Słów odkrywanie

Home Up

Przez kilka lat Twój Cień rozmawiał z Tobą w cztery oczy. Potrzebna mu była ta intymność, bo chciał „pogrzebać” w Twoim sumieniu. Udało mu się to, czy nie? Sam odpowiedz.
Od dziś Twój Cień będzie Ci towarzyszył w odkrywaniu słów. Nie tych napuszonych, których pełno w naukowych dysertacjach i słownikach wyrazów obcych, lecz tych prostych, codziennych, które są Ci dobrze znane. Nieraz się zdziwisz: co tu jeszcze tłumaczyć? A jednak wiele codziennych słów trzeba odkurzyć. Wiele słów zostało pokryte brudem lat komunizmu i - niestety - lat ostatnich. Trzeba przywrócić im pierwotne znaczenie, pierwotny blask. Zwłaszcza teraz, gdy zapanowała moda na „słów rozmywanie”. Na twierdzenie, że „jest wiele prawd, to zależy od punktu widzenia, a prawdy te są równoważne” (relatywizm). Moda ta przyszła do nas z Zachodu wraz ze Snickersami i Coca-Colą. Twój Cień martwi się, że może ona zniewolić umysły w większym stopniu, niż ideologia komunistyczna. Zachęca Cię więc do wspólnego trudu w odkrywaniu pierwotnych znaczeń słów, których używasz w mowie potocznej.

 

WYBORY

Za Gierka krążył dowcip o pewnej staruszce, która przyszła do wyborów i długo przebierała w kopertach z kartkami. Gdy zniecierpliwiony przewodniczący Komisji zwrócił jej uwagę, odburknęła: „Przyszłam na wybory, to coś wybrać muszę!”
Pamiętający te czasy wiedzą, że demokracja socjalistyczna była demokracją fikcyjną (czy tylko socjalistyczna? Kiedyś porozmawiamy szerzej o demokracji). Wybory były traktowane jako obrzęd niemal religijny, a ich celem było zamanifestowanie Polakom potęgi władzy oraz pokazanie zagranicy, jakim to poparciem cieszy się ona w kraju.
Obecne kampanie wyborcze coraz bardziej przypominają przygotowania do wysokiej rangi imprezy sportowej. Trenerzy zawodników czynią wszystko, aby maksimum formy ich podopiecznych przypadło na tę jedną jedyną Chwilę Wielkiego Finału. Każdy ma tutaj swe sposoby, sztuczki, algorytmy. Jednocześnie każdy czujnym okiem śledzi poczynania konkurencji. Podobieństwo to nie powinno Cię dziwić: taka jest natura nowożytnej demokracji, zwanej nie bez kozery przedstawicielską. Demokracja - to władza ludu. Twoja władza w sy­s­te­mie nowożytnej demokracji sprowadza się więc do owej jedynej Chwili, gdy Twa ręka zawiśnie nad urną. Przeto największym zmartwieniem tych, którzy aspirują do faktycznej władzy jest kondycja Twej świadomości w tej Chwili. Cała reszta - owo przebogate menu obietnic: - to tylko ozdobniki mające zapewnić Ci dobre samopoczucie przez oddalenie choćby śladu podejrzenia, że jesteś obiektem manipulacji.
Nie jest moim celem zniechęcić Cię do wyborów. Przeciwnie: chcę Ci uświadomić, że jeśli nie pójdziesz - przegrasz. Wiesz dobrze, że nieobecni nie mają racji. Chcę jednak także uświadomić Ci, że wybory to akt sumienia, a nie wyścigi konne.
Dlaczego o tym mówię? Bo niektóre ugrupowania usiłują wcisnąć Ci taką logikę: zagłosuj na tę partię, która ma większe szanse, a nie na tę, z której poglądami się zgadzasz. Inaczej zmarnujesz głos.
Właśnie. Zastanów się: kiedy zmarnujesz głos? Wtedy, gdy zagłosujesz zgodnie ze swymi przekonaniami, czy wtedy, gdy na przekór nim? Jeśli rzeczywiście sądzisz, że pewna partia ma program korzystny dla Ciebie i dla kraju, a odmówisz jej głosu, bo jest „mało popularna”, to odmawiasz sobie i krajowi szansy skorzystania z owego korzystnego (w co wierzysz) programu.
Wybory to kwestia sumienia. Dopóki prawda ta nie przesączy się do naszych umysłów, dopóty rządzić nami będą cwaniacy, łajdacy i kombinatorzy.
 

PRAWDA

Co to jest prawda? - pytał Piłat Jezusa. Nic w tym dziwnego: pozbawiony absolutnych odniesień pogański Rzym żył wielością bóstw i wielością prawd. Styl ten wraca jak echo w myśli oświeceniowej i współczesnej.
Prawda intryguje wielkie i małe umysły. Egzystuje w naszym życiu codziennym. A to „w oczy kole”, a to „na wierzch wypływa”. Z prawdą „się mijamy”, „po prawdzie” mówimy. Prawda jest „święta”, „bolesna”, „bezlitosna”.
Nad pojęciem prawdy biedzą się od lat filozofowie. I choć pada tu wiele napuszonych, uczonych słów, choć pełno w bibliotekach opasłych tomów traktujących o prawdzie, to tak „po prawdzie” ani na cal nie przybliżyło to ludzkości do... prawdy.
W nieco korzystniejszej sytuacji są matematycy. U nich prawda to jeden z biegunów logiki, która (w klasycznym wydaniu) dysponuje tylko dwoma pojęciami: prawda-fałsz. Logika dwuwartościowa zrobiła zawrotną karierę. To przecież na fundamencie binarnym (prawda-fałsz, zero-jeden, tak-nie) zbudowano informatykę! Skuteczność matematyki opartej na logice dwuwartościowej powinna nas przynajmniej zastanowić, jeśli już nie przekonać, że jest coś ... z prawdy w słowach Jezusa: „Niech wasza mowa będzie: tak-tak, nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5,37).
Trochę inną, też dwuwartościową, acz zabawniejszą logikę zaproponował Janusz Korwin Mikke, wymyślając neologizm „lewda”. Prawda - powiada on - jest wartością prawicy. Lewica natomiast ma swoją „prawdę” - czyli „lewdę”.
Choć to smutne, to właśnie w polityce najczęściej dochodzi do rozmycia prawdy. Świat nie jest czarno-biały, lecz kolorowy - argumentują politycy. Każda ze stron przedstawia swoje racje, chytrze przemilczając słabe i akcentując mocne aspekty rozumowania. W rezultacie poczciwy, prostolinijnie myślący człowiek wpada w stan skołowania umysłu: już nie wie, która ze stron mówi prawdę, której przyznać rację. W końcu daje się przekonać, że każda ze stron ma tej racji „po trochu”. Że prawda jest „częściowo tu”, „częściowo tam”. Jedynym roztropnym rozwiązaniem zdaje się być kompromis. Całkiem jak w przysłowiu „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”.
W filmie „Rashamon” Akiro Kurosawa pokazuje wielość prawd. To samo zdarzenie wi­dziane oczami różnych ludzi wygląda zupełnie inaczej. Czy to jednak oznacza, że prawda jest względna? Jeśliby tak było, oznaczałoby to, że jej po prostu nie ma!
Wielość prawd jest złudzeniem. Bohaterowie wspomnianego filmu widzą to samo, lecz interpretują inaczej: każdy na swój sposób. Lecz chyba tylko szaleniec twierdziłby, że nie istniał jeden obiektywny przebieg zdarzeń!
Istnieje prawda absolutna, czyli Prawda. Bez Niej świat byłby ledwie bezładnym zlepkiem atomów, a człowiek trzciną chwiejącą się na wietrze. Jeśli komu to odpowiada, niechaj tak uważa. Twój Cień myśli tej zdzierżyć nie może. Nie umie uwierzyć w totalny bezsens wszystkiego.
Może to przejaw słabości, może męstwa? Któż to wie? Któż wie naprawdę?
Na pewno nie wie tego Twój Cień.
 

PRZEMOC

W latach osiemdziesiątych oczy świata zwrócone były na Polskę. Świat zafascynował się fenomenem Solidarności. W określeniach, jakie stosowano, pisząc i mówiąc o niej, czę­sto pojawiało się słowo non violence - bez przemocy.
Ówczesna władza postanowiła siłą zdławić ten narodowy, niepodległościowy i społecz­ny ruch. Wprowadziła stan wojenny, ograniczając i tak już symboliczny wachlarz praw człowieka. Na ulicach pojawiły się czołgi i żołnierze z „kałasznikowami”. Wszystko po to, by - mówiąc językiem cokolwiek brutalnym, lecz ciemięzcy nieobcym - wziąć za pysk nie­pokorny naród. A czymże on odpowiada? Erupcją wrogości i nienawiści? Skądże. Zacho­wuje spokój. Przywódcy nie podżegają do rewolucji. Naród, czujący na plecach gorzki ciężar historycznych doświadczeń nie uznaje przelewu krwi jako skutecznego narzędzia odzyskania suwerenności i poprawy bytu. Na nic półwieczna edukacja marksistowskich „mędrców” uczących, że walka klas (czyli przemoc!) to jedyne narzędzie postępu cywilizacyjnego.
Szacunek świata wobec Solidarności zmaterializował się w postaci pokojowej nagrody Nobla dla jej charyzmatycznego przywódcy Lecha Wałęsy.
Czy Solidarność była prekursorem non violence? Skądże. Kilkadziesiąt lat wcześniej świat podziwiał innego charyzmatycznego przywódcę: Matahmę Gandhiego. On również głosił ideę rozwiązywania społecznych i politycznych problemów bez przemocy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy hinduskiego państwa targanego wewnętrznymi napięciami i sprzecz­nościami w chwili wybijania się na niepodległość - bez owej potęgi autorytetu Gandhiego, którego rodacy mieli i mają za świętego.
Lecz Gandhi też nie jest odkrywcą non violence. Dwa tysiące lat przed Nim na prowin­cji świata narodził się Ktoś, komu zasadniej byłoby tu przyznać palmę pierwszeństwa: Jezus z Na­zaretu. W każdym miejscu swej nauki podkreślał destruktywną rolę nienawiści i prze­mocy w stosunkach między ludźmi, przeciwstawiając jej miłość - jedyną receptę na harmonijny rozwój ludzkości. Jedyną jej szansę. To On kazał nadstawiać drugi policzek, oddawać suknię, gdy zabiorą płaszcz. To On błogosławionymi nazywał cichych i pokornych, wprowadzających pokój i cierpiących niesprawiedliwość. On wreszcie dał osobiste świadectwo non violence - świadectwo jakże ekstremalne: śmierć krzyżową.
Pamiętaj o tym dziś - w czasach bezwstydnego apostolstwa przemocy importowanego do nas z tzw. „postępowych” krajów. W czasach całkowitej (ufam, że nie premedytowanej!) bez­siły władzy wobec ludzi przemoc tę siejącą. W czasach, gdy bezradność zrozpaczonego spo­łeczeństwa objawia się marszami protestu nie przeciwko bandytom z kijami baseballowymi, lecz przeciwko jakiejś abstrakcyjnej „przemocy”.
I pomyśl - czemu w czasach tych pustoszeją kościoły - miejsca gdzie mieszka On, Mistrz z Nazaretu - pierwszy prekursor non violence?
 

POSTĘP

Już starożytni greccy filozofowie spierali się o zmienność świata. Podczas gdy jedna szkoła utrzymywała, że nic się nie zmienia, druga twierdziła „pantha rei” (wszystko płynie). Rozbieżność poglądów w tej kwestii, utrzymywała się przez wieki. Problem dynamicznych walorów świata budzi nadal kontrowersje, choć znajduje potwierdzenie w każdej niemal dziedzinie przyrodoznawstwa od kosmologii poczynając, na biologii kończąc. Gdy widzi­my, z jakim impetem świat wciska nam doświadczenie wszechobecnego ruchu, wydaje się, że hipotezę o jego stagnacji mógł postawić tylko ślepiec. Tymczasem podparte do­świadczeniem myślenie o jakimś zorganizowanym ruchu w biegnącej przez czas rzeczywi­stości zaczęło się niedawno, dokładniej od czasów Darwina.
 Właśnie biologii zawdzięczamy pojęcie ewolucji. Dziś nikt chyba nie ma wątpliwości, że ona właśnie determinuje obraz całego Wszechświata. Odkrycia astronomii, fizyki, che­mii po­ka­zały, że ewolucja jest cechą obecną na wszystkich poziomach: od mikro- po ma­kro­kosmos. Stało się jasne, że świat nie stoi w miejscu, lecz podlega zmianom. Postępuje.
Właśnie. Pojawiło się wreszcie tytułowe słowo: postęp. Cóż to takiego?
My, Polacy, mający za sobą czterdziestoletnie doświadczenie realnego socjalizmu, słysząc o postępie, czujemy pewną dezorientację, nawet konsternację. Karmiono nas bo­wiem określeniami typu: postępowy ustrój, światopogląd, postępowe społeczeństwo... Postępowy człowiek według komunistycznej propagandy to bezwarunkowo ateista, marksista-leninista. Postępowe ruchy, to ruchy wyłącznie lewicowe, oparte na walce klas. Postępowe partie - to oczywiście partie komunistyczne. Postępowe kraje - to KDL-e.
Lecz codzienność zadawała kłam tym dogmatom. Żyjąc w kraju, który nie dość, że wygrał wojnę, to na dodatek wprowadził u siebie postępowy ustrój - coraz bardziej oddalaliśmy się od zachodniej cywilizacji. W krajach o ustrojach „wstecznych”, rosła stopa życiowa i poziom cywilizacyjny. U nas rosła bieda i zacofanie.
Nie wolno też ulegać iluzjom płynącym z Zachodu. Tymczasem rośnie krąg „euroentu­zjastów” zauroczonych powszechnym tam dobrobytem, bezkrytycznie przyjmujących za do­brą monetę wszelkie inne elementy zachodniego życia. Oznaką postępu są więc: swo­boda seksualna, skundlona do granic możliwości kultura masowa, kult pieniądza etc. Tych, którzy myślą inaczej, traktuje się w najlepszym wypadku z przymrużeniem oka, nazywa oszołomami, ciemnogrodem etc.
Uwolnieniu się od mitów zarówno jednej jak i drugiej strony może pomóc odszukanie zespołu tych cech, które istotnie warunkują zjawisko zwane postępem. Nie mając takiego układu odniesienia, łatwo stracić orientację.
Popatrzymy, jaki jest świat. Zauważmy, że budowa wielokondygnacyjnego budynku wymaga wielu wysiłków, jego zaś zburzenie jest kwestią chwili. Nikt nie wątpi, że gmach jest obiektem o wyższym stopniu organizacji materii niż kupa gruzu. Z drugiej strony nie jest dzie­łem przypadku, że w świecie wartości akt budowy znajdujemy po stronie dobra, zaś akt niszczenia - po stronie zła.
Widzimy, że ruch określony jako postęp w świecie przyrody logicznie przekłada się na do­bro w świecie duchowych wartości. Widzimy, że dobrem jest raczej miłość, niż walka (na­wet, jeśli jest to walka klas). Z dwojga światopoglądów: chrześcijańskiego i marksistowskiego postępowym jest więc raczej ten pierwszy.
„Nie daj się zwyciężyć złu, lecz dobrem zło zwyciężaj”
Te ulubione przez Kapelana Solidarności słowa Św. Pawła wskazują nam drogę. Posłuszni im, współuczestniczymy w postępowym biegu świata ku Spełnieniu się.
 

MATKA I DZIECKO

Podczas bitwy (pod Friedlandem w 1807 r. między wojskami Napoleona i cara Alek­sandra) zapaliła się ferma. Na podwórzu stało drzewo zwieńczone bocianim gniazdem z małymi. Matka opuściła gniazdo, kiedy płomienie wspięły się po pniu i krążyła nad nim, próbując wydobyć swe dzieci. Kiedy ogień ogarnął gniazdo, wydała straszny krzyk i rzuciła w żywioł, by spłonąć razem z nimi. Wokół padały tysiące trupów, a żołnierze francuscy, którzy patrzyli na tę scenę, popłakali się. Jedyny raz tego dnia.*)
Jakaż to magiczna, tajemna nić wiąże matkę z dzieckiem? Jakież to magiczne, tajemne siły drzemią w dziecku, skoro pozwalają one zniewolić najsilniejszych, stopić lód w ser­cach zatwardzialców?
Pierwszy bym pałkę strzaskał na twej głowie,
Gdyby nie dziatek pacierze
Co czuję, myśląc „Matka”?
Matka jest życiem, które daje życie. Jest, jak pochodnia, która swój płomień daje in­nym pochodniom.
Matka jest świątynią, bo w niej dojrzewa życie, które jest świętością. Jest jak gotycka nawa, pod której sklepieniem igrają kolorowe promyki słońca.
Matka jest oazą, w której Ból i Radość znajdują symbiozę i pojednanie. Jest jak wyspa przygarniająca zrozpaczonego rozbitka.
Co czuję, myśląc „Dziecko”?
Dziecko jest Nadzieją. Mówi rodzicom o celu ich życia, pozwala myśleć o przyszłości. (Jan Paweł II). Jest jak drogowskaz wychylony ku Wieczności.
Dziecko jest Niewinnością. Patrząc w jego oczy, ufne i kochające zaczynam rozumieć słowa Małego Księcia: Dobrze widzi się tylko sercem.
Dziecko jest Przewodnikiem. Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do króle­stwa niebieskiego (Mt 18,3)
Matka i Dziecko.
Tajemnica Życia.
Tajemnica Bólu i Radości.
Tajemnica Miłości Ponad Wszystko.
Tajemnica groty betlejemskiej.
 

*) Waldemar Łysiak - Cesarski poker
 

PRZEMIJANIE

Koniec Roku. Czas rozliczeń, podsumowań, bilansów, rozrachunków, ocen. Oto skończył się kolejny etap Twojego życia, pora ogarnąć go refleksją - chyba że uległeś czarowi prezydenckiej retoryki, wybrałeś przyszłość, w związku z czym to, co było nie interesuje cię bardziej niż zeszłoroczny śnieg. Ot, byle do przodu.
Jeśliś jednak rozumny i w swej rozumności przezorny, to będziesz po trzykroć analizował zdarzenia minione - nie po to, by się w niech rozpamiętywać, nie po to, by szukać winowajców. Po to, by ustrzec się wpadek, zrozumieć, czemu coś nie wychodzi, choć wyjść powinno, bo wszyscy, którzy koło tego chodzą, są pełni dobrej woli. Potrzebujesz spojrzenia w przeszłość. Przecież cała nauka to zdobywanie nowych doświadczeń w oparciu o te już zdobyte.
Nowy Rok. Czas planów, marzeń, nowych, małych lub dużych postanowień i obietnic. Oto zaczyna się nowy etap Twojego życia. Pora wziąć w ryzy upływający czas, by nie przeciekał bezsensownie, lecz przynosił owoce twego trudu. Nie jakieś tam zgniłki, lecz owoce dojrzałe, smaczne, wyśnione i wymarzone, owoce zaplanowane. Więc marzysz, postanawiasz, obiecujesz i planujesz - chyba żeś uległ czarowi życia fantazyjnego, na luzie, w stylu „róbta co chceta” - bo przecież jakoś tam będzie, jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było...
Jeśliś jednak rozumny i w swej rozumności przezorny, to będziesz po trzykroć przemyśliwał każdy swój krok, pomny niespodzianek i pułapek, w które wpadłeś w roku ubiegłym.
Stary Rok. Nowy Rok. Chwila, jakich w życiu wiele. A jednak chwila szczególna. Chwila, w której bardziej, niż kiedy indziej czujesz przemijanie. Czujesz powiew upływającego czasu. Bilansując rok stary, widzisz, ile chwil zostało straconych, ile energii zmarnowanej. Widzisz i nic nie możesz zrobić. Czas płynie w jednym kierunku i go nie zawrócisz. Już łatwiej byłoby ci zawrócić Wisłę.
Lecz czujesz także radość i satysfakcję, gdy ci coś wyszło. Patrzysz na swój nowy samochód - owoc kilkuletniego trudu. Na pięknie rozwijającą się gruszę w ogrodzie. Na nową akwarelę, którą znalazłeś pod choinką: dzieło utalentowanej córki. Patrzysz na to wszystko i czujesz, że przemijanie nie jest tak straszne, jeśli tylko czas, który przeminął nie jest cza­sem utraconym.
W Nowym Roku nie życzę Ci, byś był młodszy. Nie życzę Ci, by Ci wszystko szło jak po maśle (ścieżki wiodące ku Panu są kręte). Nie życzę Ci „samego zdrowia i samych sukcesów” - to ładne, lecz wiesz dobrze, że nierealne.
Życzę Ci, by Bóg błogosławił Twej pracy. Bo tylko wtedy przemijający czas przeistoczy Twój trud w owoc dojrzały, wyśniony i wymarzony. Tylko wtedy nie poczujesz lęku na myśl o przemijaniu.
 

BOGACTWO

 „Gdybym był bogaty...” - marzy sobie Tewie mleczarz, przesympatyczny bohater musicalu „Skrzypek na dachu”. „Gdybym był (była, było) bogaty (bogata, bogate)...” marzysz sobie cichutko, nieważne czyś mężczyzną, kobietą, czy dzieckiem.
Nie jesteś sam. Tak było, tak jest, tak będzie. Marzenia o bogactwie gnały ludzi do nienawiści, gwałtu, morderstw a nawet ludobójstwa. Zaprawdę niewiele możesz wskazać marzeń, które - jak to, o bogactwie - okupione są krwią, potem i łzami nie tylko samych marzycieli, lecz - niestety - wielu bliźnich.
Lecz marzenia o bogactwie gnały także ku nowym lądom, nowym odkryciom i wynalazkom. Zaprawdę niewiele możesz wskazać marzeń, które - jak to, o bogactwie - przyniosło korzyści cywilizacyjne nie tylko samym marzycielom, lecz - na szczęście - wielu bliźnim.
Jest więc z bogactwem tak i tak. Z jednej strony - wiedzie ku nieszczęściom, z drugiej - ku polepszeniu doli człowieka.
Kiedy jest tak, a kiedy tak? Poszukaj w najmędrszych Ksiąg: Biblii. Odpowiedź znajdziesz, choćby u Eklezjasty: Pisze on:
Bezsenność z powodu bogactwa wyczerpuje ciało
a troska o nie oddala sen
(Mdr 31, 1)
I dalej:
Ten, kto złoto miłuje, nie ustrzeże się winy,
a ten, kto goni za zyskami, przez nie zostanie oszukany
(Mdr 31, 5)
Żeby nie było wątpliwości, nasz Nauczyciel dodaje:
Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje wła­mują się i kradną (Mt 6, 19).
I dalej:
Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa nie­bieskiego (Mt 19, 24)
Jednak, z drugiej strony, Eklezjastyk powiada:
Błogosławiony bogacz, którego znaleziono bez winy,
który nie gonił za złotem
(Mdr 31, 8)
Żeby nie było wątpliwości, nasz Nauczyciel dodaje:
Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje (Mt 6, 20-21).
Oto Twoja odpowiedź. Nie Twe ziemskie bogactwo (czyli zamożność) jest ważne. Prawdziwy skarb powinieneś trzymać nie w pończosze, nie w banku, nie w ogniotrwałym sejfie, lecz w sercu.
 

BIEDA

Było o bogactwie - podumajmy dla równowagi o biedzie.
Nie lubisz jej. Nikt jej nie lubi. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Czemuś biedny? boś głupi. Czemuś głupi? boś biedny. Bieda nie ma dobrych recenzji w polskich przysłowiach.
Bogactwo kłuje w oczy, bieda doskwiera. Bogactwo błyszczy, bieda piszczy. Bogac­twem się chełpisz i cieszysz, biedę klepiesz i cierpisz. Bogactwo może na ciebie spaść, sprawiając ci radość, zaś bieda niech tylko przyciśnie - i już będziesz jęczał. Zaprawdę, nic dobrego, ta bieda.
„Biedne dziecko” - mówisz, widząc zapłakanego malca, który właśnie nabił sobie guza. „Biedna Marysia, ależ ta pani się na nią uwzięła” - wzdychają koleżanki w klasie.
Bieda to pojęcie względne. O wiele bardziej, niż bogactwo.
Taki u nas zwyczaj, że każdy czuje się biedny. Narzekasz, że ci nie starcza do pierw­szego, że ledwie wiążesz koniec z końcem. Gdy spotkasz znajomego na ulicy i spytasz „jak leci?”, odpowie Ci bez wątpienia „Cieniutko, stary”, choćby przedwczoraj kupił nowiutką Hondę. Lubimy się skarżyć na los, taki szpan. Całkiem inaczej niż w krajach zachodnich: gdy w Los Angeles ktoś spotyka znajomego, to na pytanie „How are you?” odpowie: „O.K.”, choćby właśnie wracał ze szpitala, gdzie leży jego chore dziecko. Taki szpan.
Gdyś taki biedny, gdy uważasz, że los ciężko Cię doświadcza, pomyśl o Etiopii, Rwan­dzie, Bangladeszu... Że daleko? Dobrze, więc pomyśl o rodakach wywiezionych w czasie wojennej zawieruchy do sowieckich łagrów, umierających w obozach zagłady... Że dawno? No to co? A za cóż to należy ci się lepszy los? Może jednak jesteś szczęściarzem?
Są ludzie biedniejsi od Ciebie i mimo to cieszący się. Posłuchaj norwidowskiego pielgrzyma:
Wy myślicie, że ja nie Pan, dlatego, że mój dom ruchomy
Z wielbłądziej skóry...
Przecież i ja - ziemi tyle mam ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę!...
Pan nasz sceptycznie wyrażał się o bogaczach, pamiętasz? Więc posłuchaj, z jaką życzliwością mówi o biednych:
Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy Królestwo Boże.
Błogosławieni, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni
(Łk 6,20-21)
Żeby nie było wątpliwości, Maryja dodaje:
On przejawia moc ramienia Swego
Strąca władców z tronu, w wywyższa pokornych.
Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia
(Łk 1,51-53)
Może więc raczej nie powinieneś się zamartwiać swoją biedą, mniejsza z tym, czy rzeczywistą, czy wydumaną?
Może więc raczej to na widok bogatego powinieneś mówić: Jaki on biedny, że taki bogaty...
 

AUTORYTET

Historia ludzkich autorytetów poraża ilością przypadków już to gorszących, już budu­jących, lecz w znakomitej większości nie poddających się żadnym racjonalizującym zabiegom. Przestrzeń rozpostartą między św. Franciszkiem z Asyżu a Hitlerem wypełnia mnogość karier nie podlegających tak jednoznacznym, jak w ich przypadku, moralnym osądom. Lecz trudno przewidzieć, jaki wzorzec zachowania może wzbudzić masową akceptację w danym kontekście kulturowym i społecznym. Przeprowadzona w latach sześćdziesiątych wśród francuskiej młodzieży ankieta „Kim chciałbyś być” dała odpowiedzi zaskakujące: większość chłopców wybrała nie Jurija Gagarina, nie Toni Sailera, nie Rogera Moore’a, lecz... Alberta Schweitzera. A wśród dziewcząt Brigitt Bardott i Sylvie Vartan druzgocąco przegrały z Joanną d'Arc...
Nieoznaczoność, jakiej podlega ewolucja większości autorytetów nakazuje traktować ów fenomen z właściwą ostrożnością, zwłaszcza po doświadczeniach naszego wieku. Obok przykładów budujących: Maksymilian Kolbe, Matka Teresa z Kalkuty, Jan Paweł II są też przerażające: Adolf Hitler, Józef Stalin, Pol Pot... Ogromu krzywd niesionego przez tych ostatnich nie jest przecież w stanie zrekompensować nawet cała armia tych pierwszych.
Dziś obserwujemy kryzys autorytetów. Zapytasz: dlaczego? Kto winien? komunizm?
Za czasów komunizmu wszystko była fasadą: demokracja, wybory, dobrobyt, więc także autorytet. Budowano go złożonymi zabiegami socjotechnicznymi lub prostym terrorem, zależnie od kraju, epoki i sytuacji. Komunizm wyprodukował pojęcie kultu jednostki. Wieczne, niezniszczalne autorytety przywódców Partii i narodu (!) spalały się jak wiechcie słomy na kolejnych zakrętach historii. Tak samo, choć nieoczekiwanie, spalił się sam komunizm. Skoro wszystko w nim było nieautentyczne, również jego autorytety były „autorytetami”.
Lecz to nie komunizm wyprodukował „autorytety”. Może to paradoksalne, ale u nas kryzys rozpoczął się dopiero po upadku „jedynie słusznego” ustroju. Przedtem mieliśmy prawdziwe autorytety: Kościół z Prymasem Tysiąclecia i Papieżem Polakiem, podziemie polityczne... A teraz? Czy ostała się jakakolwiek świętość?
Spytasz: skąd to przyszło? Z Zachodu, oczywiście. Z tej tak zwanej postępowej, ucywilizowanej Europy. Zobacz: jeszcze kilka lat temu wszyscy zgodnie gorszyliśmy się, oglądając antypapieskie demonstracje na ulicach Monachium, Paryża... A dziś?
Upadek autorytetów przyniosła Europie myśl oświeceniowa. Idea stawiająca człowieka w centrum wartości. Człowiek zapragnął być autorytetem numer jeden. Nie chciał się nim dzielić z nikim. Nawet z Bogiem. Zwłaszcza z Bogiem. Zauważ: w tym dążeniu myśl jako­bińska i marksistowska są zgodne. Łączy ich to jedno: nie będę miał bogów, sam będę bogiem. Człowiek to brzmi dumnie!
Do czego ta myśl doprowadziła? Do okrutnych rzezi na placach Francji, które zamieniono na miejsca kaźni. Do gułagów, masowego ludobójstwa, stalinowskich czystek.
Nie będzie żadnych autorytetów bez Autorytetu.
 

DYSCYPLINA

Może kojarzysz ją z pruskim drylem, może z rózgą na nieposłuszne dzieci... Te czasy minęły - powiesz. Dyscyplina odeszła do lamusa historii. Nasz ucywilizowany świat nie potrzebuje ani pruskiego drylu ani kar cielesnych. Wszak każdy człowiek ma rozum, do którego można skutecznie odwołać się techniką perswazji.
Tymczasem bolejesz nad rozwydrzeniem młodzieży. Być może niedawne wydarzenia w Słupsku wprawiły cię w stan osłupienia. Boisz się wieczorem wyjść na ulicę, by nie paść ofiarą „bejsbolistów”. Jakoś jednak nie wiążesz tego z prostym faktem braku dyscypliny w procesie wychowania. Posłuchaj więc głosu fachowca, profesora Bogusława Wolnie­wicza, wybitnego filozofa Uniwersytetu Warszawskiego. Szukając przyczyn owych społecznych patologii, których wydarzenia słupskie są ledwie wierzchołkiem góry lodowej, dochodzi do takich oto wniosków:
Zbieramy dziś żniwo dwóch radykalnie błędnych doktryn społecznych: pedagogicznej i penitencjarnej. Obie sprowadzały się do hasła „nie karać, lecz wychowywać”. W praktyce oznaczało to coraz większe rozluźnienie rygorów i wszelkiej dyscypliny. I dalej: Autorytet szkoły był i jest niszczony w Polsce od 30 lat. Nauczyciel polski - jak żadna grupa zawodowa - jest przedmiotem nieustannego poniżania i poniewierania przez urzędników oświatowych, dziennikarzy i pedagogów teoretyków. Teraz z kolei, wykorzystując sprawę słupską, niszczy się autorytet policji pod hasłem „bestialska policja morduje niewinne dzieci” Robi to niekiedy wrażenie jakiegoś zbiorowego szaleństwa.
Na pytanie, co trzeba zrobić, odpowiada: Tego nie załatwią żadne proste środki. Tu po­trzebny byłby zjednoczony front wychowawczy czterech głównych sił: rodziny, szkoły, Kościoła i państwa; front, który zmierzałby do przywrócenia podstawowych, a tak lekkomyśl­nie zniszczonych rzeczy: autorytetu wychowawcy i dyscypliny wychowanka.
Dyscyplina nie oznacza przemocy. To jeden z elementów stabilizujących w systemie relacji między ludźmi. Drugim jest autorytet, o którym rozmawialiśmy ostatnio. Dopiero ich wzajemne współdziałanie daje owoce. Jeśli współdziałają poprawnie, nie ma nawet potrzeby odwoływania się do tej drugiej „dyscypliny” - czyli rózeczki. Dziecko znajduje się bowiem w systemie praw i obowiązków, które są dlań oczywiste i stabilne. Autorytet wychowawcy sprawia, że bez oporu akceptuje jego decyzje, zaś dyscyplina (w tym posłuszeństwo) pozwala mu poruszać się w tym świecie bez niepotrzebnych stresów, których obecność zawdzięczamy takim „genialnym” pomysłom jak choćby rzecznik praw ucznia, który - wedle cytowanego wyżej profesora Wolniewicza - jest instytucją do niszczenia autorytetu nauczyciela.
Ale dyscyplina to nie tylko „narzędzie” do wychowywania. Przydałaby się także Tobie. Każdemu potrzebna jest odrobina stabilnych zasad życia codziennego. Choćby takich, jak regularne wstawanie, mycie, porządkowanie domu... O takim uporządkowaniu prozaicznych detali życia nie może być mowy bez dyscypliny.
Wielki Post - dobra okazja, by zdyscyplinować swój charakter. Swe życie. Spróbuj.
Naprawdę warto!
 

INTENCJE

Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane - poucza przysłowie. Co chce nam przez to powiedzieć? Że w naszych działaniach nie powinniśmy się martwić o szczerość naszych intencji? Skądże. Ono mówi, że na samych intencjach nie można skończyć.
Intencja (łac. intentio) to motyw działania, ale także chęć, pragnienie. Dlatego mówimy o modłach w intencji kogoś, czegoś - aby się urzeczywistniło, udało.
Intencja jako motyw, zamiar, towarzyszy każdym twoim działaniom, choć nie zawsze jesteś tego świadom. Jest czasem równie ważna, co owoce tego działania. Zwłaszcza, jeśli są to złe owoce. Dostrzeżesz to bez trudu w sądach, gdzie mówią o nieumyślnym przestępstwie. Dostrzeżesz też w codzienności:
„Pilnuj się jej, podejrzewam, że jej intencje nie są czyste.”
Albo:
„To nieudacznik, ale myślę, że ma zacne intencje.”
Zatem osądzasz czyjeś działanie według intencji. Czy jednak są ci one znane? Skoro używasz zwrotów „podejrzewam”, „myślę, że”...
Niestety, niczego pewnego nie możesz powiedzieć o ludzkich intencjach. Jedynie Bóg ma wgląd w duszę bliźniego. Dlatego Chrystus mówi: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. Nigdy nie będziesz pewien, na ile odpowiedzialność za czyn (nieważne - zły, dobry) spada na sprawcę, na ile zaś - na tzw. „czynniki obiektywne”.
Powiesz: jak to? Przecież są przykłady ewidentnej winy! Choćby taki Hitler! Jak tu można mieć wątpliwości?
Nie chciałbym bawić się w adwokata Hitlera, bo rola to niewdzięczna, ale... naprawdę jesteś pewien, że nie był on - przynajmniej w jakimś stopniu - niewolnikiem własnych genów, wychowania, Bóg wie, czego tam jeszcze...
Niestety, nie mam też pewności, ile zasługi własnej jest w owocach czynów wielkich tego świata. Czy Einstein sam sobie sprezentował genialny umysł? Czy altruizm Matki Teresy to wyłącznie wypracowana przez Nią wartość, czy też tkwi tam jakaś cząstka Bożej Łaski? Czy charyzmat Karola Wojtyły to wyłączny wynik Jego tytanicznej pracy nad sobą, czy też zawdzięczamy go jakiemuś szczególnemu Boskiemu błogosławieństwu?
A może ty umiesz odpowiedzieć na te pytania?
Nie umiem - odpowiesz. - Ale jednego jestem pewien: dobrze znam własne intencje.
Naprawdę? Pomyśl nad tym chwilę. A jeśli nie umiesz, pokażę ci jak ja, Twój Cień, to robię. Tak rozmawiam ze sobą:
- Po co właściwie piszesz te teksty?
- Na chwałę Panu...
- Naprawdę? A może dla zaspokojenia własnej próżności, ot, żeby się popisać?
- No nie, przecież ukrywam się za pseudonimem...
- To lipa, twoi znajomi i tak wiedzą, kto to pisze. A nawet jeśli twój zamiar ukrywania się jest szczery, to może masz nieuświadomione pragnienie popisania się przed samym sobą? Jest w tobie taka sportowa żyłka...
- Może... Sam już nie wiem...
 

KRZYŻ

Dwa kawałki drewna zbite pod kątem prostym. Cóż prostszego?
Krzyż pomimo całej swej prostoty, jest najokrutniejszym narzędziem kaźni. Pod tym względem nie dorównuje mu nawet pal. Okrucieństwo krzyża polega na tym, że skazaniec cierpi niewyobrażalne katusze długo, bardzo długo. Wisząc na rękach, ma utrudnione od­dy­chanie, dusi się. Początkowo stara się podtrzymywać ciężar ciała na nogach, które z bie­giem czasu odmawiają posłuszeństwa (aby skrócić kaźń, łamano ukrzyżowanym golenie - po to właśnie, żeby nie utrzymywali ciężaru ciała na nogach i szybciej się udusili).
Lecz to nie katowski „geniusz” sprawił, że krzyż stał się najpopularniejszym symbolem w świecie. Nie został on też rozsławiony jako narzędzie tortur, lecz jako symbol miłości.
We wszystkich religiach Bóg był wszechmocnym mocarzem, budził szacunek i respekt. A tu pojawia się przybity do krzyża, umęczony, pohańbiony człowiek. To ma być Bóg? Gdzież Jego duma, Moc, gdzież atrybuty władzy?
Jedni reagowali śmiechem, inni drwiną. Być może, życzliwi ówcześni spece od public relations doradzali chrześcijanom, aby zmienili ów niefortunny wizerunek. Dlaczego nie weźmiecie Chrystusa - Boga Zmartwychwstałego? Władcze spojrzenie, gest tryumfu nad śmiercią - oto atrybuty Boskiej władzy, Boskiego Majestatu!
 Tymczasem kult Chrystusa rozszerzał się, potężniał i - o paradoksie - krzyż, ten symbol hańby i poniżenia, który na zdrowy rozum powinien odstręczać nowych wyznawców - on ich przyciągał!
Krzyż parł przez świat w zwycięskim pochodzie. Znalazło się dla niego miejsce na flagach, w godłach państwowych, herbach, na budynkach, w przydrożnych kapliczkach. Zwieńczył obrazy, konfesjonały, drzewce sztandarów. Towarzyszy różańcom, breloczkom, medalikom. Wisi w domach, urzędach halach fabrycznych. Stróżuje mogiłom na miejscach wiecznego spoczynku.
Krzyż doczekał się również wrogów. Oni nie rozumieją Jego Mocy, lecz się jej boją. Trzeba być bowiem ślepcem, by nie dostrzec wyraźnych śladów Jego działania w historii.
Lecz my, chrześcijanie także boimy się krzyża. Różny jest ten lęk. Popatrz, jak boi się Poeta, ks. W. Niewęgłowski:
Boję się krzyża
Krzyża obecnych godzin,
Krzyża Twoich decyzji wbrew mnie samemu,
Krzyża bólu, niepowodzenia, szarych dni, samotności.
Robię wszystko, aby zetrzeć z mego życia stygmat cierpienia,
A kiedy to się nie udaje, zastygam w niemym proteście
I buntuję się.
A Ty przyjąłeś na Siebie to, czego tak bardzo się lękam.
Czy naprawdę nie ma innej drogi do Ciebie, niż przez Krzyż?
Przyjąłeś Krzyż, aby wszystkie krzyże człowieka
Ocalić od bezsensu.
Przyjąłeś Krzyż, aby nim zasłonić mnie,
Grzesznika.
 

PIEKŁO I NIEBO

Alleluja! Chrystus zmartwychwstał! Zwyciężył śmierć! - śpiewasz dziś gromko.
Pogadajmy o tym. Co to znaczy: zwyciężył śmierć? To, że nie umrę? Bzdura. Więc co?
Oczywiście - przypominasz sobie - chodzi o życie wieczne. Przecież Królestwo Niebieskie nie jest z tego świata. Chodzi o tamten świat. O zaświaty. O niebo.
O niebo? Co to jest niebo?
Odruchowo głowa wędruje ci ku górze. Tam jest niebo.
Na wszelkich obrazach przedstawiających Wniebowstąpienie Pan Jezus „frunie” ku chmu­rom. „Lokalizacja” nieba w górze tak zdominowała nasze myślenie, że nawet na sesji naukowej pt. Bóg i Kosmos zorganizowanej niedawno w Toruniu wystąpił... kosmonauta gen. Hermaszewski. Cóż, był „tam” może więc widział niebo...
Prawem przeciwieństwa, piekło lokujesz w dole, w głębi ziemi. Jeśli w ogóle jeszcze wierzysz w takie „bajki”.
Rzeczywiście cała ludyczna tradycja zrobiła z zaświatów przysłowiowe „jaja” (i to wcale nie wielkanocne). Nie bez winy jest także literatura i sztuka. Nie lubimy abstrakcji, wolimy konkrety. Stąd Pan Bóg ma siwą brodę, aniołowie skrzydła i złociste włosy, diabły zaś rogi, ogon i kopyta. Stąd - czyli z naszej beznadziejnie ograniczonej wyobraźni - wykluł się obraz nieba pełnego obłoków i anielskich pień, a piekła jako jaskini pełnej kotłów z wrzącą smołą, których pilnują kosmate stwory z widłami.
Mam w to wierzyć, ja człowiek z końca XX wieku? To śmieszne.
To rzeczywiście śmieszne, jeśli tak pojmujesz niebo i piekło. Trzeba ci pilnie wziąć korepetycje z Ewangelii i Katechizmu. Przypomnij sobie, co o Królestwie Niebieskim mówi Chrystus: Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało... A jeśli już chce je przybliżyć naszym prymitywnym umysłom - opowiada przypowieści: Królestwo Boże podobne jest do... podobne, nie takie same.
Ostatecznie gotów jesteś zgodzić się na niebo. Ale piekło? To jakieś bajki. Zresztą kłóci się z wizją nieskończenie miłosiernego i kochającego Boga. Nie może On być tak okrutny, tak mściwy, by nas sekować cierpieniami przez całą wieczność.
Cóż, być może wiesz lepiej, jaki może być Bóg, a jaki nie od tych, którzy tworzyli tę całą dwutysięczną tradycję Kościoła. Może rzeczywiście wszyscy zostaną zbawieni, bez względu na to, jak gorliwie wypełniali Boskie przykazania? Może na Sądzie Ostatecznym Pan Bóg powie Ci: żartowałem z tymi przykazaniami, ot, chciałem cię nastraszyć...
A może będzie inaczej? Choćby tak, jak w poniższej historyjce:
Jerzy Popiełuszko trafił do nieba. Obudził się w pięknej komnacie. Obok, na stoliku nocnym leżała bułka z masłem. Zjadł, a ponieważ nadal czuł się zmęczony, zasnął na powrót. Gdy się obudził, na stoliku znów leżała bułka z masłem. Zjadł.
Tak było przez kilka dni. Ks. Jerzy, choć niewybredny, zaczął się troszkę niepokoić. Poszedł więc do Pana Boga prosić o wyjaśnienie: przecież to niebo, żeby tak codziennie tylko bułka z masłem?
Pan Bóg pokiwał głową i odrzekł: - Rozumiem cię, Jerzy. Ale czy to warto gotować tylko dla nas dwóch?
Nie gorsz się, to tylko dowcip
 

WŁADZA

Wszyscy ludzie są równi - głosi myśl oświeceniowa. Orwell w Folwarku Zwierzęcym dodaje: ale niektórzy są równiejsi. Pokazuje w ten sposób, że równość na tym łez padole, będąca fundamentem idei socjalistycznych, jest utopią. Zawsze było, jest i zapewne będzie tak, że jeden człowiek będzie miał władzę nad drugim. Że ktoś musi kogoś słuchać, być mu poddanym.
Ideę władzy zakwestionowali anarchiści. Władza to przeżytek - twierdzili. - To źródło ucisku, przemocy. Postulowanego przez nich modelu ustroju bezpaństwowego nikt już nie traktuje poważnie. Anarchiści są dziś folklorem politycznym.
Jeśli już władza musi być, to jaka?
Gdybyśmy tak znali odpowiedź na to pytanie i umieli je wcielić w życie... Niestety, władza ma to do siebie, że ulega schorzeniom, patologiom.
Władza demoralizuje. Pierwszy premier III Rzeczypospolitej, Tadeusz Mazowiecki, zapytany o wrażenia po tym, jak pierwszy raz wszedł do swego gabinetu, odpowiedział: „Chciałbym w tym wszystkim pozostać sobą”. Czy mu się udało? Bóg jeden to wie.
Ale dlaczego władza demoralizuje?
Przede wszystkim chyba dlatego, że pchają się do niej ci, którzy jej pożądają. Jest taki typ człowieka, któremu imponuje to, że ktoś inny od niego zależy. Niewątpliwie bierze się to z próżności. Kandydaci na rządzących zapominają, że władza powinna być służbą. Kandydaci na ministrów czasem może nawet nie wiedzą, że minister po łacinie znaczy sługa.
Czemu mi to mówisz? - zapytasz. - Ja prosty człowiek, gdzież mi tam do władzy. Nie aspiruję.
Być może, nie masz ambicji ubiegania się o fotel prezydenta, posła, radnego, prezesa, dyrektora... Myślisz, że wirus władzy tobie nie zagraża?
Owszem, zagraża. Zapewne masz dom, rodzinę. Przypomnij sobie: ile razy próbowałeś narzucić swoje zdanie żonie (mężowi)? Ile razy odczuwałeś satysfakcję, albo choćby drobną przyjemność, gdy Twoje okazało się na wierzchu? Ile razy poprawiał Ci się humor, gdy przymilało się dziecko?
Nikt z nas nie jest do końca odporny na demona próżności, pychy. On przychodzi podstępnie jak wąż, nie pcha się na pierwszy plan, podsuwa logicznie nieskazitelne usprawiedliwienia...
Tymczasem musisz być władcą. Musisz też być poddanym. Musisz umieć zachować godność swych poddanych i akceptować zwierzchność swych przełożonych.
Może w tym wszystkim pocieszy Cię i pomoże ta prawda: wszyscy ludzie są równi - wobec Boga.
 

OJCZYZNA

Kilka miesięcy temu przyjechał do Polski pułkownik Kukliński. Mogliśmy obserwować na ekranach telewizorów, jak wzruszenie odbierało Mu głos podczas spotkania z premierem. On, taki zdawałoby się twardziel, łkał jak dziecko, gdy przyszło Mu po siedemnastu latach stanąć na ojczystej ziemi.
Ojczyzna. Cóż to takiego?
Nie jest nią państwo. Państwo może być ledwie ciałem Ojczyzny.
Nie jest nią naród. Naród to dusza Ojczyzny.
Nie jest nią historia. Historia jest pamięcią Ojczyzny.
Nie jest nią wiara. Wiara może być jednak strawą Ojczyzny.
Więc czym jest Ojczyzna? Czy można ją wyrazić słowami?
Wszelkie słowa są tu za małe. Zwłaszcza słowa Twojego Cienia. Dziś jest on bezradny, stanął wobec czegoś co go przekracza. Dlatego dziś sięga po słowa innych. Twój Cień poleca Ci na tę szczególną chwilę słowa poetów - bo tylko oni umieją nazwać nienazwane.

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
popsować gniazdo na gruszy bocianie, bo wszystkim służą...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są - jak odwieczne Chrystusa wyznanie: Bądź pochwalony!
Tęskno mi, Panie...
Cyprian Kamil Norwid

Ojczyzna - kiedy myślę - wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam,
mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega ku innym,
aby wszystkich ogarniać w przeszłość dawniejszą niż każdy z nas:
Z niej się wyłaniam... gdy myślę Ojczyzna - by zamknąć ją w sobie jak skarb.
Pytam wciąż, jak go pomnożyć, jak poszerzyć tę przestrzeń, którą wypełnia.
Ojczyzna: wyzwanie tej ziemi rzucone przodkom i nam,
by stanowić o wspólnym dobru
i mową własną jak sztandar wyśpiewać dzieje.
Karol Wojtyła
 

CHLEB

Stara ludowa legenda głosi, że niegdyś diabeł, chcąc zaszkodzić człowiekowi, wdeptał kopytami w ziemię kłosy zboża. Jednak ziarno znajdujące się w kłosach wydało plon stokrotny. Pokonany diabeł zaniechał podobnych sztuczek.
Prawda tkwiąca w legendach nie jest dosłowna, lecz symboliczna. Zło zaplanowane przez szatana obraca się tu w dobro. Diabeł pragnął przeciwstawić się cudowi życia, cudowi, który go przeraża, bo życie jest darem Boga. Przegrał, bo nie mogło być inaczej. Życie zawsze wygra ze śmiercią.
Zboże to chleb.
Chleb jest owocem życia i przez to także darem Boga. Przemijają wieki, epoki, rodzą się i padają w gruzach imperia, kultury, cywilizacje - a chleb trwa. Miliony modlą się o chleb pow­szedni, za chlebem wyruszają w nieznane kraje, dla chleba wyciskają z siebie pot, krew i łzy.
Od zarania dziejów chleb jest osią doczesności. Wokół chleba kręci się świat.
Bo chleb to nie tylko pieczywo. To symbol starań, dążeń, marzeń, ambicji każdego człowieka.
Najwspanialsza książka ludzkości, Biblia często odwołuje się do chleba w takim właśnie, szerokim i symbolicznym rozumieniu. Ten, kto cierpi, spożywa chleb swoich łez (Ps 42, 4), chleb płaczu (Ps 80, 6), chleb popiołu (Ps 102, 10), chleb ucisku (Iz 30,20). Grzesznik spożywa chleb nieprawości i kłamstwa (Prz 31,27) a opieszały - chleb gnuśności (Prz 31,27). Z drugiej strony chleb to nie tylko pokarm - to dar dany po to, by się dzielić, by tworzyć wspólnotę. W dzieleniu się chlebem żydowska pobożność widziała najdoskonalszy obraz miłości bliźniego (Prz 22,9, Ez 19,7, Job 31, 17, Iz 58).
Jezus Chrystus kontynuuje ten wątek. To właśnie cudowne rozmnożenie chleba wywołało taki entuzjazm, że Żydzi chcieli natychmiast uczynić Cieślę z Nazaretu swoim królem.
Lecz Jezus poszedł dalej. Zawarł w chlebie Tajemnicę znacznie przekraczającą prostą symbolikę: Tajemnicę Eucharystii, Tajemnicę Odkupienia. Oddał sam siebie nam na pokarm, stając się Chlebem Żywym.
Od czasów Jezusa Chrystusa Chleb jest osią duchowości. Wokół Chleba kręci się Rzeczywistość.
Twój Cień mówi dziś do Ciebie młody człowieku w białej szacie. Przekroczyłeś właśnie niepojęty próg. Dotąd jadłeś chleb. Od dziś będziesz jadał także Chleb.
Niech Ci smakuje.
Niech Ci służy.
Niech Ci da Życie Wieczne.
 

ODWAGA

Kogo nazwiesz odważnym? Niby proste pytanie, a ileż różnych odpowiedzi! Jednemu odwaga kojarzy się ze Szwarcenegerem, Rambo czy Clintem Eastwoodem, inny będzie ją kojarzył z dzielnym rycerzem, obrońcą Stalingradu... Miłośnicy sportu pomyślą o żużlowcach, lotnikach, samotnych żeglarzach. Weteran „Solidarności” będzie miał na myśli działaczy podziemia politycznego, internowanych. Jeszcze inny wymieni Maksymiliana Kolbe, Księdza Popiełuszkę. I tak dalej.
Jako młody chłopiec przeczytałem w jakiejś książce myśl, którą pamiętam do dziś: nie ten jest odważny, kto się nie boi, ale ten, kto bojąc się, zmierza do wyznaczonego celu. Rzeczywiście, nietrudno jest o odwagę człowiekowi nie odczuwającemu lęku. Wiedzieli o tym dowódcy Armii Czerwonej, podając swym żołnierzom przed bitwą stary jak świat środek „wzmacniający” odwagę: gorzałkę...
Niestety, odwagi nie przybędzie poprzez odurzenie, stępienie świadomości, choć na pewno ubędzie wtedy lęku. Lecz między brakiem lęku i odwagą jest przepaść. Odwadze bowiem musi towarzyszyć świadomość zagrożenia. Prosty przykład: dwóch żołnierzy idzie przez pole minowe. Jeden nic o nim nie wie, drugi wie. Którego z nich nazwałbyś odważnym?
„Do odważnych świat należy” - głosi stare porzekadło.
Rzeczywiście tak jest, a najlepszą tego ilustracją jest epizod Zesłania Ducha Świętego opisany w Dziejach Apostolskich. Po Wniebowstąpieniu Jezusa uczniowie popadli w de­presję. Mówiąc prostolinijnie, normalnie obleciał ich strach. Przy Mistrzu czuli się pewnie, ale teraz? Zamknęli się więc w Wieczerniku, trwożliwie nasłuchując, czy nie zbliża się hor­da kapłańskich najemników.
Nagle stał się cud. Nie wiedzieć, jakim impulsem gnani, wyszli na zewnątrz, odważnie stanęli naprzeciw tłumu i zaczęli mówić. Od słowa do słowa - aż zdobyli świat.
Wielu z nas - może i Ty - boi się stanąć naprzeciw tłumu. Zapominasz wtedy języka w gę­bie, czujesz, że policzki płoną... najchętniej zapadłbyś się pod ziemię. Dlatego dobrze rozumiesz obawy apostołów i jesteś skłonny uwierzyć, że nagle przybyło im odwagi.
Jeśli tak, jesteś na dobrej drodze. Uwierz tylko, że odwagi tej użyczył im Duch Święty.
Tobie też użyczy. Musisz tylko w to uwierzyć.
I pomódl się czasem do Niego: Veni Creator, Przybądź Duchu Święty...
Na pewno znajdziesz dość sił, aby opuścić swój Wieczernik.
 

RACJA

 „Masz rację” „Nie masz racji”...
W potocznym języku racja znaczy tyle co słuszność. (Znaczy też zupełnie co innego: porcja - racja żywności, racjonowanie - ale nie tym dziś się zajmiemy).
Słowo „racja” pochodzi od łacińskiego ratio - rozum. Stąd też nurt filozoficzny – racjo­nalizm. Jego zwolennicy są przekonani o sile i możliwościach poznawczych rozumu. Prze­konanie to każe kierować się rozumem w każdym działaniu. Racjonalizm przeciwstawiał się empiryzmowi, który preferował doświadczenie nad rozumem.
Porzućmy jednak te abstrakcyjne, filozoficzne dywagacje. Pozostańmy przy potocznym rozumieniu słowa „racja”.
W uczciwych dyskusjach adwersarze wyrażają odmienne poglądy, każdy z nich jednak jest głęboko przekonany o tym, że to on właśnie ma rację. W takim razie gdzie jest ona naprawdę? Czy w ogóle można odpowiedzieć na to pytanie?
Czasem – zwłaszcza, gdy rzecz dotyczy sfery faktów - tak. Np. zakładasz się z sąsiadem o to, w którym roku urodził się Churchill. Obydwaj macie poczucie swojej racji - inaczej któryś z was nie zakładałby się! Po sprawdzeniu w encyklopedii okazuje się, że jeden z was się mylił.
Rzecz ma się inaczej, gdy chodzi o poglądy. Te nie dają się łatwo sprawdzić, czasem jest to całkiem niemożliwe.
Twoim przywilejem - a nawet obowiązkiem jest bronić swoich racji. Jak we wszystkim, tak i w tym nie wolno jednak przesadzać. Dobrą tego ilustracją jest wiersz naszego wieszcza „Golono-strzyżono”. Opowiada o niewieście, która w swych racjach się zacietrzewiła. To już niestety choroba. Dyskutując, zawsze musisz być otwartym na poglądy adwersarza. Przyznać mu rację wtedy, gdy brak ci argumentów.
Naprawdę? - zapytasz. - Dobrze. Dyskutuję z facetem na temat istnienia Boga. Ja jestem umysłowym chuderlakiem, on - potęgą. Zapędził mnie w kozi róg. Brak mi argumentów. Mam więc porzucić wiarę w Boga? Przyznać mu rację? Do tego mnie, Cieniu namawiasz?
Jeśli wymyśliłeś taki kontrargument, to nie jesteś takim umysłowym chuderlakiem, za jakiego się uważasz. Masz rację! Porządek wiary i porządek rozumu nie chodzą w parze. Nie można ani udowodnić ponad wszelką wątpliwość istnienia ani też nieistnienia Boga, bo On wymyka się rozumowemu poznaniu (pamiętaj: ratio - rozum). Dlatego też w takich dyskusjach racje mają niewiele do powiedzenia. Dlatego są ateiści, którzy zostają ateistami, mimo że nie mają już żadnego argumentu za niewiarą i są wierzący, którzy pozostają wierzącymi mimo że ktoś wytrącił im wszelkie argumenty za istnieniem Boga.
Racje nie dotyczą wiary, bo ta nie lokuje się w sferze rozumu. Nie oznacza to, że wszelka racjonalna refleksja nad Bogiem jest pozbawiona sensu. Dwa tysiąclecia chrześcijaństwa wypracowały wspaniałą spuściznę myślicieli - od Św. Pawła do Karola Wojtyły, którzy nie stronili od używania rozumu w swych medytacjach nad Istotą Boga i religii. Karmimy tą spuścizną nasz rozum i umacniamy tym samym ducha.
Lecz zawsze uważaj ze swoimi racjami. Żebyś nie stał się jednym z tych nieszczęśników, którzy posiedli wszelką rację na własność.
 

ODPOCZYNEK

A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym trudzie jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczy­nił go świętym (Rdz 2, 2-3)
Odpoczywać mamy zatem z nakazu Bożego. Nie jest więc odpoczynek wyrazem naszego lenistwa - grzechu głównego. No, chyba, że z tym odpoczynkiem przesadzasz...
Starozakonni właśnie przesadzali, choć w trochę innym sensie. Ich nadgorliwość w spełnianiu wymogów Pana przynosiła czasem komiczne efekty. Tak było z szabatem. Lista czynności zabronionych lub ilościowo ograniczonych mogła przyprawić o zawrót głowy.
Jezus z przymrużeniem oka traktował szabatowe regulaminy. Do rygorów dnia święte­go podchodził zdroworozsądkowo Niejeden raz wytykając faryzeuszom ich fałsz i mało­duszność podkreślał, że przykazanie miłości jest ważniejsze. Uzdrawiając człowieka w szabat, pytał: Co wolno w szabat: uczynić coś dobrego czy coś złego? Życie ocalić czy zabić? (Mk 3,4) Powiada też, że to szabat został ustanowiony dla człowieka a nie człowiek dla szabatu (Mk 2,27).
Nie powinieneś więc z tym odpoczynkiem przesadzać. Ale nie wolno ci też przesadzać w drugą stronę. Pamiętaj: niedziela jest świętem i ponad potrzebę pracować ci nie wolno. Całkiem niedawno przypominali o tym biskupi - i słusznie, bo wraz z kapitalizmem przywlokła się do nas nowa obyczajowość: sklepy otwarte od świtu do zmierzchu... jeszcze odrobinę i niedziela będzie się wyróżniać spośród innych dni jedynie czerwonym kolorem w kalendarzu...
Zapytasz: dobrze, więc co wolno robić w niedzielę? Jak ma wyglądać odpoczynek?
Może gorszysz się, że sąsiad po mszy porannej w pocie czoła kopie na działce?
A jeśli on przez cały tydzień ślęczał za biurkiem z oczami wlepionymi w ekran komputera - to gdzież znajdzie lepszy relaks?
Może dziwisz się, że koleżanka nie da się ruszyć z fotela i wyciągnąć na potańcówkę? Zapominasz, że ona jest kelnerką.
Co dla jednych jest odpoczynkiem, dla innych jest pracą. I na odwrót. Zasada jest prosta: nie powinno się w święto pracować zarobkowo, przynajmniej ponad potrzebę.
Dobrze - spytasz - a gdzie są granice? Co to znaczy „ponad potrzebę”
Oj, podejrzewam, że chyba wolałbyś jasno sprecyzowane przepisy szabatowe! O tym, co to znaczy „ponad potrzebę” musisz zdecydować sam. Sam na sam z sumieniem. To trochę trudniejsze od regułek prawa, nie?
Odpoczynek to nie tylko niedziela. To także urlop. Raz do roku (w porywach dwa razy) upychasz bagaż i rodzinę w „malucha” i ruszasz „odpoczywać” Może rajcuje cię włóczęgostwo po bieszczadzkich lub tatrzańskich szlakach? Może wolisz wiatr grający w żaglach na mazurskich jeziorach? A może uwielbiasz rolę „plażowej frytki”?
Nie dam ci recepty na najlepszy wypoczynek, może poza jedną malutką uwagą: obyś się nie stał na ten czas niewolnikiem. Niewolnikiem czasu, bagaży, reżimu domów wczasowych, prze-wodników gnających cię bezlitośnie od muzeum do muzeum, dzieci ciągle wyciągających grosz z portfela na wątpliwej jakości „atrakcje turystyczne”...
 Wakacje mają jeszcze jedną zaletę: odpoczniesz również ode mnie...
 

ODNOWA

Podstawową cechą świata doczesnego jest destrukcja. Metal rdzewieje i rozpada się, farba na okiennicach łuszczy się, w nie uprawianym ogrodzie pleni się chwast, chleb po­kry­wa pleśń, ciało po śmierci ulega rozpadowi... Fizycy powiadają, że we Wszechświecie rośnie entropia - miernik „nieuporządkowania” materii. Powstała nawet teoria śmierci cieplnej Wszechświata: w odległej przyszłości wypalą się wszystkie zasoby energetyczne, Kosmos wystygnie, wszędzie nastanie mrok i zimno. Niewesoła perspektywa, ale też i nie nasze zmartwienie: nastąpi to (jeśli nastąpi) za wiele miliardów lat.
Lecz owa skłonność materii do rozpadu jest, niestety, twoim codziennym zmartwieniem. Metalowe części samochodu, roweru musisz wciąż zabezpieczać, okiennice malować, chleb, mięso chronić, ogród plewić, mieszkanie systematycznie odnawiać...
Odnowa jest twoim codziennym zmartwieniem. Ale odnawiasz nie tylko mieszkanie, samochód, ubranie. Odnawiasz znajomości, wiedzę, która wciąż ulatuje z pamięci. Może korzystasz z gabinetów odnowy biologicznej, bo to teraz modne. Twój pracodawca co czas jakiś odnawia umowę o pracę (daj Boże, żeby był to wzrost wynagrodzenia a nie dymisja).
Odnowa towarzyszy nam także w życiu społecznym. W czasach komunizmu przeży­wałeś tzw. „zakręty historii”. Nagle okazywało się, że to co było, to błędy i wypaczenia. Par­tia odnawiała się i wszystko ruszało od początku. Także teraz towarzyszą nam procesy odnowy: a to system podatkowy okazuje się wadliwy, a to cichaczem urosła do monstrualnych rozmiarów biurokracja... Trzeba zacząć od nowa. Taki los.
Rozpoczął się nowy rok szkolny. Dzieci z nową energią zabrały się do pracy. A że nauczyciele zapomnieli o starych grzeszkach, psotach i wybrykach, mają szansę zacząć od nowa.
Twoje życie duchowe też wymaga odnowy. Zabrudziłeś duszyczkę grzechami - trzeba do spowiedzi. Nie łudź się, że od tej pory już nie zgrzeszysz - taka to ludzka natura. Jest taka pieśń, która pięknie i celnie opowiada o sensie chrześcijańskiej odnowy. Mówi: kochać to znaczy powstawać.
Dlatego nie poddawaj się, nie stresuj za bardzo tym, że raz po raz upadasz. Chrystus, który odnowił nasze z Bogiem Przymierze zawsze czeka na ciebie z wyciągniętą dłonią.
Nie musisz z tą odnową duszy czekać na nowy rok kościelny. Zawsze możesz zacząć od nowa. Taka to Boska natura.
 

SAMORZĄD

Samo nie grzmi, samo się nie błyska - twierdził Witkacy. Podobnie samo się nie rządzi. Samorząd to rządy nas, prostych ludzi. Twoje, moje. Nasze. Sami rządzimy naszą wspólnotą. Rządzą wszyscy - czyli rządzi cały lud a nie ograniczona elita. Nazywa się to z grecka demokracją - czyli władzą ludu.
Lecz nie sposób, by rządzili wszyscy. Pamiętasz, co się dzieje w domu, gdzie jest sześć kucharek. Gdy rządzą wszyscy, nie rządzi nikt. Taki stan nazywamy anarchią.
Czy więc samorządność, demokracja polegająca na równym udziale każdego we wła­dzy jest tylko marzeniem, utopią? Jeśli rozumieć ją dosłownie - tak. W poszukiwaniu wyj­ścia z tego dylematu wynaleziono „złoty środek”: demokrację przedstawicielską. Elitę wła­dzy wybiera lud. Cały lud. Jeśli do owej elity nie aspirujesz, Twoja władza objawia się co jakiś czas w akcie wyborów. Wrzucasz kartę wyborczą do urny i jest to z twej strony akt zaufania. Przede wszystkim do osoby (osób), którą (które) na tej karcie wyróżniłeś. Ale także do tych, którzy nasze głosy będą liczyć - do komisji wyborczej.
Zaufanie należy do sfery wartości. Widzisz więc, że akt wyborczy jest w pewnym sensie aktem moralnym!
Powiesz: nikomu nie ufam. Cała ta polityka to bagno. Pchają się tam ludzie bez czci i wiary. Najpierw stroją się w barwne piórka, żeby mnie, naiwniaka zauroczyć, przyciągnąć... a jak się już znajdą „na górze” pilnują wyłącznie własnej kasy. Wybory to wyścig do koryta. Nie pójdę. To bezcelowe, a nadto uwłacza mojej godności.
Rzeczywiście, niewiele optymistycznych wniosków można wyciągnąć z doświadczeń funkcjonowania demokracji w III Rzeczypospolitej. Dlaczego? Czy demokracja jest złym spo­sobem sprawowania władzy? Złym - powiadał Churchill - ale nikt dotąd nie wymyślił lepszego (on rzeczywiście skosztował goryczy demokratycznych mechanizmów: wygrał wojnę, a następnie przegrał wybory).
To nieprawda, że demokracja jest złym sposobem sprawowania władzy. Ona może być skuteczna lub nie. Ta skuteczność zależy od kondycji moralnej elektoratu - czyli ludu. Jeśli jest ona duża, jeśli większość to ludzie uczciwi, brzydzący się kłamstwem, kradzieżą, wszelką inną niegodziwością - trudno się spodziewać, by wybrali niegodziwca. A nawet jeśli dali się przez niego nabrać - następnym razem będą mądrzejsi.
Całkiem świeży przykład. Mimo, że zostały publicznie odkryte niegodziwości Clintona, mimo że okazał się on ponad wszelką wątpliwość kłamcą, krętaczem (zapomnę już, że playboyem) - nie stracił poparcia opinii publicznej. Taka jest dziś kondycja moralna ludu amerykańskiego.
Kto przymyka oczy na drobne kłamstewka, matactwa, kradzieże? Ten, który sam to robi, lub zrobiłby, gdyby miał sposobność. Nasz „piękny Olo” też kręcił i mataczył - i też utrzymał swą popularność. Tak jest dziś kondycja moralna Polaków.
Jest więc dziś demokracja niezbyt efektywnym sposobem sprawowania władzy w Polsce. Rozumiem, że jako człek uczciwy, złem się brzydzący nie chcesz mieć z tym nic wspólnego. Najprościej jest zostać w domu. Niech „oni” tam między sobą żrą się o te swoje stołki. Mnie nic do tego. Jestem ponad to.
Zastanów się, co będzie, gdy większość ludzi uczciwych pomyśli tak, jak ty. Do wyborów pójdą wyłącznie niegodziwcy, krętacze, złodzieje - lub tacy, którym to nie przeszkadza. Wybiorą zatem równych sobie: niegodziwców, krętaczy, złodziei - a oni będą rządzić. Niestety, także Tobą i całą niemałą rzeszą uczciwych, złem się brzydzących! Będą nie tylko brukować ulice, po których chodzisz, Będą także decydować o programach wychowania twoich dzieci, sposobach funkcjonowania służby zdrowia, budownictwie mieszkaniowym - to zależy od szczebla wyborów.
Przed Tobą wybory do samorządu lokalnego. Jak mało gdzie, tu będziesz mógł sprawdzić, na ile twój kandydat spełnił nadzieje. Tych wyborów nie powinieneś ignorować. Oczywiście, nie powiem ci, na kogo powinieneś głosować. Z uporem powtórzę jedno: powinieneś udzielić poparcia tym, którym ufasz.
Powiesz: nikomu nie ufam do końca.
Zgoda. Tym, którym bardziej ufasz.
 

ZAWIERZENIE

Zawierzyć (komuś) pieniądze, dobytek - przeczytasz w słowniku poprawnej Polszczyzny. Z dopiskiem: wychodzi z użycia.
Niestety, ten piękny wyraz rzeczywiście wychodzi z użycia. Nie stosujemy go praktycznie w mowie potocznej. I pewnie wyszedłby całkiem, gdyby nie... Jan Paweł II. On przywrócił mu właściwy sens, właściwy blask. Jest niemal pewne, że gdy Papież mówi: „zawierzam”, to zaraz dopowie: Maryi. A ponieważ mamy październik, rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II - przeto pochylmy się nad tym najważniejszym dla Niego słowem.
Najważniejszym? Czy aby nie przesadzasz Cieniu?
Nie przesadzam. Zauważ, pod jakim hasłem Papież Polak rozpoczął swą Piotrową posługę: Totus Tuus: cały Twój. Rozpoczął od najkrótszego, lecz jakże wspaniałego aktu zawierzenia Maryi. A już w pierwszej swej encyklice Redemptor Hominis (4.03.1979) Jan Paweł II nazywa Maryję „Matką naszego zawierzenia”. Aktów tych przyszło potem mnóstwo. Praktycznie w każdej z ponad 80 pielgrzymek do różnych zakątków świata słowiański Papież dokonuje aktu zawierzenia Maryi. Nie wie­rzysz? Przyjrzyj się kilku najważniejszym.
Pragnę Tobie, Matko Kościoła, poświęcić i zwierzyć Kościół na ziemi nigeryjskiej” (Ka-duna, 14.02.1982)
W szczególny sposób zawierzamy Ci tych ludzi i te narody, które najbardziej tego potrzebują (...) Przyjmij ufność naszą pokorną i zawierzenie!(...) Zawierzając Ci, o Matko, świat, wszystkich ludzi i wszystkie ludy, zawierzamy Ci także samo to poświęcenie za świat, składając je w Twym macierzyńskim sercu” (Fatima, 13.05.1982, pielgrzymka w rocznicę zamachu)
W tajemnicy Odkupienia Chrystus sam dokonał zawierzenia każdego i wszystkich swo­jej Matce. Do sanktuarium w Lujan przybywamy w duchu tego zawierzenia” (Lujan, 11.06.1982)
O Matko i Pani Jasnogórska, pragnę - w zjednoczeniu ze Wszystkimi - zawierzyć Tobie jeszcze raz mój Naród (...) pragnę Tobie Samej zawierzyć to wszystko, co zostało wypraco­wane w trudnym okresie ostatnich lat, zwłaszcza od sierpnia 1980 roku” (Apel Jasnogórski, 19.06.1983)
I tak dalej. Cytowanie wszystkich papieskich aktów zawierzenia Ma-ryi zajęłoby dobrych kilka felietonów. Lecz co to znaczy - zawierzyć?
Zawierzenie - wyjaśnia Papież w encyklice Redemptoris Mater (25.03.1987) - jest odpowiedzią na miłość osoby, w szczególności zaś na miłość matki”. Nie jest więc zawierzenie zaufaniem, jest czymś więcej. Popatrz: zaufanie może być skutkiem działania rozumu (obserwuję kogoś i sza­cuję, na ile mogę mu zaufać), a zawierzenie - nie. Nie jest też powierzeniem; słowo to stosuje Papież niejako w relacji odwrotnej: przywołując (w tejże encyklice) scenę pod krzyżem, mówi: „O ile Odkupiciel powierza Maryję Janowi, o tyle równocześnie Jana zawierza Maryi”. Powierzenie obliguje do obowiązku (Jan musi się troszczyć o Matkę), zawierzenie nie (osoby kochającej nie trzeba przecież obligować)
To nie jest jakaś powierzchowna gra słów. Papież nie gra słowami. To bardzo głęboka różnica.
Podumaj troszkę nad zawierzeniem. Nad tym fascynującym fenomenem bezgranicznego zawierzenia Maryi: Totus Tuus. Będzie to najpiękniejszy prezent dla Papieża w kolejną rocznicę pontyfikatu.
 

CZAS

Co to jest czas?
Jedna z polskich literatek, opowiadała, że będąc dzieckiem zobaczyła rysunek w książce przedstawiający jeźdźca na koniu stojącym dęba nad przepaścią. Przez kilka dni wracała do tej ilustracji, oczekując, kiedy obaj runą w przepaść. Ku jej zdumieniu, nic takiego się nie stało.
Skąd to absurdalne na pierwszy rzut oka oczekiwanie? Małe dziecko może nie rozumieć, że ilustracje, fotografie przedstawiają scenę zatrzymaną w czasie.
Czas to ruch. Najmocniej, (choć niestety najdotkliwiej) uświadamiasz to sobie, patrząc na zastygłe w bezruchu ciało zmarłego.
- Dla niego czas już zatrzymał się - powie jeden.
- On już przeszedł z czasu do wieczności - powie drugi.
Upływ czasu możemy zaobserwować wyłącznie dzięki ruchowi. A że ruch odbywa się w przestrzeni, to wiążemy jedno z drugim. Fizycy znają to najlepiej - utworzyli pojęcie czasoprzestrzeni. Dzięki temu pojęciu bardziej rozumieją mechanizmy rządzące światem materialnym.
Lecz między przestrzenią i czasem istnieje jedna zasadnicza różnica. O ile w przestrze­ni możemy wędrować w dowolnym kierunku, o tyle ruch w czasie jest wyłącznie jednokie­runkowy. Chwile które są za nami, minęły bezpowrotnie. „Chciałbym cofnąć czas” – śpie­wał z nostalgią Niemen. Któż z nas by mu nie zawtórował? W pogoni za minioną młodo­ścią, pełną siły, zdrowia, zapału, beztroski... Albo w rozpaczliwym pragnieniu odwrócenia zła, które sprokurowaliśmy, a teraz z przerażeniem i bezsiłą obserwujemy, jak rozprze­strzenia się poprzez lawinę zdarzeń...
Niestety. Czas jest nieubłagany. Mija w tempie, na które nie mamy wpływu i nie daje się cofnąć. Dlatego jest takim bogactwem. Czas to pieniądz - głosi międzynarodowe przy­słowie.
To jednak też nieprawda. Pieniądzem można handlować. Czasem handlować nie sposób. Nawet największy bogacz nie może kupić sobie czasu u biedniejszego. Prędzej czy później dorwie go Bezruch.
Dziś odwiedzasz cmentarze - miejsca, gdzie odprowadzamy tych, którzy już wyrwali się ze szpon czasu. Nie wiemy, gdzie są ani jak im tam jest poza czasem. Wierzymy, że w niebie i że im tam dobrze. Lepiej niż nam, uwikłanym w czas, ciągle biegnących, zdyszanych...
Nie zazna dusza moja spokoju, póki nie spocznie w Panu - powiada św. Augustyn.
Ten spokój, to nie tylko bezruch, spoczynek. To trwanie z Panem, który jest poza czasem. Ponad czasem.
Pomyśl o tym - czasem.
 

KONIEC

To ostatni w tym roku tydzień w roku kościelnym. W czytaniach pełno o spełnieniu się dziejów. Dobry czas, by podumać nad końcem.
Słowa tego używasz w różnych sytuacjach. Na przykład, gdy bieda cię przyciśnie i nie możesz „związać końca z końcem”. Gdy chcesz pokazać alternatywę: „każdy kij ma dwa końce” (niezupełnie tak, kij ma początek i koniec; które jest które, zależy z jakiej strony patrzysz).
Ale najczęściej, mówiąc „koniec” masz na myśli kres czegoś. Skończył się film („the end”, często też „happy end”). Skończyła się szkoła - radość. Skończyły się wakacje - smutek. Skończył się rok - sylwestrowe szaleństwo.
Koniec roku kościelnego nie cechuje się szaleństwem, tylko zadumą. Eschatologiczne czytania Pisma Św. kierują nasze myśli ku kresowi dziejów. Ku końcowi świata.
Jaki on będzie? - myślisz. Czy w ogóle będzie - powątpiewasz. - Gdzieś tam wyczytałem, że uczeni uważają, iż świat jest nieskończony - w czasie i przestrzeni. Jest wieczny. zawsze był, jest i będzie. Wszechświat nie ma końca.
Prawda to, czy tylko „bolszewicka propaganda”?
Nie wiadomo do końca. Współczesna kosmologia - nauka zajmująca się Wszechświatem - skłania się raczej ku stwierdzeniu, że miał on swój początek. Uczeni nazywają go Wielkim Wybuchem (Big Bang). Około 20 miliardów lat temu cała materia Wszechświata była skupiona w niewyobrażalnie małej przestrzeni: jej gęstość przekraczała wówczas 1090 (dziesiątka z dziewięćdziesięcioma zerami!!) gram na centymetr sześcienny. W takich ekstremalnych warunkach nie obowiązują znane nam prawa fizyki, nie ma też sensu mówić o czasie i przestrzeni - więc także o jakimś początku, czy końcu czegokolwiek.
Potem Wszechświat zaczął się rozszerzać (zupełnie jak eksplodujący granat) i w takim stanie znajduje się do dziś.
Czy proces ten kiedyś ustanie, czy też rozszerzanie będzie trwać w nieskończoność? Nie wiadomo. Aby powiedzieć cokolwiek na ten temat, należałoby w miarę dokładnie „zważyć” Wszechświat. To trudne zadanie. Uczeni od lat zliczają masę materii znajdującej się we Wszechświecie - i ciągle czegoś przybywa. A to pył międzygwiazdowy, a to „czarne dziury...”. W tej chwili stan jest taki, że „na dwoje babka wróżyła”. Czyli: będzie koniec Wszechświata, albo go nie będzie.
Niewiele ci wyjaśniłem, prawda? Nie przejmuj się - w sprawie końca świata jako spełnienia się czasu, powtórnego przyjścia Chrystusa, kwestia końca Wszechświata materialnego nie ma większego znaczenia. Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie ani Syn, tylko Ojciec (Mk 13,22).
Nie przejmuj się. Czuwaj.

Proza Poezja Publicystyka Religia Fotografia Muzyka