystkiego.
Może to przejaw słabości, może męstwa? Któż to wie? Któż wie naprawdę?
Na pewno nie wie tego Twój Cień.
W latach osiemdziesiątych oczy świata zwrócone
były na Polskę. Świat zafascynował się fenomenem Solidarności. W
określeniach, jakie stosowano, pisząc i mówiąc o niej, często pojawiało się
słowo non violence - bez przemocy.
Ówczesna władza postanowiła siłą zdławić ten narodowy, niepodległościowy i
społeczny ruch. Wprowadziła stan wojenny, ograniczając i tak już
symboliczny wachlarz praw człowieka. Na ulicach pojawiły się czołgi i
żołnierze z „kałasznikowami”. Wszystko po to, by - mówiąc językiem cokolwiek
brutalnym, lecz ciemięzcy nieobcym - wziąć za pysk niepokorny naród. A
czymże on odpowiada? Erupcją wrogości i nienawiści? Skądże. Zachowuje
spokój. Przywódcy nie podżegają do rewolucji. Naród, czujący na plecach
gorzki ciężar historycznych doświadczeń nie uznaje przelewu krwi jako
skutecznego narzędzia odzyskania suwerenności i poprawy bytu. Na nic
półwieczna edukacja marksistowskich „mędrców” uczących, że walka klas (czyli
przemoc!) to jedyne narzędzie postępu cywilizacyjnego.
Szacunek świata wobec Solidarności zmaterializował się w postaci pokojowej
nagrody Nobla dla jej charyzmatycznego przywódcy Lecha Wałęsy.
Czy Solidarność była prekursorem non violence? Skądże. Kilkadziesiąt
lat wcześniej świat podziwiał innego charyzmatycznego przywódcę: Matahmę
Gandhiego. On również głosił ideę rozwiązywania społecznych i politycznych
problemów bez przemocy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy hinduskiego
państwa targanego wewnętrznymi napięciami i sprzecznościami w chwili
wybijania się na niepodległość - bez owej potęgi autorytetu Gandhiego,
którego rodacy mieli i mają za świętego.
Lecz Gandhi też nie jest odkrywcą non violence. Dwa tysiące lat przed
Nim na prowincji świata narodził się Ktoś, komu zasadniej byłoby tu
przyznać palmę pierwszeństwa: Jezus z Nazaretu. W każdym miejscu swej nauki
podkreślał destruktywną rolę nienawiści i przemocy w stosunkach między
ludźmi, przeciwstawiając jej miłość - jedyną receptę na harmonijny rozwój
ludzkości. Jedyną jej szansę. To On kazał nadstawiać drugi policzek, oddawać
suknię, gdy zabiorą płaszcz. To On błogosławionymi nazywał cichych i
pokornych, wprowadzających pokój i cierpiących niesprawiedliwość. On
wreszcie dał osobiste świadectwo non violence - świadectwo jakże
ekstremalne: śmierć krzyżową.
Pamiętaj o tym dziś - w czasach bezwstydnego apostolstwa przemocy
importowanego do nas z tzw. „postępowych” krajów. W czasach całkowitej
(ufam, że nie premedytowanej!) bezsiły władzy wobec ludzi przemoc tę
siejącą. W czasach, gdy bezradność zrozpaczonego społeczeństwa objawia się
marszami protestu nie przeciwko bandytom z kijami baseballowymi, lecz
przeciwko jakiejś abstrakcyjnej „przemocy”.
I pomyśl - czemu w czasach tych pustoszeją kościoły - miejsca gdzie mieszka
On, Mistrz z Nazaretu - pierwszy prekursor non violence?
Już starożytni greccy filozofowie spierali się
o zmienność świata. Podczas gdy jedna szkoła utrzymywała, że nic się nie
zmienia, druga twierdziła „pantha rei” (wszystko płynie). Rozbieżność
poglądów w tej kwestii, utrzymywała się przez wieki. Problem dynamicznych
walorów świata budzi nadal kontrowersje, choć znajduje potwierdzenie w
każdej niemal dziedzinie przyrodoznawstwa od kosmologii poczynając, na
biologii kończąc. Gdy widzimy, z jakim impetem świat wciska nam
doświadczenie wszechobecnego ruchu, wydaje się, że hipotezę o jego stagnacji
mógł postawić tylko ślepiec. Tymczasem podparte doświadczeniem myślenie o
jakimś zorganizowanym ruchu w biegnącej przez czas rzeczywistości zaczęło
się niedawno, dokładniej od czasów Darwina.
Właśnie biologii zawdzięczamy pojęcie ewolucji. Dziś nikt chyba nie ma
wątpliwości, że ona właśnie determinuje obraz całego Wszechświata. Odkrycia
astronomii, fizyki, chemii pokazały, że ewolucja jest cechą obecną na
wszystkich poziomach: od mikro- po makrokosmos. Stało się jasne, że świat
nie stoi w miejscu, lecz podlega zmianom. Postępuje.
Właśnie. Pojawiło się wreszcie tytułowe słowo: postęp. Cóż to takiego?
My, Polacy, mający za sobą czterdziestoletnie doświadczenie realnego
socjalizmu, słysząc o postępie, czujemy pewną dezorientację, nawet
konsternację. Karmiono nas bowiem określeniami typu: postępowy ustrój,
światopogląd, postępowe społeczeństwo... Postępowy człowiek według
komunistycznej propagandy to bezwarunkowo ateista, marksista-leninista.
Postępowe ruchy, to ruchy wyłącznie lewicowe, oparte na walce klas.
Postępowe partie - to oczywiście partie komunistyczne. Postępowe kraje - to
KDL-e.
Lecz codzienność zadawała kłam tym dogmatom. Żyjąc w kraju, który nie dość,
że wygrał wojnę, to na dodatek wprowadził u siebie postępowy ustrój - coraz
bardziej oddalaliśmy się od zachodniej cywilizacji. W krajach o ustrojach
„wstecznych”, rosła stopa życiowa i poziom cywilizacyjny. U nas rosła bieda
i zacofanie.
Nie wolno też ulegać iluzjom płynącym z Zachodu. Tymczasem rośnie krąg „euroentuzjastów”
zauroczonych powszechnym tam dobrobytem, bezkrytycznie przyjmujących za
dobrą monetę wszelkie inne elementy zachodniego życia. Oznaką postępu są
więc: swoboda seksualna, skundlona do granic możliwości kultura masowa,
kult pieniądza etc. Tych, którzy myślą inaczej, traktuje się w najlepszym
wypadku z przymrużeniem oka, nazywa oszołomami, ciemnogrodem etc.
Uwolnieniu się od mitów zarówno jednej jak i drugiej strony może pomóc
odszukanie zespołu tych cech, które istotnie warunkują zjawisko zwane
postępem. Nie mając takiego układu odniesienia, łatwo stracić orientację.
Popatrzymy, jaki jest świat. Zauważmy, że budowa wielokondygnacyjnego
budynku wymaga wielu wysiłków, jego zaś zburzenie jest kwestią chwili. Nikt
nie wątpi, że gmach jest obiektem o wyższym stopniu organizacji materii niż
kupa gruzu. Z drugiej strony nie jest dziełem przypadku, że w świecie
wartości akt budowy znajdujemy po stronie dobra, zaś akt niszczenia - po
stronie zła.
Widzimy, że ruch określony jako postęp w świecie przyrody logicznie
przekłada się na dobro w świecie duchowych wartości. Widzimy, że dobrem
jest raczej miłość, niż walka (nawet, jeśli jest to walka klas). Z dwojga
światopoglądów: chrześcijańskiego i marksistowskiego postępowym jest więc
raczej ten pierwszy.
„Nie daj się zwyciężyć złu, lecz dobrem zło zwyciężaj”
Te ulubione przez Kapelana Solidarności słowa Św. Pawła wskazują nam drogę.
Posłuszni im, współuczestniczymy w postępowym biegu świata ku Spełnieniu
się.
Podczas bitwy (pod Friedlandem w 1807 r.
między wojskami Napoleona i cara Aleksandra) zapaliła się ferma. Na
podwórzu stało drzewo zwieńczone bocianim gniazdem z małymi. Matka opuściła
gniazdo, kiedy płomienie wspięły się po pniu i krążyła nad nim, próbując
wydobyć swe dzieci. Kiedy ogień ogarnął gniazdo, wydała straszny krzyk i
rzuciła w żywioł, by spłonąć razem z nimi. Wokół padały tysiące trupów, a
żołnierze francuscy, którzy patrzyli na tę scenę, popłakali się. Jedyny raz
tego dnia.*)
Jakaż to magiczna, tajemna nić wiąże matkę z dzieckiem? Jakież to
magiczne, tajemne siły drzemią w dziecku, skoro pozwalają one zniewolić
najsilniejszych, stopić lód w sercach zatwardzialców?
Pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie,
Gdyby nie dziatek pacierze
Co czuję, myśląc „Matka”?
Matka jest życiem, które daje życie. Jest, jak pochodnia, która swój płomień
daje innym pochodniom.
Matka jest świątynią, bo w niej dojrzewa życie, które jest świętością. Jest
jak gotycka nawa, pod której sklepieniem igrają kolorowe promyki słońca.
Matka jest oazą, w której Ból i Radość znajdują symbiozę i pojednanie. Jest
jak wyspa przygarniająca zrozpaczonego rozbitka.
Co czuję, myśląc „Dziecko”?
Dziecko jest Nadzieją. Mówi rodzicom o celu ich życia, pozwala myśleć o
przyszłości. (Jan Paweł II). Jest jak drogowskaz wychylony ku Wieczności.
Dziecko jest Niewinnością. Patrząc w jego oczy, ufne i kochające zaczynam
rozumieć słowa Małego Księcia: Dobrze widzi się tylko sercem.
Dziecko jest Przewodnikiem. Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie
wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18,3)
Matka i Dziecko.
Tajemnica Życia.
Tajemnica Bólu i Radości.
Tajemnica Miłości Ponad Wszystko.
Tajemnica groty betlejemskiej.
*) Waldemar Łysiak - Cesarski poker
Koniec Roku. Czas rozliczeń, podsumowań,
bilansów, rozrachunków, ocen. Oto skończył się kolejny etap Twojego życia,
pora ogarnąć go refleksją - chyba że uległeś czarowi prezydenckiej retoryki,
wybrałeś przyszłość, w związku z czym to, co było nie interesuje cię
bardziej niż zeszłoroczny śnieg. Ot, byle do przodu.
Jeśliś jednak rozumny i w swej rozumności przezorny, to będziesz po trzykroć
analizował zdarzenia minione - nie po to, by się w niech rozpamiętywać, nie
po to, by szukać winowajców. Po to, by ustrzec się wpadek, zrozumieć, czemu
coś nie wychodzi, choć wyjść powinno, bo wszyscy, którzy koło tego chodzą,
są pełni dobrej woli. Potrzebujesz spojrzenia w przeszłość. Przecież cała
nauka to zdobywanie nowych doświadczeń w oparciu o te już zdobyte.
Nowy Rok. Czas planów, marzeń, nowych, małych lub dużych postanowień i
obietnic. Oto zaczyna się nowy etap Twojego życia. Pora wziąć w ryzy
upływający czas, by nie przeciekał bezsensownie, lecz przynosił owoce twego
trudu. Nie jakieś tam zgniłki, lecz owoce dojrzałe, smaczne, wyśnione i
wymarzone, owoce zaplanowane. Więc marzysz, postanawiasz, obiecujesz i
planujesz - chyba żeś uległ czarowi życia fantazyjnego, na luzie, w stylu „róbta
co chceta” - bo przecież jakoś tam będzie, jeszcze nigdy tak nie było, żeby
jakoś nie było...
Jeśliś jednak rozumny i w swej rozumności przezorny, to będziesz po trzykroć
przemyśliwał każdy swój krok, pomny niespodzianek i pułapek, w które wpadłeś
w roku ubiegłym.
Stary Rok. Nowy Rok. Chwila, jakich w życiu wiele. A jednak chwila
szczególna. Chwila, w której bardziej, niż kiedy indziej czujesz
przemijanie. Czujesz powiew upływającego czasu. Bilansując rok stary,
widzisz, ile chwil zostało straconych, ile energii zmarnowanej. Widzisz
i nic nie możesz zrobić. Czas płynie w jednym kierunku i go nie zawrócisz.
Już łatwiej byłoby ci zawrócić Wisłę.
Lecz czujesz także radość i satysfakcję, gdy ci coś wyszło. Patrzysz na swój
nowy samochód - owoc kilkuletniego trudu. Na pięknie rozwijającą się gruszę
w ogrodzie. Na nową akwarelę, którą znalazłeś pod choinką: dzieło
utalentowanej córki. Patrzysz na to wszystko i czujesz, że przemijanie nie
jest tak straszne, jeśli tylko czas, który przeminął nie jest czasem
utraconym.
W Nowym Roku nie życzę Ci, byś był młodszy. Nie życzę Ci, by Ci wszystko
szło jak po maśle (ścieżki wiodące ku Panu są kręte). Nie życzę Ci „samego
zdrowia i samych sukcesów” - to ładne, lecz wiesz dobrze, że nierealne.
Życzę Ci, by Bóg błogosławił Twej pracy. Bo tylko wtedy przemijający czas
przeistoczy Twój trud w owoc dojrzały, wyśniony i wymarzony. Tylko wtedy nie
poczujesz lęku na myśl o przemijaniu.
„Gdybym był bogaty...” - marzy sobie Tewie
mleczarz, przesympatyczny bohater musicalu „Skrzypek na dachu”. „Gdybym był
(była, było) bogaty (bogata, bogate)...” marzysz sobie cichutko, nieważne
czyś mężczyzną, kobietą, czy dzieckiem.
Nie jesteś sam. Tak było, tak jest, tak będzie. Marzenia o bogactwie gnały
ludzi do nienawiści, gwałtu, morderstw a nawet ludobójstwa. Zaprawdę
niewiele możesz wskazać marzeń, które - jak to, o bogactwie - okupione są
krwią, potem i łzami nie tylko samych marzycieli, lecz - niestety - wielu
bliźnich.
Lecz marzenia o bogactwie gnały także ku nowym lądom, nowym odkryciom i
wynalazkom. Zaprawdę niewiele możesz wskazać marzeń, które - jak to, o
bogactwie - przyniosło korzyści cywilizacyjne nie tylko samym marzycielom,
lecz - na szczęście - wielu bliźnim.
Jest więc z bogactwem tak i tak. Z jednej strony - wiedzie ku nieszczęściom,
z drugiej - ku polepszeniu doli człowieka.
Kiedy jest tak, a kiedy tak? Poszukaj w najmędrszych Ksiąg: Biblii.
Odpowiedź znajdziesz, choćby u Eklezjasty: Pisze on:
Bezsenność z powodu bogactwa wyczerpuje ciało
a troska o nie oddala sen (Mdr 31, 1)
I dalej:
Ten, kto złoto miłuje, nie ustrzeże się winy,
a ten, kto goni za zyskami, przez nie zostanie oszukany (Mdr 31, 5)
Żeby nie było wątpliwości, nasz Nauczyciel dodaje:
Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie
złodzieje włamują się i kradną (Mt 6, 19).
I dalej:
Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do
królestwa niebieskiego (Mt 19, 24)
Jednak, z drugiej strony, Eklezjastyk powiada:
Błogosławiony bogacz, którego znaleziono bez winy,
który nie gonił za złotem (Mdr 31, 8)
Żeby nie było wątpliwości, nasz Nauczyciel dodaje:
Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i
gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam
będzie i serce twoje (Mt 6, 20-21).
Oto Twoja odpowiedź. Nie Twe ziemskie bogactwo (czyli zamożność) jest ważne.
Prawdziwy skarb powinieneś trzymać nie w pończosze, nie w banku, nie w
ogniotrwałym sejfie, lecz w sercu.
Było o bogactwie - podumajmy dla równowagi o
biedzie.
Nie lubisz jej. Nikt jej nie lubi. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Czemuś
biedny? boś głupi. Czemuś głupi? boś biedny. Bieda nie ma dobrych recenzji w
polskich przysłowiach.
Bogactwo kłuje w oczy, bieda doskwiera. Bogactwo błyszczy, bieda piszczy.
Bogactwem się chełpisz i cieszysz, biedę klepiesz i cierpisz. Bogactwo może
na ciebie spaść, sprawiając ci radość, zaś bieda niech tylko przyciśnie - i
już będziesz jęczał. Zaprawdę, nic dobrego, ta bieda.
„Biedne dziecko” - mówisz, widząc zapłakanego malca, który właśnie nabił
sobie guza. „Biedna Marysia, ależ ta pani się na nią uwzięła” - wzdychają
koleżanki w klasie.
Bieda to pojęcie względne. O wiele bardziej, niż bogactwo.
Taki u nas zwyczaj, że każdy czuje się biedny. Narzekasz, że ci nie starcza
do pierwszego, że ledwie wiążesz koniec z końcem. Gdy spotkasz znajomego na
ulicy i spytasz „jak leci?”, odpowie Ci bez wątpienia „Cieniutko, stary”,
choćby przedwczoraj kupił nowiutką Hondę. Lubimy się skarżyć na los, taki
szpan. Całkiem inaczej niż w krajach zachodnich: gdy w Los Angeles ktoś
spotyka znajomego, to na pytanie „How are you?” odpowie: „O.K.”, choćby
właśnie wracał ze szpitala, gdzie leży jego chore dziecko. Taki szpan.
Gdyś taki biedny, gdy uważasz, że los ciężko Cię doświadcza, pomyśl o
Etiopii, Rwandzie, Bangladeszu... Że daleko? Dobrze, więc pomyśl o rodakach
wywiezionych w czasie wojennej zawieruchy do sowieckich łagrów, umierających
w obozach zagłady... Że dawno? No to co? A za cóż to należy ci się lepszy
los? Może jednak jesteś szczęściarzem?
Są ludzie biedniejsi od Ciebie i mimo to cieszący się. Posłuchaj
norwidowskiego pielgrzyma:
Wy myślicie, że ja nie Pan, dlatego, że mój dom ruchomy
Z wielbłądziej skóry...
Przecież i ja - ziemi tyle mam ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę!...
Pan nasz sceptycznie wyrażał się o bogaczach, pamiętasz? Więc posłuchaj,
z jaką życzliwością mówi o biednych:
Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy Królestwo
Boże.
Błogosławieni, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni (Łk
6,20-21)
Żeby nie było wątpliwości, Maryja dodaje:
On przejawia moc ramienia Swego
Strąca władców z tronu, w wywyższa pokornych.
Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia (Łk 1,51-53)
Może więc raczej nie powinieneś się zamartwiać swoją biedą, mniejsza z tym,
czy rzeczywistą, czy wydumaną?
Może więc raczej to na widok bogatego powinieneś mówić: Jaki on biedny, że
taki bogaty...
Historia ludzkich autorytetów poraża ilością
przypadków już to gorszących, już budujących, lecz w znakomitej większości
nie poddających się żadnym racjonalizującym zabiegom. Przestrzeń rozpostartą
między św. Franciszkiem z Asyżu a Hitlerem wypełnia mnogość karier nie
podlegających tak jednoznacznym, jak w ich przypadku, moralnym osądom. Lecz
trudno przewidzieć, jaki wzorzec zachowania może wzbudzić masową akceptację
w danym kontekście kulturowym i społecznym. Przeprowadzona w latach
sześćdziesiątych wśród francuskiej młodzieży ankieta „Kim chciałbyś być”
dała odpowiedzi zaskakujące: większość chłopców wybrała nie Jurija Gagarina,
nie Toni Sailera, nie Rogera Moore’a, lecz... Alberta Schweitzera. A wśród
dziewcząt Brigitt Bardott i Sylvie Vartan druzgocąco przegrały z Joanną
d'Arc...
Nieoznaczoność, jakiej podlega ewolucja większości autorytetów nakazuje
traktować ów fenomen z właściwą ostrożnością, zwłaszcza po doświadczeniach
naszego wieku. Obok przykładów budujących: Maksymilian Kolbe, Matka Teresa z
Kalkuty, Jan Paweł II są też przerażające: Adolf Hitler, Józef Stalin, Pol
Pot... Ogromu krzywd niesionego przez tych ostatnich nie jest przecież w
stanie zrekompensować nawet cała armia tych pierwszych.
Dziś obserwujemy kryzys autorytetów. Zapytasz: dlaczego? Kto winien?
komunizm?
Za czasów komunizmu wszystko była fasadą: demokracja, wybory, dobrobyt, więc
także autorytet. Budowano go złożonymi zabiegami socjotechnicznymi lub
prostym terrorem, zależnie od kraju, epoki i sytuacji. Komunizm wyprodukował
pojęcie kultu jednostki. Wieczne, niezniszczalne autorytety przywódców
Partii i narodu (!) spalały się jak wiechcie słomy na kolejnych zakrętach
historii. Tak samo, choć nieoczekiwanie, spalił się sam komunizm. Skoro
wszystko w nim było nieautentyczne, również jego autorytety były
„autorytetami”.
Lecz to nie komunizm wyprodukował „autorytety”. Może to paradoksalne, ale u
nas kryzys rozpoczął się dopiero po upadku „jedynie słusznego” ustroju.
Przedtem mieliśmy prawdziwe autorytety: Kościół z Prymasem Tysiąclecia i
Papieżem Polakiem, podziemie polityczne... A teraz? Czy ostała się
jakakolwiek świętość?
Spytasz: skąd to przyszło? Z Zachodu, oczywiście. Z tej tak zwanej
postępowej, ucywilizowanej Europy. Zobacz: jeszcze kilka lat temu wszyscy
zgodnie gorszyliśmy się, oglądając antypapieskie demonstracje na ulicach
Monachium, Paryża... A dziś?
Upadek autorytetów przyniosła Europie myśl oświeceniowa. Idea stawiająca
człowieka w centrum wartości. Człowiek zapragnął być autorytetem numer
jeden. Nie chciał się nim dzielić z nikim. Nawet z Bogiem. Zwłaszcza z
Bogiem. Zauważ: w tym dążeniu myśl jakobińska i marksistowska są zgodne.
Łączy ich to jedno: nie będę miał bogów, sam będę bogiem. Człowiek to brzmi
dumnie!
Do czego ta myśl doprowadziła? Do okrutnych rzezi na placach Francji, które
zamieniono na miejsca kaźni. Do gułagów, masowego ludobójstwa, stalinowskich
czystek.
Nie będzie żadnych autorytetów bez Autorytetu.
Może kojarzysz ją z pruskim drylem, może z
rózgą na nieposłuszne dzieci... Te czasy minęły - powiesz. Dyscyplina
odeszła do lamusa historii. Nasz ucywilizowany świat nie potrzebuje ani
pruskiego drylu ani kar cielesnych. Wszak każdy człowiek ma rozum, do
którego można skutecznie odwołać się techniką perswazji.
Tymczasem bolejesz nad rozwydrzeniem młodzieży. Być może niedawne wydarzenia
w Słupsku wprawiły cię w stan osłupienia. Boisz się wieczorem wyjść na
ulicę, by nie paść ofiarą „bejsbolistów”. Jakoś jednak nie wiążesz tego z
prostym faktem braku dyscypliny w procesie wychowania. Posłuchaj więc głosu
fachowca, profesora Bogusława Wolniewicza, wybitnego filozofa Uniwersytetu
Warszawskiego. Szukając przyczyn owych społecznych patologii, których
wydarzenia słupskie są ledwie wierzchołkiem góry lodowej, dochodzi do takich
oto wniosków:
Zbieramy dziś żniwo dwóch radykalnie błędnych doktryn społecznych:
pedagogicznej i penitencjarnej. Obie sprowadzały się do hasła „nie karać,
lecz wychowywać”. W praktyce oznaczało to coraz większe rozluźnienie rygorów
i wszelkiej dyscypliny. I dalej: Autorytet szkoły był i jest
niszczony w Polsce od 30 lat. Nauczyciel polski - jak żadna grupa zawodowa -
jest przedmiotem nieustannego poniżania i poniewierania przez urzędników
oświatowych, dziennikarzy i pedagogów teoretyków. Teraz z kolei,
wykorzystując sprawę słupską, niszczy się autorytet policji pod hasłem
„bestialska policja morduje niewinne dzieci” Robi to niekiedy wrażenie
jakiegoś zbiorowego szaleństwa.
Na pytanie, co trzeba zrobić, odpowiada: Tego nie załatwią żadne
proste środki. Tu potrzebny byłby zjednoczony front wychowawczy czterech
głównych sił: rodziny, szkoły, Kościoła i państwa; front, który zmierzałby
do przywrócenia podstawowych, a tak lekkomyślnie zniszczonych rzeczy:
autorytetu wychowawcy i dyscypliny wychowanka.
Dyscyplina nie oznacza przemocy. To jeden z elementów stabilizujących w
systemie relacji między ludźmi. Drugim jest autorytet, o którym
rozmawialiśmy ostatnio. Dopiero ich wzajemne współdziałanie daje owoce.
Jeśli współdziałają poprawnie, nie ma nawet potrzeby odwoływania się do tej
drugiej „dyscypliny” - czyli rózeczki. Dziecko znajduje się bowiem
w systemie praw i obowiązków, które są dlań oczywiste i stabilne. Autorytet
wychowawcy sprawia, że bez oporu akceptuje jego decyzje, zaś dyscyplina (w
tym posłuszeństwo) pozwala mu poruszać się w tym świecie bez niepotrzebnych
stresów, których obecność zawdzięczamy takim „genialnym” pomysłom jak choćby
rzecznik praw ucznia, który - wedle cytowanego wyżej profesora Wolniewicza -
jest instytucją do niszczenia autorytetu nauczyciela.
Ale dyscyplina to nie tylko „narzędzie” do wychowywania. Przydałaby się
także Tobie. Każdemu potrzebna jest odrobina stabilnych zasad życia
codziennego. Choćby takich, jak regularne wstawanie, mycie, porządkowanie
domu... O takim uporządkowaniu prozaicznych detali życia nie może być mowy
bez dyscypliny.
Wielki Post - dobra okazja, by zdyscyplinować swój charakter. Swe życie.
Spróbuj.
Naprawdę warto!
Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane -
poucza przysłowie. Co chce nam przez to powiedzieć? Że w naszych działaniach
nie powinniśmy się martwić o szczerość naszych intencji? Skądże. Ono mówi,
że na samych intencjach nie można skończyć.
Intencja (łac. intentio) to motyw działania, ale także chęć,
pragnienie. Dlatego mówimy o modłach w intencji kogoś, czegoś - aby się
urzeczywistniło, udało.
Intencja jako motyw, zamiar, towarzyszy każdym twoim działaniom, choć nie
zawsze jesteś tego świadom. Jest czasem równie ważna, co owoce tego
działania. Zwłaszcza, jeśli są to złe owoce. Dostrzeżesz to bez trudu w
sądach, gdzie mówią o nieumyślnym przestępstwie. Dostrzeżesz też w
codzienności:
„Pilnuj się jej, podejrzewam, że jej intencje nie są czyste.”
Albo:
„To nieudacznik, ale myślę, że ma zacne intencje.”
Zatem osądzasz czyjeś działanie według intencji. Czy jednak są ci one znane?
Skoro używasz zwrotów „podejrzewam”, „myślę, że”...
Niestety, niczego pewnego nie możesz powiedzieć o ludzkich intencjach.
Jedynie Bóg ma wgląd w duszę bliźniego. Dlatego Chrystus mówi: „nie sądźcie,
a nie będziecie sądzeni”. Nigdy nie będziesz pewien, na ile odpowiedzialność
za czyn (nieważne - zły, dobry) spada na sprawcę, na ile zaś - na tzw.
„czynniki obiektywne”.
Powiesz: jak to? Przecież są przykłady ewidentnej winy! Choćby taki Hitler!
Jak tu można mieć wątpliwości?
Nie chciałbym bawić się w adwokata Hitlera, bo rola to niewdzięczna, ale...
naprawdę jesteś pewien, że nie był on - przynajmniej w jakimś stopniu -
niewolnikiem własnych genów, wychowania, Bóg wie, czego tam jeszcze...
Niestety, nie mam też pewności, ile zasługi własnej jest w owocach czynów
wielkich tego świata. Czy Einstein sam sobie sprezentował genialny umysł?
Czy altruizm Matki Teresy to wyłącznie wypracowana przez Nią wartość, czy
też tkwi tam jakaś cząstka Bożej Łaski? Czy charyzmat Karola Wojtyły to
wyłączny wynik Jego tytanicznej pracy nad sobą, czy też zawdzięczamy go
jakiemuś szczególnemu Boskiemu błogosławieństwu?
A może ty umiesz odpowiedzieć na te pytania?
Nie umiem - odpowiesz. - Ale jednego jestem pewien: dobrze znam własne
intencje.
Naprawdę? Pomyśl nad tym chwilę. A jeśli nie umiesz, pokażę ci jak ja, Twój
Cień, to robię. Tak rozmawiam ze sobą:
- Po co właściwie piszesz te teksty?
- Na chwałę Panu...
- Naprawdę? A może dla zaspokojenia własnej próżności, ot, żeby się popisać?
- No nie, przecież ukrywam się za pseudonimem...
- To lipa, twoi znajomi i tak wiedzą, kto to pisze. A nawet jeśli twój
zamiar ukrywania się jest szczery, to może masz nieuświadomione pragnienie
popisania się przed samym sobą? Jest w tobie taka sportowa żyłka...
- Może... Sam już nie wiem...
Dwa kawałki drewna zbite pod kątem prostym. Cóż
prostszego?
Krzyż pomimo całej swej prostoty, jest najokrutniejszym narzędziem kaźni.
Pod tym względem nie dorównuje mu nawet pal. Okrucieństwo krzyża polega na
tym, że skazaniec cierpi niewyobrażalne katusze długo, bardzo długo. Wisząc
na rękach, ma utrudnione oddychanie, dusi się. Początkowo stara się
podtrzymywać ciężar ciała na nogach, które z biegiem czasu odmawiają
posłuszeństwa (aby skrócić kaźń, łamano ukrzyżowanym golenie - po to
właśnie, żeby nie utrzymywali ciężaru ciała na nogach i szybciej się
udusili).
Lecz to nie katowski „geniusz” sprawił, że krzyż stał się najpopularniejszym
symbolem w świecie. Nie został on też rozsławiony jako narzędzie tortur,
lecz jako symbol miłości.
We wszystkich religiach Bóg był wszechmocnym mocarzem, budził szacunek i
respekt. A tu pojawia się przybity do krzyża, umęczony, pohańbiony człowiek.
To ma być Bóg? Gdzież Jego duma, Moc, gdzież atrybuty władzy?
Jedni reagowali śmiechem, inni drwiną. Być może, życzliwi ówcześni spece od
public relations doradzali chrześcijanom, aby zmienili ów niefortunny
wizerunek. Dlaczego nie weźmiecie Chrystusa - Boga Zmartwychwstałego?
Władcze spojrzenie, gest tryumfu nad śmiercią - oto atrybuty Boskiej władzy,
Boskiego Majestatu!
Tymczasem kult Chrystusa rozszerzał się, potężniał i - o paradoksie -
krzyż, ten symbol hańby i poniżenia, który na zdrowy rozum powinien
odstręczać nowych wyznawców - on ich przyciągał!
Krzyż parł przez świat w zwycięskim pochodzie. Znalazło się dla niego
miejsce na flagach, w godłach państwowych, herbach, na budynkach, w
przydrożnych kapliczkach. Zwieńczył obrazy, konfesjonały, drzewce
sztandarów. Towarzyszy różańcom, breloczkom, medalikom. Wisi w domach,
urzędach halach fabrycznych. Stróżuje mogiłom na miejscach wiecznego
spoczynku.
Krzyż doczekał się również wrogów. Oni nie rozumieją Jego Mocy, lecz się jej
boją. Trzeba być bowiem ślepcem, by nie dostrzec wyraźnych śladów Jego
działania w historii.
Lecz my, chrześcijanie także boimy się krzyża. Różny jest ten lęk. Popatrz,
jak boi się Poeta, ks. W. Niewęgłowski:
Boję się krzyża
Krzyża obecnych godzin,
Krzyża Twoich decyzji wbrew mnie samemu,
Krzyża bólu, niepowodzenia, szarych dni, samotności.
Robię wszystko, aby zetrzeć z mego życia stygmat cierpienia,
A kiedy to się nie udaje, zastygam w niemym proteście
I buntuję się.
A Ty przyjąłeś na Siebie to, czego tak bardzo się lękam.
Czy naprawdę nie ma innej drogi do Ciebie, niż przez Krzyż?
Przyjąłeś Krzyż, aby wszystkie krzyże człowieka
Ocalić od bezsensu.
Przyjąłeś Krzyż, aby nim zasłonić mnie,
Grzesznika.
Alleluja! Chrystus zmartwychwstał! Zwyciężył
śmierć! - śpiewasz dziś gromko.
Pogadajmy o tym. Co to znaczy: zwyciężył śmierć? To, że nie umrę? Bzdura.
Więc co?
Oczywiście - przypominasz sobie - chodzi o życie wieczne. Przecież Królestwo
Niebieskie nie jest z tego świata. Chodzi o tamten świat. O zaświaty. O
niebo.
O niebo? Co to jest niebo?
Odruchowo głowa wędruje ci ku górze. Tam jest niebo.
Na wszelkich obrazach przedstawiających Wniebowstąpienie Pan Jezus „frunie”
ku chmurom. „Lokalizacja” nieba w górze tak zdominowała nasze myślenie, że
nawet na sesji naukowej pt. Bóg i Kosmos zorganizowanej niedawno w Toruniu
wystąpił... kosmonauta gen. Hermaszewski. Cóż, był „tam” może więc widział
niebo...
Prawem przeciwieństwa, piekło lokujesz w dole, w głębi ziemi. Jeśli w ogóle
jeszcze wierzysz w takie „bajki”.
Rzeczywiście cała ludyczna tradycja zrobiła z zaświatów przysłowiowe „jaja”
(i to wcale nie wielkanocne). Nie bez winy jest także literatura i sztuka.
Nie lubimy abstrakcji, wolimy konkrety. Stąd Pan Bóg ma siwą brodę,
aniołowie skrzydła i złociste włosy, diabły zaś rogi, ogon i kopyta. Stąd -
czyli z naszej beznadziejnie ograniczonej wyobraźni - wykluł się obraz nieba
pełnego obłoków i anielskich pień, a piekła jako jaskini pełnej kotłów z
wrzącą smołą, których pilnują kosmate stwory z widłami.
Mam w to wierzyć, ja człowiek z końca XX wieku? To śmieszne.
To rzeczywiście śmieszne, jeśli tak pojmujesz niebo i piekło. Trzeba ci
pilnie wziąć korepetycje z Ewangelii i Katechizmu. Przypomnij sobie, co o
Królestwie Niebieskim mówi Chrystus: Ani oko nie widziało, ani ucho nie
słyszało... A jeśli już chce je przybliżyć naszym prymitywnym umysłom -
opowiada przypowieści: Królestwo Boże podobne jest do... podobne, nie takie
same.
Ostatecznie gotów jesteś zgodzić się na niebo. Ale piekło? To jakieś bajki.
Zresztą kłóci się z wizją nieskończenie miłosiernego i kochającego Boga. Nie
może On być tak okrutny, tak mściwy, by nas sekować cierpieniami przez całą
wieczność.
Cóż, być może wiesz lepiej, jaki może być Bóg, a jaki nie od tych, którzy
tworzyli tę całą dwutysięczną tradycję Kościoła. Może rzeczywiście wszyscy
zostaną zbawieni, bez względu na to, jak gorliwie wypełniali Boskie
przykazania? Może na Sądzie Ostatecznym Pan Bóg powie Ci: żartowałem z tymi
przykazaniami, ot, chciałem cię nastraszyć...
A może będzie inaczej? Choćby tak, jak w poniższej historyjce:
Jerzy Popiełuszko trafił do nieba. Obudził się w pięknej komnacie. Obok, na
stoliku nocnym leżała bułka z masłem. Zjadł, a ponieważ nadal czuł się
zmęczony, zasnął na powrót. Gdy się obudził, na stoliku znów leżała bułka z
masłem. Zjadł.
Tak było przez kilka dni. Ks. Jerzy, choć niewybredny, zaczął się troszkę
niepokoić. Poszedł więc do Pana Boga prosić o wyjaśnienie: przecież to
niebo, żeby tak codziennie tylko bułka z masłem?
Pan Bóg pokiwał głową i odrzekł: - Rozumiem cię, Jerzy. Ale czy to warto
gotować tylko dla nas dwóch?
Nie gorsz się, to tylko dowcip
Wszyscy ludzie są równi - głosi myśl
oświeceniowa. Orwell w Folwarku Zwierzęcym dodaje: ale niektórzy są
równiejsi. Pokazuje w ten sposób, że równość na tym łez padole, będąca
fundamentem idei socjalistycznych, jest utopią. Zawsze było, jest i zapewne
będzie tak, że jeden człowiek będzie miał władzę nad drugim. Że ktoś musi
kogoś słuchać, być mu poddanym.
Ideę władzy zakwestionowali anarchiści. Władza to przeżytek - twierdzili. -
To źródło ucisku, przemocy. Postulowanego przez nich modelu ustroju
bezpaństwowego nikt już nie traktuje poważnie. Anarchiści są dziś folklorem
politycznym.
Jeśli już władza musi być, to jaka?
Gdybyśmy tak znali odpowiedź na to pytanie i umieli je wcielić w życie...
Niestety, władza ma to do siebie, że ulega schorzeniom, patologiom.
Władza demoralizuje. Pierwszy premier III Rzeczypospolitej, Tadeusz
Mazowiecki, zapytany o wrażenia po tym, jak pierwszy raz wszedł do swego
gabinetu, odpowiedział: „Chciałbym w tym wszystkim pozostać sobą”. Czy mu
się udało? Bóg jeden to wie.
Ale dlaczego władza demoralizuje?
Przede wszystkim chyba dlatego, że pchają się do niej ci, którzy jej
pożądają. Jest taki typ człowieka, któremu imponuje to, że ktoś inny od
niego zależy. Niewątpliwie bierze się to z próżności. Kandydaci na
rządzących zapominają, że władza powinna być służbą. Kandydaci na ministrów
czasem może nawet nie wiedzą, że minister po łacinie znaczy sługa.
Czemu mi to mówisz? - zapytasz. - Ja prosty człowiek, gdzież mi tam do
władzy. Nie aspiruję.
Być może, nie masz ambicji ubiegania się o fotel prezydenta, posła, radnego,
prezesa, dyrektora... Myślisz, że wirus władzy tobie nie zagraża?
Owszem, zagraża. Zapewne masz dom, rodzinę. Przypomnij sobie: ile razy
próbowałeś narzucić swoje zdanie żonie (mężowi)? Ile razy odczuwałeś
satysfakcję, albo choćby drobną przyjemność, gdy Twoje okazało się na
wierzchu? Ile razy poprawiał Ci się humor, gdy przymilało się dziecko?
Nikt z nas nie jest do końca odporny na demona próżności, pychy. On
przychodzi podstępnie jak wąż, nie pcha się na pierwszy plan, podsuwa
logicznie nieskazitelne usprawiedliwienia...
Tymczasem musisz być władcą. Musisz też być poddanym. Musisz umieć zachować
godność swych poddanych i akceptować zwierzchność swych przełożonych.
Może w tym wszystkim pocieszy Cię i pomoże ta prawda: wszyscy ludzie są
równi - wobec Boga.
Kilka miesięcy temu przyjechał do Polski
pułkownik Kukliński. Mogliśmy obserwować na ekranach telewizorów, jak
wzruszenie odbierało Mu głos podczas spotkania z premierem. On, taki
zdawałoby się twardziel, łkał jak dziecko, gdy przyszło Mu po siedemnastu
latach stanąć na ojczystej ziemi.
Ojczyzna. Cóż to takiego?
Nie jest nią państwo. Państwo może być ledwie ciałem Ojczyzny.
Nie jest nią naród. Naród to dusza Ojczyzny.
Nie jest nią historia. Historia jest pamięcią Ojczyzny.
Nie jest nią wiara. Wiara może być jednak strawą Ojczyzny.
Więc czym jest Ojczyzna? Czy można ją wyrazić słowami?
Wszelkie słowa są tu za małe. Zwłaszcza słowa Twojego Cienia. Dziś jest on
bezradny, stanął wobec czegoś co go przekracza. Dlatego dziś sięga po słowa
innych. Twój Cień poleca Ci na tę szczególną chwilę słowa poetów - bo tylko
oni umieją nazwać nienazwane.
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
popsować gniazdo na gruszy bocianie, bo wszystkim służą...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są - jak odwieczne Chrystusa wyznanie: Bądź pochwalony!
Tęskno mi, Panie...
Cyprian Kamil Norwid
Ojczyzna - kiedy myślę - wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam,
mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega ku innym,
aby wszystkich ogarniać w przeszłość dawniejszą niż każdy z nas:
Z niej się wyłaniam... gdy myślę Ojczyzna - by zamknąć ją w sobie jak skarb.
Pytam wciąż, jak go pomnożyć, jak poszerzyć tę przestrzeń, którą wypełnia.
Ojczyzna: wyzwanie tej ziemi rzucone przodkom i nam,
by stanowić o wspólnym dobru
i mową własną jak sztandar wyśpiewać dzieje.
Karol Wojtyła
Stara ludowa legenda głosi, że niegdyś diabeł,
chcąc zaszkodzić człowiekowi, wdeptał kopytami w ziemię kłosy zboża. Jednak
ziarno znajdujące się w kłosach wydało plon stokrotny. Pokonany diabeł
zaniechał podobnych sztuczek.
Prawda tkwiąca w legendach nie jest dosłowna, lecz symboliczna. Zło
zaplanowane przez szatana obraca się tu w dobro. Diabeł pragnął
przeciwstawić się cudowi życia, cudowi, który go przeraża, bo życie jest
darem Boga. Przegrał, bo nie mogło być inaczej. Życie zawsze wygra ze
śmiercią.
Zboże to chleb.
Chleb jest owocem życia i przez to także darem Boga. Przemijają wieki,
epoki, rodzą się i padają w gruzach imperia, kultury, cywilizacje - a chleb
trwa. Miliony modlą się o chleb powszedni, za chlebem wyruszają w nieznane
kraje, dla chleba wyciskają z siebie pot, krew i łzy.
Od zarania dziejów chleb jest osią doczesności. Wokół chleba kręci się
świat.
Bo chleb to nie tylko pieczywo. To symbol starań, dążeń, marzeń, ambicji
każdego człowieka.
Najwspanialsza książka ludzkości, Biblia często odwołuje się do chleba w
takim właśnie, szerokim i symbolicznym rozumieniu. Ten, kto cierpi, spożywa
chleb swoich łez (Ps 42, 4), chleb płaczu (Ps 80, 6), chleb popiołu (Ps 102,
10), chleb ucisku (Iz 30,20). Grzesznik spożywa chleb nieprawości i kłamstwa
(Prz 31,27) a opieszały - chleb gnuśności (Prz 31,27). Z drugiej strony
chleb to nie tylko pokarm - to dar dany po to, by się dzielić, by tworzyć
wspólnotę. W dzieleniu się chlebem żydowska pobożność widziała
najdoskonalszy obraz miłości bliźniego (Prz 22,9, Ez 19,7, Job 31, 17, Iz
58).
Jezus Chrystus kontynuuje ten wątek. To właśnie cudowne rozmnożenie chleba
wywołało taki entuzjazm, że Żydzi chcieli natychmiast uczynić Cieślę z
Nazaretu swoim królem.
Lecz Jezus poszedł dalej. Zawarł w chlebie Tajemnicę znacznie przekraczającą
prostą symbolikę: Tajemnicę Eucharystii, Tajemnicę Odkupienia. Oddał sam
siebie nam na pokarm, stając się Chlebem Żywym.
Od czasów Jezusa Chrystusa Chleb jest osią duchowości. Wokół Chleba kręci
się Rzeczywistość.
Twój Cień mówi dziś do Ciebie młody człowieku w białej szacie. Przekroczyłeś
właśnie niepojęty próg. Dotąd jadłeś chleb. Od dziś będziesz jadał także
Chleb.
Niech Ci smakuje.
Niech Ci służy.
Niech Ci da Życie Wieczne.
Kogo nazwiesz odważnym? Niby proste pytanie, a
ileż różnych odpowiedzi! Jednemu odwaga kojarzy się ze Szwarcenegerem, Rambo
czy Clintem Eastwoodem, inny będzie ją kojarzył z dzielnym rycerzem, obrońcą
Stalingradu... Miłośnicy sportu pomyślą o żużlowcach, lotnikach, samotnych
żeglarzach. Weteran „Solidarności” będzie miał na myśli działaczy podziemia
politycznego, internowanych. Jeszcze inny wymieni Maksymiliana Kolbe,
Księdza Popiełuszkę. I tak dalej.
Jako młody chłopiec przeczytałem w jakiejś książce myśl, którą pamiętam do
dziś: nie ten jest odważny, kto się nie boi, ale ten, kto bojąc się, zmierza
do wyznaczonego celu. Rzeczywiście, nietrudno jest o odwagę człowiekowi nie
odczuwającemu lęku. Wiedzieli o tym dowódcy Armii Czerwonej, podając swym
żołnierzom przed bitwą stary jak świat środek „wzmacniający” odwagę:
gorzałkę...
Niestety, odwagi nie przybędzie poprzez odurzenie, stępienie świadomości,
choć na pewno ubędzie wtedy lęku. Lecz między brakiem lęku i odwagą jest
przepaść. Odwadze bowiem musi towarzyszyć świadomość zagrożenia. Prosty
przykład: dwóch żołnierzy idzie przez pole minowe. Jeden nic o nim nie wie,
drugi wie. Którego z nich nazwałbyś odważnym?
„Do odważnych świat należy” - głosi stare porzekadło.
Rzeczywiście tak jest, a najlepszą tego ilustracją jest epizod Zesłania
Ducha Świętego opisany w Dziejach Apostolskich. Po Wniebowstąpieniu Jezusa
uczniowie popadli w depresję. Mówiąc prostolinijnie, normalnie obleciał ich
strach. Przy Mistrzu czuli się pewnie, ale teraz? Zamknęli się więc w
Wieczerniku, trwożliwie nasłuchując, czy nie zbliża się horda kapłańskich
najemników.
Nagle stał się cud. Nie wiedzieć, jakim impulsem gnani, wyszli na zewnątrz,
odważnie stanęli naprzeciw tłumu i zaczęli mówić. Od słowa do słowa - aż
zdobyli świat.
Wielu z nas - może i Ty - boi się stanąć naprzeciw tłumu. Zapominasz wtedy
języka w gębie, czujesz, że policzki płoną... najchętniej zapadłbyś się pod
ziemię. Dlatego dobrze rozumiesz obawy apostołów i jesteś skłonny uwierzyć,
że nagle przybyło im odwagi.
Jeśli tak, jesteś na dobrej drodze. Uwierz tylko, że odwagi tej użyczył im
Duch Święty.
Tobie też użyczy. Musisz tylko w to uwierzyć.
I pomódl się czasem do Niego: Veni Creator, Przybądź Duchu Święty...
Na pewno znajdziesz dość sił, aby opuścić swój Wieczernik.
„Masz rację” „Nie masz racji”...
W potocznym języku racja znaczy tyle co słuszność. (Znaczy też zupełnie co
innego: porcja - racja żywności, racjonowanie - ale nie tym dziś się
zajmiemy).
Słowo „racja” pochodzi od łacińskiego ratio - rozum. Stąd też nurt
filozoficzny – racjonalizm. Jego zwolennicy są przekonani o sile i
możliwościach poznawczych rozumu. Przekonanie to każe kierować się rozumem
w każdym działaniu. Racjonalizm przeciwstawiał się empiryzmowi, który
preferował doświadczenie nad rozumem.
Porzućmy jednak te abstrakcyjne, filozoficzne dywagacje. Pozostańmy przy
potocznym rozumieniu słowa „racja”.
W uczciwych dyskusjach adwersarze wyrażają odmienne poglądy, każdy z nich
jednak jest głęboko przekonany o tym, że to on właśnie ma rację. W takim
razie gdzie jest ona naprawdę? Czy w ogóle można odpowiedzieć na to pytanie?
Czasem – zwłaszcza, gdy rzecz dotyczy sfery faktów - tak. Np. zakładasz się
z sąsiadem o to, w którym roku urodził się Churchill. Obydwaj macie poczucie
swojej racji - inaczej któryś z was nie zakładałby się! Po sprawdzeniu w
encyklopedii okazuje się, że jeden z was się mylił.
Rzecz ma się inaczej, gdy chodzi o poglądy. Te nie dają się łatwo sprawdzić,
czasem jest to całkiem niemożliwe.
Twoim przywilejem - a nawet obowiązkiem jest bronić swoich racji. Jak we
wszystkim, tak i w tym nie wolno jednak przesadzać. Dobrą tego ilustracją
jest wiersz naszego wieszcza „Golono-strzyżono”. Opowiada o niewieście,
która w swych racjach się zacietrzewiła. To już niestety choroba.
Dyskutując, zawsze musisz być otwartym na poglądy adwersarza. Przyznać mu
rację wtedy, gdy brak ci argumentów.
Naprawdę? - zapytasz. - Dobrze. Dyskutuję z facetem na temat istnienia Boga.
Ja jestem umysłowym chuderlakiem, on - potęgą. Zapędził mnie w kozi róg.
Brak mi argumentów. Mam więc porzucić wiarę w Boga? Przyznać mu rację? Do
tego mnie, Cieniu namawiasz?
Jeśli wymyśliłeś taki kontrargument, to nie jesteś takim umysłowym
chuderlakiem, za jakiego się uważasz. Masz rację! Porządek wiary i porządek
rozumu nie chodzą w parze. Nie można ani udowodnić ponad wszelką wątpliwość
istnienia ani też nieistnienia Boga, bo On wymyka się rozumowemu poznaniu
(pamiętaj: ratio - rozum). Dlatego też w takich dyskusjach racje mają
niewiele do powiedzenia. Dlatego są ateiści, którzy zostają ateistami, mimo
że nie mają już żadnego argumentu za niewiarą i są wierzący, którzy
pozostają wierzącymi mimo że ktoś wytrącił im wszelkie argumenty za
istnieniem Boga.
Racje nie dotyczą wiary, bo ta nie lokuje się w sferze rozumu. Nie oznacza
to, że wszelka racjonalna refleksja nad Bogiem jest pozbawiona sensu. Dwa
tysiąclecia chrześcijaństwa wypracowały wspaniałą spuściznę myślicieli - od
Św. Pawła do Karola Wojtyły, którzy nie stronili od używania rozumu w swych
medytacjach nad Istotą Boga i religii. Karmimy tą spuścizną nasz rozum i
umacniamy tym samym ducha.
Lecz zawsze uważaj ze swoimi racjami. Żebyś nie stał się jednym z tych
nieszczęśników, którzy posiedli wszelką rację na własność.
A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe
dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym trudzie jaki
podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym
(Rdz 2, 2-3)
Odpoczywać mamy zatem z nakazu Bożego. Nie jest więc odpoczynek wyrazem
naszego lenistwa - grzechu głównego. No, chyba, że z tym odpoczynkiem
przesadzasz...
Starozakonni właśnie przesadzali, choć w trochę innym sensie. Ich
nadgorliwość w spełnianiu wymogów Pana przynosiła czasem komiczne efekty.
Tak było z szabatem. Lista czynności zabronionych lub ilościowo
ograniczonych mogła przyprawić o zawrót głowy.
Jezus z przymrużeniem oka traktował szabatowe regulaminy. Do rygorów dnia
świętego podchodził zdroworozsądkowo Niejeden raz wytykając faryzeuszom ich
fałsz i małoduszność podkreślał, że przykazanie miłości jest ważniejsze.
Uzdrawiając człowieka w szabat, pytał: Co wolno w szabat: uczynić coś
dobrego czy coś złego? Życie ocalić czy zabić? (Mk 3,4) Powiada też, że
to szabat został ustanowiony dla człowieka a nie człowiek dla szabatu (Mk
2,27).
Nie powinieneś więc z tym odpoczynkiem przesadzać. Ale nie wolno ci też
przesadzać w drugą stronę. Pamiętaj: niedziela jest świętem i ponad potrzebę
pracować ci nie wolno. Całkiem niedawno przypominali o tym biskupi - i
słusznie, bo wraz z kapitalizmem przywlokła się do nas nowa obyczajowość:
sklepy otwarte od świtu do zmierzchu... jeszcze odrobinę i niedziela będzie
się wyróżniać spośród innych dni jedynie czerwonym kolorem w kalendarzu...
Zapytasz: dobrze, więc co wolno robić w niedzielę? Jak ma wyglądać
odpoczynek?
Może gorszysz się, że sąsiad po mszy porannej w pocie czoła kopie na
działce?
A jeśli on przez cały tydzień ślęczał za biurkiem z oczami wlepionymi w
ekran komputera - to gdzież znajdzie lepszy relaks?
Może dziwisz się, że koleżanka nie da się ruszyć z fotela i wyciągnąć na
potańcówkę? Zapominasz, że ona jest kelnerką.
Co dla jednych jest odpoczynkiem, dla innych jest pracą. I na odwrót. Zasada
jest prosta: nie powinno się w święto pracować zarobkowo, przynajmniej ponad
potrzebę.
Dobrze - spytasz - a gdzie są granice? Co to znaczy „ponad potrzebę”
Oj, podejrzewam, że chyba wolałbyś jasno sprecyzowane przepisy szabatowe! O
tym, co to znaczy „ponad potrzebę” musisz zdecydować sam. Sam na sam z
sumieniem. To trochę trudniejsze od regułek prawa, nie?
Odpoczynek to nie tylko niedziela. To także urlop. Raz do roku (w porywach
dwa razy) upychasz bagaż i rodzinę w „malucha” i ruszasz „odpoczywać” Może
rajcuje cię włóczęgostwo po bieszczadzkich lub tatrzańskich szlakach? Może
wolisz wiatr grający w żaglach na mazurskich jeziorach? A może uwielbiasz
rolę „plażowej frytki”?
Nie dam ci recepty na najlepszy wypoczynek, może poza jedną malutką uwagą:
obyś się nie stał na ten czas niewolnikiem. Niewolnikiem czasu, bagaży,
reżimu domów wczasowych, prze-wodników gnających cię bezlitośnie od muzeum
do muzeum, dzieci ciągle wyciągających grosz z portfela na wątpliwej jakości
„atrakcje turystyczne”...
Wakacje mają jeszcze jedną zaletę: odpoczniesz również ode mnie...
Podstawową cechą świata doczesnego jest
destrukcja. Metal rdzewieje i rozpada się, farba na okiennicach łuszczy się,
w nie uprawianym ogrodzie pleni się chwast, chleb pokrywa pleśń, ciało po
śmierci ulega rozpadowi... Fizycy powiadają, że we Wszechświecie rośnie
entropia - miernik „nieuporządkowania” materii. Powstała nawet teoria
śmierci cieplnej Wszechświata: w odległej przyszłości wypalą się wszystkie
zasoby energetyczne, Kosmos wystygnie, wszędzie nastanie mrok i zimno.
Niewesoła perspektywa, ale też i nie nasze zmartwienie: nastąpi to (jeśli
nastąpi) za wiele miliardów lat.
Lecz owa skłonność materii do rozpadu jest, niestety, twoim codziennym
zmartwieniem. Metalowe części samochodu, roweru musisz wciąż zabezpieczać,
okiennice malować, chleb, mięso chronić, ogród plewić, mieszkanie
systematycznie odnawiać...
Odnowa jest twoim codziennym zmartwieniem. Ale odnawiasz nie tylko
mieszkanie, samochód, ubranie. Odnawiasz znajomości, wiedzę, która wciąż
ulatuje z pamięci. Może korzystasz z gabinetów odnowy biologicznej, bo to
teraz modne. Twój pracodawca co czas jakiś odnawia umowę o pracę (daj Boże,
żeby był to wzrost wynagrodzenia a nie dymisja).
Odnowa towarzyszy nam także w życiu społecznym. W czasach komunizmu
przeżywałeś tzw. „zakręty historii”. Nagle okazywało się, że to co było, to
błędy i wypaczenia. Partia odnawiała się i wszystko ruszało od początku.
Także teraz towarzyszą nam procesy odnowy: a to system podatkowy okazuje się
wadliwy, a to cichaczem urosła do monstrualnych rozmiarów biurokracja...
Trzeba zacząć od nowa. Taki los.
Rozpoczął się nowy rok szkolny. Dzieci z nową energią zabrały się do pracy.
A że nauczyciele zapomnieli o starych grzeszkach, psotach i wybrykach, mają
szansę zacząć od nowa.
Twoje życie duchowe też wymaga odnowy. Zabrudziłeś duszyczkę grzechami -
trzeba do spowiedzi. Nie łudź się, że od tej pory już nie zgrzeszysz - taka
to ludzka natura. Jest taka pieśń, która pięknie i celnie opowiada o sensie
chrześcijańskiej odnowy. Mówi: kochać to znaczy powstawać.
Dlatego nie poddawaj się, nie stresuj za bardzo tym, że raz po raz upadasz.
Chrystus, który odnowił nasze z Bogiem Przymierze zawsze czeka na ciebie z
wyciągniętą dłonią.
Nie musisz z tą odnową duszy czekać na nowy rok kościelny. Zawsze możesz
zacząć od nowa. Taka to Boska natura.
Samo nie grzmi, samo się nie błyska - twierdził
Witkacy. Podobnie samo się nie rządzi. Samorząd to rządy nas, prostych
ludzi. Twoje, moje. Nasze. Sami rządzimy naszą wspólnotą. Rządzą wszyscy -
czyli rządzi cały lud a nie ograniczona elita. Nazywa się to z grecka
demokracją - czyli władzą ludu.
Lecz nie sposób, by rządzili wszyscy. Pamiętasz, co się dzieje w domu, gdzie
jest sześć kucharek. Gdy rządzą wszyscy, nie rządzi nikt. Taki stan nazywamy
anarchią.
Czy więc samorządność, demokracja polegająca na równym udziale każdego we
władzy jest tylko marzeniem, utopią? Jeśli rozumieć ją dosłownie - tak. W
poszukiwaniu wyjścia z tego dylematu wynaleziono „złoty środek”: demokrację
przedstawicielską. Elitę władzy wybiera lud. Cały lud. Jeśli do owej elity
nie aspirujesz, Twoja władza objawia się co jakiś czas w akcie wyborów.
Wrzucasz kartę wyborczą do urny i jest to z twej strony akt zaufania. Przede
wszystkim do osoby (osób), którą (które) na tej karcie wyróżniłeś. Ale także
do tych, którzy nasze głosy będą liczyć - do komisji wyborczej.
Zaufanie należy do sfery wartości. Widzisz więc, że akt wyborczy jest w
pewnym sensie aktem moralnym!
Powiesz: nikomu nie ufam. Cała ta polityka to bagno. Pchają się tam ludzie
bez czci i wiary. Najpierw stroją się w barwne piórka, żeby mnie, naiwniaka
zauroczyć, przyciągnąć... a jak się już znajdą „na górze” pilnują wyłącznie
własnej kasy. Wybory to wyścig do koryta. Nie pójdę. To bezcelowe, a nadto
uwłacza mojej godności.
Rzeczywiście, niewiele optymistycznych wniosków można wyciągnąć z
doświadczeń funkcjonowania demokracji w III Rzeczypospolitej. Dlaczego? Czy
demokracja jest złym sposobem sprawowania władzy? Złym - powiadał Churchill
- ale nikt dotąd nie wymyślił lepszego (on rzeczywiście skosztował goryczy
demokratycznych mechanizmów: wygrał wojnę, a następnie przegrał wybory).
To nieprawda, że demokracja jest złym sposobem sprawowania władzy. Ona może
być skuteczna lub nie. Ta skuteczność zależy od kondycji moralnej elektoratu
- czyli ludu. Jeśli jest ona duża, jeśli większość to ludzie uczciwi,
brzydzący się kłamstwem, kradzieżą, wszelką inną niegodziwością - trudno się
spodziewać, by wybrali niegodziwca. A nawet jeśli dali się przez niego
nabrać - następnym razem będą mądrzejsi.
Całkiem świeży przykład. Mimo, że zostały publicznie odkryte niegodziwości
Clintona, mimo że okazał się on ponad wszelką wątpliwość kłamcą, krętaczem
(zapomnę już, że playboyem) - nie stracił poparcia opinii publicznej. Taka
jest dziś kondycja moralna ludu amerykańskiego.
Kto przymyka oczy na drobne kłamstewka, matactwa, kradzieże? Ten, który sam
to robi, lub zrobiłby, gdyby miał sposobność. Nasz „piękny Olo” też kręcił i
mataczył - i też utrzymał swą popularność. Tak jest dziś kondycja moralna
Polaków.
Jest więc dziś demokracja niezbyt efektywnym sposobem sprawowania władzy w
Polsce. Rozumiem, że jako człek uczciwy, złem się brzydzący nie chcesz mieć
z tym nic wspólnego. Najprościej jest zostać w domu. Niech „oni” tam między
sobą żrą się o te swoje stołki. Mnie nic do tego. Jestem ponad to.
Zastanów się, co będzie, gdy większość ludzi uczciwych pomyśli tak, jak ty.
Do wyborów pójdą wyłącznie niegodziwcy, krętacze, złodzieje - lub tacy,
którym to nie przeszkadza. Wybiorą zatem równych sobie: niegodziwców,
krętaczy, złodziei - a oni będą rządzić. Niestety, także Tobą i całą niemałą
rzeszą uczciwych, złem się brzydzących! Będą nie tylko brukować ulice, po
których chodzisz, Będą także decydować o programach wychowania twoich
dzieci, sposobach funkcjonowania służby zdrowia, budownictwie mieszkaniowym
- to zależy od szczebla wyborów.
Przed Tobą wybory do samorządu lokalnego. Jak mało gdzie, tu będziesz mógł
sprawdzić, na ile twój kandydat spełnił nadzieje. Tych wyborów nie
powinieneś ignorować. Oczywiście, nie powiem ci, na kogo powinieneś
głosować. Z uporem powtórzę jedno: powinieneś udzielić poparcia tym, którym
ufasz.
Powiesz: nikomu nie ufam do końca.
Zgoda. Tym, którym bardziej ufasz.
Zawierzyć (komuś) pieniądze, dobytek -
przeczytasz w słowniku poprawnej Polszczyzny. Z dopiskiem: wychodzi z
użycia.
Niestety, ten piękny wyraz rzeczywiście wychodzi z użycia. Nie stosujemy go
praktycznie w mowie potocznej. I pewnie wyszedłby całkiem, gdyby nie... Jan
Paweł II. On przywrócił mu właściwy sens, właściwy blask. Jest niemal pewne,
że gdy Papież mówi: „zawierzam”, to zaraz dopowie: Maryi. A ponieważ mamy
październik, rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II - przeto pochylmy się nad
tym najważniejszym dla Niego słowem.
Najważniejszym? Czy aby nie przesadzasz Cieniu?
Nie przesadzam. Zauważ, pod jakim hasłem Papież Polak rozpoczął swą Piotrową
posługę: Totus Tuus: cały Twój. Rozpoczął od najkrótszego, lecz jakże
wspaniałego aktu zawierzenia Maryi. A już w pierwszej swej encyklice
Redemptor Hominis (4.03.1979) Jan Paweł II nazywa Maryję „Matką naszego
zawierzenia”. Aktów tych przyszło potem mnóstwo. Praktycznie w każdej z
ponad 80 pielgrzymek do różnych zakątków świata słowiański Papież dokonuje
aktu zawierzenia Maryi. Nie wierzysz? Przyjrzyj się kilku najważniejszym.
„Pragnę Tobie, Matko Kościoła, poświęcić i zwierzyć Kościół na ziemi
nigeryjskiej” (Ka-duna, 14.02.1982)
„W szczególny sposób zawierzamy Ci tych ludzi i te narody, które
najbardziej tego potrzebują (...) Przyjmij ufność naszą pokorną i
zawierzenie!(...) Zawierzając Ci, o Matko, świat, wszystkich ludzi
i wszystkie ludy, zawierzamy Ci także samo to poświęcenie za świat,
składając je w Twym macierzyńskim sercu” (Fatima, 13.05.1982,
pielgrzymka w rocznicę zamachu)
„W tajemnicy Odkupienia Chrystus sam dokonał zawierzenia każdego i
wszystkich swojej Matce. Do sanktuarium w Lujan przybywamy w duchu tego
zawierzenia” (Lujan, 11.06.1982)
„O Matko i Pani Jasnogórska, pragnę - w zjednoczeniu ze Wszystkimi -
zawierzyć Tobie jeszcze raz mój Naród (...) pragnę Tobie Samej zawierzyć to
wszystko, co zostało wypracowane w trudnym okresie ostatnich lat, zwłaszcza
od sierpnia 1980 roku” (Apel Jasnogórski, 19.06.1983)
I tak dalej. Cytowanie wszystkich papieskich aktów zawierzenia Ma-ryi
zajęłoby dobrych kilka felietonów. Lecz co to znaczy - zawierzyć?
„Zawierzenie - wyjaśnia Papież w encyklice Redemptoris Mater
(25.03.1987) - jest odpowiedzią na miłość osoby, w szczególności zaś na
miłość matki”. Nie jest więc zawierzenie zaufaniem, jest czymś więcej.
Popatrz: zaufanie może być skutkiem działania rozumu (obserwuję kogoś i
szacuję, na ile mogę mu zaufać), a zawierzenie - nie. Nie jest też
powierzeniem; słowo to stosuje Papież niejako w relacji odwrotnej:
przywołując (w tejże encyklice) scenę pod krzyżem, mówi: „O ile
Odkupiciel powierza Maryję Janowi, o tyle równocześnie Jana zawierza Maryi”.
Powierzenie obliguje do obowiązku (Jan musi się troszczyć o Matkę),
zawierzenie nie (osoby kochającej nie trzeba przecież obligować)
To nie jest jakaś powierzchowna gra słów. Papież nie gra słowami. To bardzo
głęboka różnica.
Podumaj troszkę nad zawierzeniem. Nad tym fascynującym fenomenem
bezgranicznego zawierzenia Maryi: Totus Tuus. Będzie to najpiękniejszy
prezent dla Papieża w kolejną rocznicę pontyfikatu.
Co to jest czas?
Jedna z polskich literatek, opowiadała, że będąc dzieckiem zobaczyła rysunek
w książce przedstawiający jeźdźca na koniu stojącym dęba nad przepaścią.
Przez kilka dni wracała do tej ilustracji, oczekując, kiedy obaj runą w
przepaść. Ku jej zdumieniu, nic takiego się nie stało.
Skąd to absurdalne na pierwszy rzut oka oczekiwanie? Małe dziecko może nie
rozumieć, że ilustracje, fotografie przedstawiają scenę zatrzymaną w czasie.
Czas to ruch. Najmocniej, (choć niestety najdotkliwiej) uświadamiasz to
sobie, patrząc na zastygłe w bezruchu ciało zmarłego.
- Dla niego czas już zatrzymał się - powie jeden.
- On już przeszedł z czasu do wieczności - powie drugi.
Upływ czasu możemy zaobserwować wyłącznie dzięki ruchowi. A że ruch odbywa
się w przestrzeni, to wiążemy jedno z drugim. Fizycy znają to najlepiej -
utworzyli pojęcie czasoprzestrzeni. Dzięki temu pojęciu bardziej rozumieją
mechanizmy rządzące światem materialnym.
Lecz między przestrzenią i czasem istnieje jedna zasadnicza różnica. O ile w
przestrzeni możemy wędrować w dowolnym kierunku, o tyle ruch w czasie jest
wyłącznie jednokierunkowy. Chwile które są za nami, minęły bezpowrotnie.
„Chciałbym cofnąć czas” – śpiewał z nostalgią Niemen. Któż z nas by mu nie
zawtórował? W pogoni za minioną młodością, pełną siły, zdrowia, zapału,
beztroski... Albo w rozpaczliwym pragnieniu odwrócenia zła, które
sprokurowaliśmy, a teraz z przerażeniem i bezsiłą obserwujemy, jak
rozprzestrzenia się poprzez lawinę zdarzeń...
Niestety. Czas jest nieubłagany. Mija w tempie, na które nie mamy wpływu i
nie daje się cofnąć. Dlatego jest takim bogactwem. Czas to pieniądz - głosi
międzynarodowe przysłowie.
To jednak też nieprawda. Pieniądzem można handlować. Czasem handlować nie
sposób. Nawet największy bogacz nie może kupić sobie czasu u biedniejszego.
Prędzej czy później dorwie go Bezruch.
Dziś odwiedzasz cmentarze - miejsca, gdzie odprowadzamy tych, którzy już
wyrwali się ze szpon czasu. Nie wiemy, gdzie są ani jak im tam jest poza
czasem. Wierzymy, że w niebie i że im tam dobrze. Lepiej niż nam, uwikłanym
w czas, ciągle biegnących, zdyszanych...
Nie zazna dusza moja spokoju, póki nie spocznie w Panu - powiada św.
Augustyn.
Ten spokój, to nie tylko bezruch, spoczynek. To trwanie z Panem, który jest
poza czasem. Ponad czasem.
Pomyśl o tym - czasem.
To ostatni w tym roku tydzień w roku
kościelnym. W czytaniach pełno o spełnieniu się dziejów. Dobry czas, by
podumać nad końcem.
Słowa tego używasz w różnych sytuacjach. Na przykład, gdy bieda cię
przyciśnie i nie możesz „związać końca z końcem”. Gdy chcesz pokazać
alternatywę: „każdy kij ma dwa końce” (niezupełnie tak, kij ma początek i
koniec; które jest które, zależy z jakiej strony patrzysz).
Ale najczęściej, mówiąc „koniec” masz na myśli kres czegoś. Skończył się
film („the end”, często też „happy end”). Skończyła się szkoła - radość.
Skończyły się wakacje - smutek. Skończył się rok - sylwestrowe szaleństwo.
Koniec roku kościelnego nie cechuje się szaleństwem, tylko zadumą.
Eschatologiczne czytania Pisma Św. kierują nasze myśli ku kresowi dziejów.
Ku końcowi świata.
Jaki on będzie? - myślisz. Czy w ogóle będzie - powątpiewasz. - Gdzieś tam
wyczytałem, że uczeni uważają, iż świat jest nieskończony - w czasie i
przestrzeni. Jest wieczny. zawsze był, jest i będzie. Wszechświat nie ma
końca.
Prawda to, czy tylko „bolszewicka propaganda”?
Nie wiadomo do końca. Współczesna kosmologia - nauka zajmująca się
Wszechświatem - skłania się raczej ku stwierdzeniu, że miał on swój
początek. Uczeni nazywają go Wielkim Wybuchem (Big Bang). Około 20 miliardów
lat temu cała materia Wszechświata była skupiona w niewyobrażalnie małej
przestrzeni: jej gęstość przekraczała wówczas 1090 (dziesiątka
z dziewięćdziesięcioma zerami!!) gram na centymetr sześcienny. W takich
ekstremalnych warunkach nie obowiązują znane nam prawa fizyki, nie ma też
sensu mówić o czasie i przestrzeni - więc także o jakimś początku, czy końcu
czegokolwiek.
Potem Wszechświat zaczął się rozszerzać (zupełnie jak eksplodujący granat) i
w takim stanie znajduje się do dziś.
Czy proces ten kiedyś ustanie, czy też rozszerzanie będzie trwać w
nieskończoność? Nie wiadomo. Aby powiedzieć cokolwiek na ten temat,
należałoby w miarę dokładnie „zważyć” Wszechświat. To trudne zadanie. Uczeni
od lat zliczają masę materii znajdującej się we Wszechświecie - i ciągle
czegoś przybywa. A to pył międzygwiazdowy, a to „czarne dziury...”. W tej
chwili stan jest taki, że „na dwoje babka wróżyła”. Czyli: będzie koniec
Wszechświata, albo go nie będzie.
Niewiele ci wyjaśniłem, prawda? Nie przejmuj się - w sprawie końca świata
jako spełnienia się czasu, powtórnego przyjścia Chrystusa, kwestia końca
Wszechświata materialnego nie ma większego znaczenia. Lecz o dniu owym
lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie ani Syn, tylko Ojciec
(Mk 13,22).
Nie przejmuj się. Czuwaj.