Długa była ta zima. Tak długa, że wiosna, choć
nasza, wielu już nie cieszy. Jakoś nie dźwigał Wałęsy wiwatujący tłum i to
nie dlatego, że Wódz odrobinę przytył. Z innych powodów ciężko było.
Tłum wiwatuje, gdy na ringu leży znokautowany przeciwnik. Tłum milczy, gdy
leży nasz. Takie są prawa tłumu. Smutne, ale są. Trzeba je brać pod uwagę.
Zwłaszcza teraz, gdy od patriotycznych serc bardziej przydatne będą
patriotyczne umysły.
Teraz nie było nokautu. Choć sercu marzył się rewanż za 13 grudnia.
Jest postawa serca, która mówi: Nie gram. Wolę zdechnąć z głodu, niż dotknąć
czerwonego. Psuliście - naprawiajcie. A jak nie umiecie - won.
I jest postawa rozumu, która odpowiada: A co to da? Czerwonemu - wiadomo -
klęskę. A nam?
Postawa serca to postawa rewolucjonisty. Serce, działając w przestrzeni
polityki prędzej czy później produkuje ideologie. Ideologia jest strawą
rewolucji. Rewolucja to krew.
Postawa rozumu to postawa pragmatyka. Rozum, działając w przestrzeni
polityki prędzej czy później każe pobrudzić ręce.
Coś wybrać trzeba. Wolę ręce brudne od zakrwawionych. I wcale nie jest to
sprawa gustu. To sprawa moralności.
Tak wyglądają fundamenty filozofii, na której budowałbym Solidarność.
Dlatego wołam: Ludzie! Cieszcie się! Cieszcie się bardziej, niż po
pamiętnym sierpniu. Dlatego, że nie było nokautu. Dlatego, że mecz był
nudny. Ciężki, ale nudny. Tylko fakt, że nie było nokautu daje nam szansę.
Tylko ewolucyjny ruch w systemie sprawowania władzy nie pozwoli, aby
wahadło przemocy odbiło w drugą stronę.
Obawiałem się, że zepchnięcie Solidarności w podziemie wyprodukuje całe
tabuny rewolucjonistów. Myliłem się. Boże, jakże się cieszę, że byłem w
błędzie! Okrągły stół pokazał mi wyraźnie, że tam, w podziemiu kwitła
plantacja ludzi myślących. Ludzi działających trzeźwo, umiejących, gdy
trzeba, powściągnąć emocje.
Mój program jest prosty. Idźmy za nimi.
Z komunizmem (żeby było jasne: takim, jakiego doświadczyliśmy w ostatnich
dziesięcioleciach) wygramy na pewno. Jeśli tylko dogłębnie i powszechnie
zrozumiemy i przyjmiemy za swoją prawdę, którą przekazał nam Jan Paweł II w
homilii na Zaspie. Prawdę o Solidarności zawierającą się w tym krótkim
ewangelicznym przesłaniu:
Jedni drugich brzemiona noście.
Motywem przewodnim „reżimowego” studia
wyborczego są sondy uliczne. Fakt, że tę właśnie tak przecież
skompromitowaną formę wybrali koalicyjno-rządowi socjotechnicy tylko
pozornie świadczy o braku inwencji. W rzeczywistości jest on dowodem
działania, co prawda całkiem wyzutego z poczucia wstydu i elementarnych
norm moralnych, za to opartego na trzeźwej kalkulacji strat i zysków. Mają
bowiem owe sondy szereg praktycznych zalet. Przyjrzyjmy się kilku
istotniejszym:
Pierwsza i podstawowa - to nieograniczona wręcz możliwość manipulacji.
Godzina spaceru kamerzysty i reportera z mikrofonem pod domami Centrum daje
materiał, z którego sprytny montażysta może przygotować sondę
satysfakcjonującą każdego: pronowca albo wałęsowca, stalinowca albo „taczerowca”,
papistę albo ateistę.
Druga - to możliwość sterowania treścią sondy. Chcąc uzyskać pożądaną
odpowiedź od przygniatającej większości, wystarczy odpowiednio sformułować
pytanie. Ten fenomen idealnie obrazuje prezentowana ostatnio mini-ankieta
dotycząca sposobu głosowania.
Ankietowanym przedstawiono następujący zestaw pytań:
1. Skreślam tych, co mi kazali
2. Nie mam zdania
3. Głosuję mądrze
Proste, nieprawdaż?
Gdzie tu zostawiono jakiś margines, skoro, jak powiadają, Pan Bóg jedynie
rozum rozdzielił sprawiedliwie: oto nikt się jeszcze nie zgłosił z
pretensją, że dostał za mało! Każdy więc odruchowo krzyknie: Ależ
oczywiście, tylko trzeci wariant! Głosuję mądrze! Nie ma tu żadnej
wyrafinowanej chytrości, jedynie prosty błąd logiczny. Otóż pytania ankiety
muszą być alternatywami, to znaczy winny się wzajemnie wykluczać. Każdy wie
o tym podświadomie, stąd pierwsze pytanie odbierze jako alternatywę
trzeciego (czyli - głosuję głupio). Tymczasem tak przecież nie jest.
Istnieje bowiem możliwość, że ktoś każe
mi głosować mądrze. Że jego opcja jest obiektywnie najroztropniejsza.
Tym, którzy gromko i ochoczo wybrali trzeci wariant (głosuję mądrze),
szczerze życzę spełnienia zamiaru. Wyrażam jednak wątpliwość: jakże chcą to
osiągnąć, skoro dali zgodę na udział w tak idiotycznie zredagowanej
ankiecie?
Wreszcie trzecia istotna zaleta sondy: sterowanie wrażeniem. Gdy damy
wiarę spreparowanemu ciągowi obrazów, cóż się okaże? Że Solidarność to
jakiś tam margines pałętający się niczym niesforny kundel między nogami
właściciela; ogół zdrowego społeczeństwa zawsze popierał partię i rząd. Nie
bez kozery socjotechnikom strony koalicyjno- rządowej chodzi o takie
wrażenie. Człowiek posiada instynkt stadny, często skłaniający go do wyboru
kierunku wskazywanego przez ogół. Nie szkodzi, że trick ów dawno się już
przejadł. Zawsze znajdzie się niemało baranów bezmyślnie podążających za
podstawioną iluzją stada.
Swoją drogą - ciekaw jestem, ilu ich wyhodował stan wojenny? To się okaże
już niedługo. Czwartego czerwca.
Toruń, 1989.06.01
Pan Zbysław Rykowski, usiłujący dorównać w
pełnieniu obowiązków rzecznika prasowego rządu swemu wielkiemu
poprzednikowi powiedział, oceniając kampanię wyborczą PZPR, iż była ona
spokojna, taktowna, nawet elegancka. Cóż, każdy ma właściwe sobie
wyobrażenie o spokoju, takcie i elegancji, a punkt widzenia p. Zbysława jako
komunisty nikogo w tym kraju chyba nie zaskoczył. Nie spodziewam się
jednak, aby ktokolwiek (a opozycja w szczególności) skorzystał z owego
wzorca politycznych zachowań w następnych wyborach, nawet jeśli będzie
dysponentem Radiokomitetu tak arbitralnym, jak sympatyczny minister
propagandy (o poziomie owej sympatii dali w wyborach świadectwo mieszkańcy
stolicy solidarnie z całą polską zagranicą!). Swoją drogą należałoby
wprowadzić do użytku nowe pojęcia: socjalistycznego taktu
i socjalistycznej elegancji.
Po wtorkowej konferencji, spocony zastępca rzecznika wyznał redaktorowi
Panoramy Dnia, że trudniejszego zadania nie miał dotąd żaden rzecznik na
świecie. I choć może to wyglądać nieprawdopodobnie, był w tym bliski
prawdy. Bo na tejże konferencji pan zastępca musiał zjeść żabę. A był to
okazały egzemplarz wyjątkowo wstrętnej ropuchy. Toteż grymasy, jakie
mogliśmy we wtorkowy wieczór obserwować, nobilitują p. Zbysława wprost do
finału ogólnoświatowego konkursu na miny.
Dzień wcześniej jadł żabę rzecznik PZPR, p. Bisztyga. Uczynił to z wprawą
starego Indianina: ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy oznajmiał
telewidzom zdecydowany sukces wyborczy Solidarności. Gratuluję męskiej
postawy. Pan Bisztyga zademonstrował też owe słynne przymioty
pezetpeerowskiego wzorca politycznych zachowań. Zwłaszcza wobec
występującego tuż po nim rzecznika Komitetu Obywatelskiego
p. Onyszkiewicza.
Znany ze swej niezależności red. Toeplitz zaprezentował we wtorkowej
Panoramie Dnia jeszcze inny styl konsumpcji żaby. Sądząc z miny, udawał,
że je schaboszczaka, jednak wygłoszona oracja dowodziła, że danie
zaszkodziło mu... na rozum. Twierdzić, że Senat opanowany przez
Solidarność jako jedyną ambicję postawi sobie blokowanie wszystkich uchwał
Parlamentu, co w konsekwencji całkowicie uniemożliwi działanie rządowi,
twierdzić tak, to albo być ślepym na to, co się ostatnio w Polsce wydarzyło,
albo zwariować. A może tylko nie mieć wyobraźni, że można inaczej niż dotąd
bywało.
Sądzę, że sezon na żaby jeszcze się nie skończył. Przyjdzie też kolej na
was, Panowie Opozycja! Przyjdzie ten dzień, że trzeba będzie wybrać
Prezydenta. Natenczas Wódz Wałęsa zbierze was wszystkich i powie: zmusić
was, panowie nie mogę, ale idźcie po rozum do głowy. Odrzućcie emocje. Czy
widzicie inne wyjście? Poza tym jednym, jedynym?
Oj, coś czuję, że Wódz tak właśnie powie. I będzie miał rację. Nie można
przeciągać struny. Nawet szczur, choć militarnie słabszy, przyparty do muru
atakuje kota. A nasza władza militarnie słabsza nie jest. I wszyscy wiemy,
jakie rzeczy umie wprowadzać w majestacie prawa! A zrobi to, jeśli rachunek
strat przekroczy rachunek zysków. Lub jeśli w ich obozie przegrają ci,
którzy zdecydowali się na dialog. Jesteśmy skazani na współpracę z nimi
właśnie, choć w zakamarkach pamięci czają się bolesne cienie niedalekiej
przecież przeszłości. Choć serce dyktuje coś innego, coś zupełnie innego.
Lecz rozwiązania serca rzadko bywają roztropne; wiedzą o tym nie tylko
zakochani.
Dlatego właśnie sądzę, Szanowni Senatorowie, Szanowni Posłowie Komitetu
Obywatelskiego, że nadejdzie ów dzień, kiedy przynajmniej część z Was,
w poczuciu troski o Polskę, z godnością i spokojem przełknie tę żabę.
Toruń, 1989.06.
Spotkanie przedwyborcze w Auli UMK z
kandydatami do Sejmu i Senatu z ramienia Toruńskiego Komitetu
Obywatelskiego rozpoczęły uroczyste dźwięki Poloneza As-Dur Chopina. Serce
podniosło się w górę... lecz opadło, gdy pamięć perfidnie podsunęła
skojarzenie z telewizyjnym ceremoniałem wystąpień Mężów Opatrznościowych
powojennych czasów. Ze słowami pełnymi fałszywej ojcowskiej troski. Z wizją
jedynie słusznej drogi, za którą zawsze stał, stoi i będzie stał cały
naród, w poczuciu patriotycznego obowiązku realizujący swą moralno-ideową
jedność.
Nie pamiętam już, który z niezależnych bardów śpiewał, że woli gitarę od
fortepianu; ona wszak towarzyszy słowom prostym i szczerym, gdy ten
arystokrata wśród instrumentów służy oprawie spektakli pełnych fałszu
i obłudy.
Ile czasu trzeba, by oddać muzyce Chopina jej prawdziwe wartości? By
kojarzyła się, jak powinna: z pięknem polskiego pejzażu, z trudnym
i nierzadko dramatycznym, lecz NASZYM do granicy możliwości tego słowa -
etosem Polski?
Podobno Janusz Korwin-Mikke nie chciał się dać sfotografować na tle napisu
SOLIDARNOŚĆ. „Ja na tle czerwieni? Nigdy!” - oburzał się.
Czerwień. Kolor krwi. Kolor szat liturgicznych wdziewanych do nabożeństw w
dni Męczenników. Krzyczący krzywdą, bólem, rozpaczą. Nie dający
zapomnieć, jak mocno tkwimy korzeniami w biologii świata, gdzie bezduszne
mechanizmy ewolucji wypracowały jedynie efektywną receptę na
przetrwanie: walkę o byt. Bez świadomości tego człowiek nie jest w stanie
dokonać orientacji swej drogi. Może zapomnieć, że to on właśnie otrzymał
posłannictwo zmiany motoru napędzającego ewolucyjną lokomotywę - z walki
na miłość.
Tymczasem czerwony kolor zawłaszczyli sobie ci, którzy walkę umieścili
w centrum swojego światopoglądu. Wynieśli ją na piedestał. Krew nie jest
już przestrogą. Jest bóstwem.
Takie podejście nigdy nie da się pogodzić z humanizmem. Nawet, gdy chce się
to uczynić tak karkołomnymi sztuczkami jak konstrukcja sloganów typu „Linia
porozumienia i walki”.
Ile czasu trzeba, aby oczyścić czerwień z niebezpiecznej iluzji? Żeby już
nigdy nie przywodziła na myśl szalonej koncepcji uszczęśliwiania świata
rewolucyjnymi paroksyzmami?
Jeszcze Polska nie zginęła...
Brzmieniu tych słów posłuszne są nawet nogi: same prostują się, każąc
przyjąć postawę wyrażającą dumę i szacunek.
Lecz przecież zaraz pojawia się wspomnienie pewnego mroźnego grudniowego
poranka. Te słowa - tam i wtedy - były jak uderzenie bata w policzek. To
złowieszcze: póki MY żyjemy. MY. To znaczy ONI.
Ile czasu trzeba, by Mazurek Dąbrowskiego znów był NASZYM hymnem?
Swoją drogą - kocham muzykę Chopina. Szanuję czerwień. Wstaję na dźwięki
Mazurka Dąbrowskiego. Gotów więc jestem czekać. Na pewno przyjdą czasy, gdy
muzyka Chopina będzie muzyką Chopina, czerwień czerwienią, a Mazurek
Dąbrowskiego - Hymnem.
Daj Boże doczekać.
Toruń,1989.06.
W jednej z piosenek Młynarskiego przewija się
taki pikantny motyw: „Co by tu jeszcze spieprzyć panowie? Co by tu jeszcze?”
Wszyscy wiedzą, o kim myślał Młynarski, pisząc te słowa.
Kiedy doszedł do skutku Okrągły Stół, pomyślałem: No proszę! Poszli po rozum
do głowy. Nareszcie mają ambicję coś naprawić.
Tak sobie pomyślałem. Lecz jak trudno pozbyć się starego nałogu wiedzą nie
tylko palacze. Ilustracją tego niech będzie lansowane przez koalicję
zdumiewające hasło przedwyborcze: „Głosuj na nas! Nasze błędy już znasz”.
Szczerość godna podziwu, nieprawdaż? Następnym razem proponuję trawestację
słynnego sloganu: „Partacze wszystkich krajów łączcie się” Może chwyci;
brzmi przecież nieco dumniej.
Wybory stworzyły szansę mozolnego budowania nowej przestrzeni życia
politycznego. Nowej jakości parlamentarnej. Nowej, lecz przecież starej jak
świat; mechanizmy te znane i wypróbowane są w wolnym świecie. Tylko ślepiec
nie dostrzega ich walorów. Dosadnie wyraziła to premier Wielkiej Brytanii
p. Margaret Thather w wywiadzie udzielonym polskiej TV podczas wizyty w
naszym kraju: „ Opozycja, panowie, to alternatywny rząd”. Partia będąca u
władzy wciąż czuje na sobie wzrok opozycji. Wystarczy jeden niewłaściwy
krok, potknięcie drobne - a ona już podnosi wrzask. A gdy nieudolnych
posunięć jest więcej, gdy w kraju zaczyna maleć stopa życiowa i rośnie
niezadowolenie mieszkańców - zawsze mogą oni wybrać tamtych; opozycja wciąż
pozostaje w gotowości do przejęcia władzy.
Taki jest sens opozycji. Taka właśnie, dająca popalić rządowi opozycja jest
gwarancją, że aktualnie sprawujący władzę rząd będzie się starał, pilnował,
będzie kontrolował i przemyśliwał każdy swój krok.
Ku takiemu systemowi chcemy zmierzać. Lecz od czegóż ludzie pozostający w
szponach starego nałogu? Wciąż rozglądają się: co by tu jeszcze spieprzyć
panowie? Co? Jak to co! Wiadomo. Rozwalmy opozycję! Utwórzmy szeroką
koalicję! Zaprośmy ich do rządu! Podzielimy się władzą - i diabli wezmą
wszelkie nadzieje na lepsze jutro. Bo opozycja w koalicji z władzą to już
nie opozycja. To tylko - jak się wyraził Adam Michnik - rozszerzenie
nomenklatury władzy o zawodników z drużyny Lecha Wałęsy.
Istnieje możliwość, że nie wszyscy optujący za udziałem opozycji w rządzie
są miłośnikami partactwa. Może niektórzy sądzą, iż działają w dobrej
wierze? Trzeba im odpowiedzieć, najlepiej używając ich urokliwego
przedwyborczego języka - żeby do końca zrozumieli: Sama koalicja? Głupia
propozycja. Przerabialiśmy to ponad czterdzieści lat. Dziękujemy.
Liderzy Solidarności oświadczają, iż trudno wykluczyć możliwość udziału
reprezentantów opozycji w rządzie. U nas nie obowiązuje dyscyplina partyjna
- powiadają - jak któryś z posłów będzie miał kaprys - któż mu zabroni?
Rozumiem, że mówić tak nakazuje im szacunek dla demokracji. Mniejsza już o
to, że odłożyli go na bok przy Okrągłym Stole i potem - tworząc w
przedwyborczej gorączce osławioną „nomenklaturę Lecha Wałęsy”. Widać robili
to w imię racji wyższych, czego nie może im zapomnieć Bogdan Cywiński w 2
numerze „Tygodnika Solidarność”. Lecz pytam: czy w systemie demokratycznym
(a tym bardziej nie całkiem demokratycznym) opozycja nie ma prawa do
zorganizowania się w parlamencie? Musi stanowić - w imię demokracji właśnie
- zatomizowany, bezładny zlepek posłów? Czy posłowie, skoro przyjęli
propozycję kandydowania pod barwą Komitetu Obywatelskiego nie mają
obowiązku reprezentowania jego linii nadal? I czy ten Komitet ma moralne
prawo rozwiązać się teraz, zostawiając ich w społecznej próżni? Bo chyba
trudno, by sponsorował im związek zawodowy, nawet, jeśli on ma ambicje
większe od rozdziału cebuli.
Swoją drogą, cieszcie się posłowie! Wałęsa dał Wam wolność. Jeśli komuś
spodoba się rządowa ławka - niech siada - Rakowski już się posunął,
koalicja zaprasza. Lecz gdy tak uczyni - powinien wiedzieć, że ani się
obejrzy, jak wraz z nią, będzie się rozglądał po polskim podwórku,
zacierając ochoczo dłonie i mrucząc: co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?
Co by tu jeszcze...
Toruń,1989.08.20
Wszelkie przedmarksistowskie koncepcje równości
społecznej klasycy tej postępowej filozofii ładują do jednej szuflady z
etykietą „komunizm utopijny”. Dopiero marksizm - powiadają - stworzył mocne
naukowe podstawy urealnienia tych marzeń. Dziś nikogo - zwłaszcza w
krajach realnego(!) socjalizmu - nie trzeba przekonywać czy i w jakim
stopniu marksistowski eksperyment zbliżył świat do ideału ustroju
sprawiedliwości i równości społecznej.
J.J.S.,
autor rubryki „Rekonwalescencja” pisze (Tygodnik Solidarność nr 4/89): „Skodyfikowana
przez George'a Orwella nowomowa jest narzeczem totalitarnej władzy.
Naczelną regułę nowomowy stanowi zamiana znaczeń.”
Właśnie. Wypracowana przez marksizm-leninizm totalitarna maszynka
przenicowała również znaczenie słowa „komunizm”, którego miała być
nośnikiem. Dziś wywołuje ono skojarzenia raczej ponure, czego celnym
podsumowaniem jest anegdota o pewnym Czechu, który na wiadomość, że za 10
lat będzie już u nich komunizm odpowiedział: „A ja se ne boje! Ja mam
rakowinu!”
Dziś to słowo rodzi bunt. Jest dla wielu jak czerwona płachta na byka:
pobudza agresję. Słyszałem o pewnym kierowcy MPK, który, ogłosiwszy awarię
wozu, ze stoickim spokojem przyjmował wszystkie wyzwiska od pasażerów.
Jednak gdy usłyszał: „Ty komunisto!”, zerwał się, wyciągnął klucz
francuski, pytając złowrogo: „Który to, k..., powiedział?!”
Dziś to słowo każe brać do ręki kamień gorącogłowym, lecz przecież marzącym
o normalnym życiu młodzieńcom.
A przecież mogło być inaczej. Popatrzmy:
W 1610 r dwaj włoscy jezuici: Szymon Maceta i Józef Cataldino rozpoczęli
misję wśród Indian Guaranów w Ameryce Płd., wprowadzając w podległych
sobie okręgach misyjnych jeden z najciekawszych katolickich eksperymentów
społecznych. Oto w kraju Guaranów zorganizowano konsumpcję i produkcję na
sposób komunistyczny. Eksperyment, którym objęto ponad 100 tys. ludzi,
trwał ponad 150 lat a zakończył się tylko wskutek interwencji zbrojnej
i rozwiązania Zakonu. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do publikacji
„Republika Guaranów” (PAX, 1971) oraz gorąco namawiam do obejrzenia filmu
„Misja”. Tu dopowiem jedynie, że ów system realizował ideę równości i
wspólnoty całkiem dobrowolnie, zaś swą ekspansję zawdzięczał nie
lufom karabinów (czy choćby ostrzom dzid), lecz niezwykłej atrakcyjności w
sferze stosunków międzyludzkich i skuteczności w sferze gospodarczej.
Republika Guaranów - ów nieprawdopodobny fenomen (uprzytomnijmy sobie:
szło o zaszczepienie chrześcijańskiej myśli społecznej w zupełnie obcym
kulturowo, etnicznie i religijnie kraju) - mógł się powieść jedynie
dlatego, że w centrum wartości normujących życie społeczne ustawił miłość,
solidarność i braterstwo: jak się okazuje, niezbywalne warunki wcielenia
komunizmu.
Przez półtora wieku istnienia jezuickiego państwa Guaranów słowo „komunizm”
nie uległo erozji. Dlaczego? Bo było to państwo wolne. Tą wolnością
odporne na działanie wirusa totalitaryzmu.
A jednak upadło. Nie towarzyszyły temu jednak uliczne demonstracje
guarańskich młodzieńców. Nikt nie skandował: „Precz z komuną”, „Jezuici do
domu”. Przeciwnie: po wypędzeniu zakonników Guaranowie wielokrotnie, lecz
bezskutecznie słali do króla prośby o zezwolenie na ich powrót.
Republika upadła, bo była solą w oku hiszpańskich i portugalskich
kolonizatorów. Bo wyprzedzała o całe epoki otaczającą ją rzeczywistość.
Siła, jaką mogła przeciwstawić - miłość i solidarność - była nie z tego
świata. Jeszcze nie.
Słowo „komunizm” w ustach apologetów miłości nabiera blasku. Przyciąga.
To samo słowo w ustach apologetów walki klas budzi grozę, niechęć, często
agresję. Odpycha.
Jeśli młodzi krzyczą u nas „Precz z komuną”, to na pewno nie mają na myśli
guarańskiego fenomenu. Mają na myśli ustrój społeczny, w którym wzrośli.
Ustrój, który w ciągle odsuwanej perspektywie stawiał słowo „komunizm”.
Ustrój otwarcie teraz zwany stalinizmem.
Komunizm. Czas przywrócić temu słowu należny mu blask. To trudne zadanie.
Lecz nie upadajmy na duchu, podobno mamy sojuszników. Gdzie? Ano wśród...
komunistów! Członkowie wiodącej partii, zwłaszcza ci ulokowani najbliżej
steru władzy gorąco deklarują odwrót od stalinizmu.
Napisałem „podobno”, bo wciąż mam w pamięci słowa I Sekretarza PZPR
wypowiedziane podczas Krajowej Konferencji Partyjnej. Zareagował on na
hasło „Precz z komuną” zdaniem, które upoiło obecny na konferencji aktyw:
„Komuna była, jest i będzie”.
„Była”. Proszę wybaczyć, Panie Generale, ale był stalinizm. Wszelako,
jeśli „komuna” znaczy tyle samo, to czemu mieć pretensje do młodych, skoro
i Pan i Pańska Partia od stalinizmu się odżegnujecie? Owszem, można potępić
formę protestu - sam bym temu przyklasnął - ale treść jest słuszna! A jeśli
„komuna” nie znaczy tyle, co „stalinizm”, to czemu „była”? I „jest”? „I
będzie”?
Swoją drogą chyba lepiej nie liczyć na sprzymierzeńca.
Toruń, 1989.06.24.
Zaiste cieniutka musi być nasza sytuacja
gospodarcza, skoro komuniści tak ochoczo chcą się dzielić władzą! Tym,
którym przecież nie tak dawno jeszcze zapewniali bezpłatny wikt i opierunek
w kryminale oferują teraz fotele ministerskie. Pan Rykowski zapewnia nawet,
że taki opozycyjny minister będzie nie tylko pełnoprawnym członkiem Rady
Ministrów, ale może kształtować politykę kadrową w swoim resorcie jak mu
się żywnie podoba! Naprawdę!
A opozycja jakoś się nie garnie, choć sam Kisiel, człek było nie było
uznany, „koalicjantom” wtóruje: „bierzcie panowie, bierzcie...” Inna
sprawa, że od czasu, gdy zaczął On pisać panegiryki na cześć debla
Rakowski-Wilczek, mniej Mu jakoś dowierzam. Przecież ten Rakowski... co tam
będę strzępił pióro, sami Państwo wiedzą lepiej. A Wilczek? Do Ligi Kobiet
się ten Kisiel zapisał na starość, czy co?
Polską bez rządu rządzić się nie da. Rząd musi być. I to taki, co nas od
niechybnej zguby gospodarczej uratuje. Lecz skąd go wziąć?
Ja wiem skąd. I nie jest to wcale jakiś dyletancki bełkot. To koncepcja
całkiem solidna, naukowa, bo oparta na wnioskowaniu z obserwacji. Spójrzmy
więc na fakty:
Oto w wolnych wyborach do Senatu miast konia Kaliguli, którego nam kiedyś na
tych łamach prorokował p. Piotr Borek, znalazł się jeden jedyny „nieswój”.
Pan Stokłosa.
Tak oto życie przerosło kabaret. W kraju, gdzie partia komunistyczna
sprawuje przewodnią rolę, nie ma ona w Senacie ani jednego reprezentanta.
Mało tego: jedyny senator spoza Komitetu Obywatelskiego to człowiek
wyrzucony niegdyś z szeregów PZPR! Gazeta Wyborcza podała, że stało się to z
powodu rażącej niegospodarności i braku umiejętności zarządzania podległym
mu przedsiębiorstwem.
Tymczasem p. Stokłosa, rozkręciwszy interes, w krótkim czasie stał się
miliarderem, właścicielem (chyba jedynym w kraju) prywatnego samolotu. Mógł
lekką ręką wyłożyć 200 mln zł na swą kampanię wyborczą. Skąd ta nagła
metamorfoza?
Wygląda na to, że aby z partyjnego nieudacznika zrobić człowieka sukcesu
potrzeba i wystarcza... po prostu wyrzucić go z tej organizacji! Stąd moja
propozycja - prosta i genialna: W aktualnym rządzie wymienić wszystkich
bezpartyjnych ministrów na partyjnych, po czym - wszystkich wyrzucić z
partii. Sukces gwarantowany!
To jeszcze nie koniec mych uzdrowicielskich koncepcji. Prof. Baka żalił się
niedawno redaktorowi Dziennika Telewizyjnego, że rozpleniły się w Polsce
spółki, które nic nie robiąc, zbijają fortunę. Nad czym tu biadolić, Panie
Profesorze? Trzeba po prostu zorganizować jedną ogólnopolską spółkę! Wtedy
każdy Polak, nic nie robiąc, będzie zbijał fortunę!
Łatwo żartować a rząd sklecić trzeba. Miał rację wieszcz Pietrzak, gdy
twierdził, że na ministrów z łapanek ulicznych brać będą.
P.S. Spotykam się z opiniami, że usiłuję w
Wolnym Słowie podrobić Kisiela. Są to zarzuty (lub, jak kto woli,
komplementy) całkiem bezzasadne. Podstawowa różnica między mną a Kisielem
(prócz różnicy wieku, oczywiście) jest taka: On lansuje siebie jako
kasandrycznego proroka i z lubością ogłasza spełnianie się kolejnych
wieszczb. Ja programowo założyłem proroctwa niecelne. Obiecuję dołożyć
wszelkich starań, aby żadna z mych przepowiedni nie sprawdziła się.
Na razie mi się udaje: moja wizja Wałęsy namawiającego Posłów i Senatorów
Komitetu Obywatelskiego (rozwiązujcie, rozwiązujcie, ale ta etykietka już
zostanie - to kolejne proroctwo!) do głosowania na Prezydenta Jaruzelskiego
(Wolne Słowo nr 5/89) okazała się całkowicie błędna.
Toruń, 1989.07.03
Jeden z architektów porozumień sierpniowych,
pierwszy rzecznik prasowy Solidarności Lech Bądkowski opowiadał, że strona
rządowa żadną miarą nie chciała zgodzić się na określenie „Wolny Związek
Zawodowy”. Ostatecznie słowo „wolny” zastąpiono troszkę eufemizującymi
synonimami „Samorządny Niezależny”. Pan Lech podśmiewał się z tego
rozwiązania: słowo „samorządny” znaczy dokładnie tyle samo, co „niezależny”
i na dobrą sprawę jedno z nich wystarczyłoby w zupełności. Komuniści woleli
jednak zapłacić tę cenę za słowo „wolny”. Widać jest ono dla nich tym, czym
woda święcona dla diabła.
W ten sposób określnik „niezależny” zaczął robić karierę. Stał się modny.
Budził szacunek, zaufanie. Niezależne stały się myśli, prasa, wydawnictwa,
środowiska, opinie, piosenki, etc.
Kompleks niezależności bez reszty zawładnął naszą polską rzeczywistością,
czasem do granic absurdu. Oto jeden z partyjnych kandydatów na posła też
lansował się jako niezależny. Uwagę reportera, że jest wszak członkiem PZPR
odparował stwierdzeniem: „Tak, ale zawsze chodziłem do kościoła!” To ci
dopiero „polish joke” Anno Domini 1989!
W szczególny sposób „niezależnościowa moda” wpłynęła na felietonistykę.
Wzorem Kisiela mającego od lat swój prywatny, niezależny organ prasowy na
ostatniej stronie Tygodnika Powszechnego zaczęły wyrastać nowe cykle innych
autorów. Celuje w tym Tygodnik Solidarność: niezależny jest Jedlicki (cykl
„Wolne wnioski”), Dziewanowski („Na własnym rozrachunku”), zaś inni
felietoniści nie piszący w ramach stałej rubryki wykorzystują każdą
sposobność do zamanifestowania odrębności swego myślenia. Epidemia
niezależności nie ominęła też Wolnego Słowa. Niezależnym jest niżej
podpisany („Swoją drogą”). Niezależny jest też mój sąsiad z rubryki p.
Flisak. Niezależny i ogromnie w swej niezależności wrażliwy. Przewyższa
tym nawet Jedlickiego, który szczypie się z niedowierzaniem, gdy Mazowiecki
odmawia Mu publikacji niezależnego artykułu w niezależnej rubryce. Czytając
list p. Flisaka „Nie będę grzeczny!” (Wolne Słowo Nr 8/89) też zacząłem się
szczypać. Oto cztery niewinne zdania odredakcyjnego komentarza do felietonu
„Nie tylko dla dzieci” (Wolne Słowo Nr 7/89) tak rozjuszyły publicystę, iż
w polemicznym zapędzie wysmażył list na całą stronę! Autor owych
nieszczęsnych czterech zdań nie bez satysfakcji może sobie sparafrazować
słowa piosenki niezależnego barda Wojtowicza: „to tylko wiersze, a ja mam
wrażenie, jakbym niechcący wymyślił dynamit”.
Szanowny Sąsiedzie! W dużej mierze podzielam poglądy zawarte w artykule
„Nie tylko dla dzieci”. Więcej: obawiałem się, że Wałęsa-Wódz, Wałęsa-Idol
nie wytrzyma presji wciskanego Mu nieraz ponad przyzwoitość autorytetu
i przypisze sobie atrybut nieomylności.
Lecz żadną miarą nie mogę pojąć, czemu ktoś podnosi wrzask już wtedy, gdy
redakcja nieśmiało daje mu do zrozumienia, że ma nieco odmienne poglądy od
prezentowanych w publikowanym (mimo wszystko!) artykule. To wszak
powszechny zwyczaj w cywilizowanym (tfu: niezależnym) świecie. Rozumiem
więc zdenerwowanie Jedlickiego, skoro Mu Mazowiecki zasłania niezależność
roztropnością polityczną, lecz Twego, Drogi sąsiedzie - nie.
A cóż wyrabia demon niezależności w umysłach naszych liderów! Najpierw
rozwalił Komitety Obywatelskie (słusznie, wszak partia już zaczęła kwiczeć,
że Solidarność dryfuje w kierunku - o zgrozo! - partii politycznej). Potem
długo nie dał się przebić myśli, że mimo wszystko należy uformować się
jakoś w Sejmie, aby stawić czoła przeciwnikowi parlamentarnemu. To przecież
zamach na świętość największą: niezależność posłów!
Swoją drogą nie należy z tym przesadzać. Tak naprawdę nigdy do końca
niezależni nie będziemy. Jest tylko jeden Byt Niezależny. Resztę św. Tomasz
z Akwinu nazywa „bytami przygodnymi” (zależnymi od Absolutnego). Epidemia
niezależności może doprowadzić nawet do... końca świata! Nie wierzycie? Więc
spójrzcie:
Cóż będzie, gdy wirus niezależności zaatakuje nasze organizmy? (Na razie
działa w przestrzeni relacji interpersonalnych). Już widzę: serce jako
organ samorządny i niezależny za tłoczenie krwi do głowy zażąda od niej
zapłaty w zielonych (czerwonego ma dość). Potem płuca, idąc za przykładem,
zaczną pobierać opłatę za dostawę powietrza - dla odmiany np. we frankach
szwajcarskich. Skąd biedna zadłużona po uszy głowa Polaka ma je wziąć?
A gdy wirus przeniknie na poziom molekularny - atomy zbuntują się: nas,
niezależnych więzić w jakichś ogłupiających strukturach? Wreszcie
niezależność ogłoszą protony, neutrony i jądra atomów rozpadną się. A to już
koniec świata!
Toruń, 1989.07.13
Na dzień przed wyborem Prezydenta, w
solidarnościowej audycji telewizyjnej pewna prosta kobieta wyraziła taką
opinię: „Jaruzelski Prezydentem? Nigdy! Do rządzenia trzeba mieć głowę. A
on ma tylko okulary!”
I stało się. 10.07.1989r. na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego - tym
porywającym swą spontanicznością wielogodzinnym spektaklu – Generał
w pierwszej próbie prześliznął się nad poprzeczką bezwzględnej większości.
Poprzeczka zadrżała... lecz nie spadła. Sędziowie uznali skok za zaliczony.
Jesteśmy zatem pod rządami Okularów. Całe spektrum nastrojów - od
frustracji przez załamywanie rąk, bezradne wzruszanie ramion po wzgardliwe
splunięcie - przelewa się przez Polskę.
A ja się cieszę, bo:
1. Prezydentem został człowiek bardzo niebezpieczny. Człowiek, w którego
rękach zbiegały się wszystkie nitki władzy w ostatnim dziesięcioleciu. Cóż
mogłoby się dziać, gdyby został on nagle odsunięty od wszelkich zaszczytów?
Czy byłoby możliwe przerwanie wszystkich tych nitek? Nie sądzę.
Powstałaby więc sytuacja, w której obok legalnej władzy państwowej
działałaby w sposób nieoficjalny, więc nieskrępowany koteryjna instytucja
Jaruzelski & Comp. Mogłaby ona w sposób niezwykle skuteczny sabotować
wszelkie poczynania rządzących, niezależnie od ich proweniencji. Dla
wzmocnienia swej siły mogłaby owa spółka wejść w pakt z orientacją betonową
[wszelkie gadanie o reformatorskiej naturze Jaruzelskiego mnie nie
przekonuje: przypomnijmy sobie lata stanu wojennego; chyba nikt nie wątpi,
iż chodziło mu wówczas o restaurację stalinizmu (breżniewizmu, jak kto
woli)].
Tymczasem Jaruzelski na stanowisku Prezydenta ma skrępowane ręce. Jest
niewolnikiem linii Okrągłego Stołu, którą niezdarnie acz usilnie starał się
ostatnio firmować. Jest niewolnikiem reformatorskiego (póki co!) Wschodu
i zasobnego w dolary Zachodu. Daje gwarancję skanalizowania
niebezpiecznych, nostalgicznych mrzonek o przywróceniu dawnego ładu.
Że ma władzę niemal absolutną? Cóż z tego? Cóż nam w końcu może zrobić?
Wypowiedzieć wojnę? Owszem. Lecz wszakże zrobił to, takiej władzy nie
posiadając! Co za różnica?
2. Dotrzymane zostały w całej rozciągłości ustalenia Okrągłego Stołu - tej
świętej krowy polskiej sceny politycznej Anno Domini'89. Wszystkie: pisane
w wierszach i między nimi. Wygłaszane i szeptane. Mrugane i migane.
Podstolikowe i magdalenkowe. To prawda, że monstrualnie rozdmuchiwany
duch Okrągłego Stołu przesłonił prawo i Konstytucję. Uważam jednak, że
lepsze, bo skuteczniejsze są dotrzymywane umowy, niż nieprzestrzegane
prawo (do tego z rodowodem tkwiącym w czeluściach stalinowskiej nocy).
3. Oparłem się pokusie postawienia w jednym z felietonów prognozy, iż
Jaruzelski mimo wszystko zostanie Prezydentem. Dzięki temu nie muszę gęsto
tłumaczyć się tym Czytelnikom, którzy dostrzegli me uroczyste
przyrzeczenie przedstawiania wyłącznie niecelnych prognoz.
Swoją drogą już widzę tłumy Czytelników okrzykujących mnie sprzedawczykiem.
Stójcie, Panie i Panowie! Przysięgam Wam, że Generała nie cierpię w każdym
calu. W każdym milimetrze jego mechanicznych ruchów. W każdej zgłosce jego
pozbawionej ciepła mowy. Jeśli wziąć serio słowa naszego senatora, Prof. S.
Dembińskiego, że Prezydentem powinien zostać człowiek, którego kocha cały
naród, to dokonano wyboru najgorszego z możliwych. Przykro mi bardzo Panie
Profesorze - ale nasza droga krzyżowa jeszcze trwa. Musimy przeboleć
jeszcze i tę groteskę. Przeboleć i wzorem Pana Michała powiedzieć: „Nic to”.
„Niejedną jeszcze paranoję przyjdzie nam przeżyć - lecz róbmy swoje” -
proroczo śpiewał Młynarski.
Więc róbmy swoje. Spokojnie i beznamiętnie. Tak, jak chirurg przy operacji
świadom przecież, że walczy o życie człowieka. Lecz skutecznie. Tak
skutecznie, aby Okulary Państwa zastąpić po sześciu latach prawdziwą Głową
Państwa.
Toruń,20.07.1989r.
W cieniu wielkiej rocznicy Rewolucji
Francuskiej minęła inna - moim zdaniem niepomiernie ważniejsza - rocznica:
20 lat temu, 20 lipca 1969 roku dwaj Amerykanie Neil Armstrong i Edwin
Aldrin wylądowali na Srebrnym Globie.
Fakt ten został - w proporcji do jego wagi - zdawkowo odnotowany przez
nasze mass media, zauroczone odradzającą się po latach wolną grą sił
politycznych. To oczywiste, bliższa koszula ciału... lecz nie wolno
przecież pozostawać w tak ciasnej perspektywie. A ta właśnie rocznica
skłania do refleksji nad losem ziemskiej cywilizacji, która u progu XIX
wieku kornie klęczy przed ołtarzami ulepionych rękami białego człowieka
bóstw: Nauki i Techniki. Właśnie wydarzenia sprzed dwudziestu lat zdają się
w powszechnej świadomości triumf owych bóstw potwierdzać.
Kult nauki i techniki lansowany jest szczególnie w krajach opanowanych
przez ideologię marksistowsko-leninowską. Nauka i postęp stały się tu
synonimami. Naukową - więc postępową - określała się sama koncepcja
Marksa i Engelsa. Jako jedynie słuszny przedstawiany był naukowy (bo oparty
na ateizmie) światopogląd.
Musiało się tak stać. Przyjmując programowo ateizm, ideologia nie ma
wyboru innego, jak wykrystalizowanie społeczeństwu substytutu religii.
Stała się nim Nauka.
Niestety, bóstwa Nauki i Techniki jakoś nie chciały odwzajemniać gorącej
miłości swym wyznawcom. Z właściwą sobie beznamiętnością służyły jedynie
tym, którzy umieli podporządkować gospodarkę nie woluntarystycznym
mrzonkom, lecz twardym prawom ekonomii (słowo „ekonomia” wywodzi się z
greckiego „oikonomia” - gospodarowanie). Jeśli Związkowi
Radzieckiemu udawało się przez czas jakiś dotrzymać kroku w
technologicznym wyścigu, to kosztem przerażających wyrzeczeń wymuszanych
na narodzie. Kosztem zamiany państw w monstrualne koszary, chwilami wręcz
obozy koncentracyjne.
Centralne miejsce w tym wyścigu zajmowały zbrojenia i badania kosmiczne,
nota bene silnie ze sobą związane. Zainteresowanie obu mocarstw techniką
rakietową datuje się już od II wojny światowej. Pod jej koniec doszło
wręcz do polowania na niemieckich ekspertów w tej dziedzinie.
Początkowa przewaga Rosjan w wyścigu kosmicznym (pierwszy sztuczny
satelita, sonda międzyplanetarna, człowiek w kosmosie) zmobilizowała
Amerykanów. Po konflikcie w Zatoce Świń, pragnąc oddalić przedmiot
mocarstwowej konfrontacji od wojny (a także - nie czarujmy się -
podreperowć nieco prestiż USA), Prezydent J. F. Kennedy zaproponował
koncentrację ambicji Stanów Zjednoczonych na eksploracji kosmosu. Został
opracowany długofalowy program, mający doprowadzić do lądowania człowieka
na Księżycu jeszcze w latach sześćdziesiątych. Program ten, choć jego koszt
szacowano na 20 - 40 mld dolarów został przyjęty przez Kongres USA nieomal
jednomyślnie.
Właściwa Amerykanom skuteczność w realizowaniu stawianych sobie
przedsięwzięć nie kazała długo czekać. Losy wyścigu na Księżyc zostały
przesądzone już w 1966 r., kiedy to dokonano pomyślnej próby z rakietą nośną
Saturn, mogącą wynieść na orbitę ładunek o masie ponad 100 ton (do tej pory
najpotężniejsza (radziecka) rakieta miała udźwig nie przekraczający 20 ton).
Dodatkowym niekorzystnym dla ZSRR faktem była śmierć Głównego
Konstruktora ich rakiet, Siergieja Korolewa. To ona prawdopodobnie
wpłynęła na zaniechanie prób z dobrze zapowiadającą się serią pojazdów
Woschod. Z uporem lansowano statki typu Sojuz mimo zdemaskowania ich
awaryjności.
Czując zadyszkę w wyścigu na Księżyc, Rosjanie poczęli reorientować swe
ambicje na rozwój kosmonautyki orbitalnej. Tu jednak również doznali
porażki; zakończywszy z sukcesem prestżowy program Apollo, Amerykanie
skoncentrowali swą uwagę na zagadnieniu bardziej komercyjnym: budowie
orbitalnego statku wielokrotnego użytku zwanego promem kosmicznym (space
shuttle). Osiągnięta w latach sześćdziesiątych druzgocąca przewaga w
dziedzinie rakiet nośnych (zauważmy: dopiero w ubiegłym roku udało się
Rosjanom wprowadzić do użytku rakietę Energia, porównywalną z amerykańskim
Saturnem) zaowocowała i tutaj.
Lot na Księżyc otworzył nową epokę w dziejach ludzkości. Wiem, że używam
słów wyświechtanych, cóż, kiedy taka jest prawda. W całej przeszłej
i przyszłej historii badań kosmicznych nie było i nie będzie wydarzenia o
większej wadze. Padną zapewne kolejne rekordy odległości, czasu trwania,
szybkości, ale nic nie jest w stanie przelicytować faktu osiągnięcia przez
człowieka innego ciała kosmicznego.
Owo epokowe, pełne romantyzmu wydarzenie zostało opisane mistrzowską ręką
Normana Mailera w mającej charakter literackiego reportażu książce „Na
podbój Księżyca”. Rekomenduję ją Państwu próbką prozy poetyckiej. Oto jak
Mailer widział start Apolla 11:
„Dwie potężne żagwie jak skrzydła ognistego ptaka rozpostarły się nad
ziemią pokrywając ją złotym płomienistym kwieciem, a w środku tej scenerii
biały jak zjawa, biały białością melvillowskiego Moby Dicka, biały jak
figura Madonny w połowie kościołów świata, smukły, anielski mistyczny statek
dźwignął się bezdźwięcznie na słupie ognistym i począł wznosić się z wolna
ku niebu, z wolna jak mógł poruszać się Lewiatan Melville'a, jak my,
gdybyśmy nurkując we śnie wypływali z wolna ku powierzchni”.
Pierwsi lunonauci - synowie tak zdawałoby się technokratycznej Ameryki -
nie lądowali na Srebrnym Globie jako kapłani wszechpotężnej Technologii.
Armstrong, przed historycznym dotknięciem stopą księżycowego gruntu, miast
sławić potęgę swego narodu, mówi: „Dla człowieka to jedynie mały krok,
dla ludzkości - skok ogromny”. Aldrin (określano go jako
najwybitniejszego wśród astronautów naukowca), miast gloryfikować naukowy
światopogląd, przyjmuje na Księżycu Komunię Św. Zaś po powrocie wyznaje: „Naprawdę
wyczuwaliśmy jakieś prawie mistyczne zespolenie ze wszystkimi ludźmi na
całym świecie”. Zaś Collins, żegnając kapsułę Apollo, miast układać
hymny na cześć ludzkiej Inżynierii, wypisuje na osmalonym kadłubie:
„Niech cię Bóg błogosławi”.
Apologeci Nauki i Techniki powiadają: „Księżyc został zdobyty”. To
nieprawda. Armstrong i Aldrin nie zdobyli Księżyca. Oni nań przybyli.
Przybyli w imię jedności i solidarności ludzkiej rasy.
Swoją drogą należy się wdzięczność J. F. Kennedy'emu za tę pamiętną decyzję
realizacji programu Apollo. Gdyby nie ona, zamiast ogromnego skoku ludzkości
mielibyśmy jedynie triumf „sił postępu” w ujarzmianiu przyrody.
Toruń, 1989.07.22
Datę 31 sierpnia przyjmuje się jako rocznicę
narodzin Solidarności. Wynikałoby stąd, że dzień, w którym została
zarejestrowana należałoby obchodzić jako rocznicę Jej chrzcin. Święto to
postanowiłem uczcić „solidarnościową” krzyżówką. Moje moralne w tym
względzie prawo jest tym większe, że Solidarność jest moją bliską krewną:
trzy pierwsze litery w nazwisku mamy wspólne! One właśnie stanowią rdzeń tej
krzyżówki: SOL. Są już wpisane w odpowiednie pola diagramu - jak przystało –
solidarycą.
Swoją drogą, SOL - oznacza także (w łacinie) Słońce: symbol ciepła,
uśmiechu, pomyślności, nadziei na lepsze jutro (może właśnie jutro zaświeci
nam ono?...)
Czego mej Krewniaczce w rocznicę Jej „chrzcin” życzę.
POZIOMO:
1. Stężenie soli w oceanie
2. Ośrodek wypoczynkowy w Bieszczadach
3. Cewka
4. „Muzyczna” roślina
5. Pulpit sterowniczy w studiu radiowym
6. Artysta w operze
7. Chroni przed deszczem lub słońcem
9. Wschodnia odmiana rosołu
11. Bóg w języku filozofów
12. Winien Waszego (w tej chwili) umysłowego trudu
14. W ekwipunku harcerza
16. Ubogaca wewnętrzne życie
18. Kanton w płn.-zach. Szwajcarii
PIONOWO:
3. Wioska w płn. Włoszech, miejsce bitwy wojsk francuskich z austriackimi w
1859 r.
5. Niezbędna naszej gospodarce
8. Każdy nim jest raz do roku
10. Dziecię Sierpnia
13. Z dyplomem w kieszeni
15. Kojarzy się z przedwojennym (niestety!) rzemieślnikiem
17. Roślina zielna lub krzew rosnąca głównie na suchych obszarach
18. Trucizna, glikozyd występujący w pędach ziemniaka
19. Przyrząd do pomiaru natężenia promieniowania Słońca
Toruń, 1989.09.20
Może było tak: goniący za mamutem jaskiniowiec
zdał sobie sprawę, że oto kieruje nim żądza głodu zgoła odmiennego, niż ten,
któremu towarzyszą marszowe akordy kiszek?
Trudno powiedzieć. W każdym razie pęd do sukcesu towarzyszy dziejom
człowieka, odkąd je znamy.
Być może ktoś kiedyś pokusi się o rzetelną fenomenologię sukcesu. Jest ona
potrzebna, zwłaszcza, że pęd ów nierzadko prowadzi do patologii i dobrze
byłoby wiedzieć, jak jej unikać.
Właśnie w obszarze patologii sukcesu należałoby umieścić system
oddziaływań socjotechnicznych właściwy władzy totalitarnej.
Doświadczyliśmy tego na własnym podwórku. Od pompatycznych kronik filmowych
lat pięćdziesiątych z zawadiackim głosem lektora celebrującego kult
produkcji, przez osławioną propagandę sukcesu epoki gierkowskiej „małej
stabilizacji” aż po dzień dzisiejszy: czasy tak trudne, że poszukiwanie
sukcesu wydaje się być zajęciem karkołomnym. Lecz sukces musi być. I
choćby miało się otrzeć o absurd, należy go społeczeństwu dostarczyć.
Gierkowskie sukcesy były bądź to wydumane, bądź realne, ale okupione
ciężkimi dolarami. Wydumanych nikt nie sprawdził, bo - zgodnie z sukcesem
nadrzędnym - osiągnęliśmy wówczas taki stopień jedności moralno-ideowej
narodu, że krytykować nie było komu (oficjalnie, rzecz jasna). Realne
skończyły się wraz z dolarami i musiało tak się stać, skoro za nic miano
kapitalistyczną zasadę „pieniądz robi pieniądz”. Postępowe społeczeństwo
nie potrzebuje staroświeckich zasad.
Po sierpniowym wstrząsie władza, zapewne z rozpędu, przypisała sobie sukces
przemian. Później jednak, w ramach procesu zwalania wszystkich win na
przegranych, również propaganda sukcesu wylądowała na ustach prześmiewców
(Rosiewicz poświęcił jej nawet piosenkę). Lecz pęd do głoszenia sukcesów
nie zaginął: oto jako sukces ogłoszono... przejście na propagandę klęski!
Pamiętam zachwyty dyspozycyjnej prasy nad sentencją Jaruzelskiego: „Naszym
optymizmem jest nasz realizm”. Przez pryzmat DTV widzieliśmy cały świat z
nabożnym podziwem wpatrzony w Polskę, na czele której jaśniało zatroskane
lico jej męża opatrznościowego. Zza mocno przydymionych okularów nikt nie
widział spojrzenia, lecz pewne było, że jest ono przepełnione optymistycznym
realizmem.
Głód sukcesu doskwierał tym bardziej, im było gorzej. Sfora usłużnych
dziennikarzy z wprawą myśliwskich chartów wyłapywała je z ponurej
rzeczywistości. Obok szedł proces montowania takich interpretacji, które
pozwoliłyby każde wydarzenie opisać w kategoriach sukcesu (z kabaretu TEY:
„Po co mówisz, że traktor ma jedno koło zepsute? Nie lepiej będzie: trzy są
dobre? To samo, a lepiej brzmi”).
Tak więc sukcesem był stan wojenny, OKON-y, PRON-y, debata sejmowa
z obrzydliwymi oracjami Przymanowskiego, delegalizacja Solidarności,
działalność komisarzy, IRCHa, bułeczki Krasińskiego, kreowanie nowych
związków etc. Pojawiały się - a jakże - elementy krytyki władzy i zaraz po
nich odtrąbiano sukces kolejny: oto wreszcie można władzę krytykować!
Sukcesem ogłoszono dezercję Jaruzelskiego ze stanowiska premiera. Jego
następca, Messner zanotował tak wiele sukcesów, że wyliczanie ich byłoby
nużące. Trudno jednak nie wspomnieć o budzących podziw świata operacjach
cenowo-dochodowych, dwóch etapach wyścigu reformatorskiego (następnych
nie było, gdyż zgodnie z kursującym podówczas dowcipem doszło do kryterium
ulicznego), o owianym legendą referendum, w którym mieliśmy się
opowiedzieć, czy wolimy, żeby nam było dobrze, czy też raczej źle. Messner
zakończył swe urzędowanie mocnym akcentem: schodząc z trybuny sejmowej
ogłosił wielki sukces polskiego parlamentaryzmu przejawiający się w
sposobie ustąpienia jego gabinetu.
Sukcesor Messnera, Rakowski rozpoczął rządy z iście dżokejską werwą.
I chociaż koń, z którego spadł okazał się raczej kucykiem, to sam upadek
był bolesny: wszak już powołanie Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej do oceny
działalności rządu to dokuczliwa plama na honorze aktualnego I Sekretarza
PZPR. Mające być jednym wielkim pasmem sukcesów rządy okazały się żałosną
plajtą. Tym większy musiał być zatem głód sukcesu. Popchnął on Rakowskiego
do takich absurdów, jak przypisanie sobie miana głównego architekta
Okrągłego Stołu, oraz wywindowanie Jacka Kuronia na fotel poselski!
Sukcesem - a jakże! - komunistów okazała się cała impreza wyborcza: oto
koalicja, zadając sobie sprawę z niskiej swej popularności, była jednak
łaskawa poddać się społecznemu plebiscytowi. (Proszę zauważyć, że ciągle
pokutuje mentalność wielkopańskiego gestu; nawet niezbywalne prawa,
w naturalny sposób przysługujące społeczeństwom są tutaj aktem łaski ze
strony władzy!)
Jakże odmiennie zachowuje się strona opozycyjno-solidarnościowa! Spójrzmy:
oto niekwestionowany, miażdżący sukces wyborczy przyjęty zostaje z
zakłopotaniem, zażenowaniem nawet! Obserwując posiedzenia OKP, zauważam z
satysfakcją, że dominują tam akcenty krytyki, troski, twórczego
samoniezadowolenia. Posłowie i Senatorowie oparli się nawet ironizującej
nawałnicy publicystów mających im za złe, że się nie cieszą, że w
dziecięco naiwny sposób zaprzepaszczają szansę propagandowego wykorzystania
sukcesu wyborczego.
Tak trzymać, Panowie! Praktyka dowodzi, że sukces osiągają nie ci, którzy
celebrują nabożeństwa przed jego ołtarzem, lecz ci, którzy zdolni są
zachować odporność na jego zniewalający urok. Ci, których cieszy
zadowolenie malowane na twarzach innych, niż własna.
Swoją drogą gotów jestem przypisać polskim komunistom jeden, jedyny sukces.
Lecz dopiero wtedy, gdy uda się im przekazać władzę drogą ewolucyjną, bez
krwi i przemocy. Historia struktur totalitarnych dowodzi, jakie to trudne.
Toruń, 1989.08.10
Warszawa, Plac Zwycięstwa, 3 czerwca 1979 roku:
„Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”.
Słowa modlitwy Papieża Polaka przetoczyły się przez cały kraj jak
wieczernikowy wicher. Podnieśliśmy dumnie głowy. Oczy napełnił blask.
Gdy Papież wyjechał, wszystko wróciło na swoje miejsce. Głowy opadły, oczy
znów zdominowała szarość.
Lecz słowa papieskiej modlitwy zapadły w nasze serca. Były aktem poczęcia
dziecka, którego narodziny przykuły uwagę całego świata.
Dziecię otrzymało imię Solidarność.
Dziś właśnie świętujemy Jego urodziny. Dziewiąte urodziny.
Sięgając pamięcią do tamtych dni czujemy się tak, jak dojrzały człowiek
wspominający swoje dzieciństwo. Bo choć dynamika wzrostu organizmu
społecznego jest inna, niż biologicznego, to przecież nic nie zmieni faktu,
że „S” była podówczas dzieckiem. Imponowała dziecięcym wigorem a zarazem
martwiła dziecięcym brakiem roztropności. Z właściwym dziecku zaślepieniem
zdawała się nie dostrzegać, że jest jak bezbronny kwiat wśród chwastów. Pod
narkotykiem euforii źle ocenialiśmy sytuację. Podśmiewaliśmy się z
przeciwnika. Z poziomu naszego dziecięcego spojrzenia na wielką politykę
nie dostrzegaliśmy czających się niebezpieczeństw: ani mrozu ze wschodu,
ani gorączki grożącej nam - nawet wbrew woli – rewolucji.
Nie wszyscy, oczywiście. Byli tacy, co z zatroskaniem patrzyli na
rozpędzającą się lokomotywę. Usiłowali powstrzymać jej bieg. Lecz ich głos
tonął w radosnej wrzawie.
Jednym z nich był Tadeusz Mazowiecki. To On, wraz z Bronisławem Geremkiem
i Lechem Bądkowskim już w dniach sierpniowego strajku hamował
nierealistycznie eskalowaną lawinę żądań młodzieńczych umysłów. A przez
następne szesnaście miesięcy nawoływał z uporem o pracę głową, nie tylko
sercem i jęzorem.
W Jego książce „Internowanie” znajdujemy opis zdarzenia doskonale
symbolizującego właśnie owe dramatyczne zmagania rozumu z sercem podczas
szesnastu przedwojennych miesięcy. Będąc już w „internacie”, spotkał On na
dziedzińcu gorącogłowego adwersarza z KKP. W przelocie nawiązał się taki
dialog:
Gorącogłowy: - A mówiłem: ostrzej!
Mazowiecki: - A mówiłem: roztropniej. (Cytuję z pamięci)
W latach stanu wojennego Pan Tadeusz jeździł po kraju z odczytami
poświęconymi myśli społecznej Kościoła. Był także w Toruniu. Po
nabożeństwie w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej tłum sympatyków „S”
odśpiewał żarliwie Mazurka Dąbrowskiego i „Sto lat” dla Prelegenta. Ten
podziękował... lecz nie omieszkał zauważyć, że teraz bardziej przydatny
będzie rozum, niż serce.
Ten człowiek jest dziś premierem. Proszę więc nie mieć za złe, że w
rocznicowych rozmyślaniach znalazło się dla Niego aż tyle miejsca. Chyba
jest tego wart. Po raz kolejny los Solidarności został złożony w Jego ręce.
„Nasz premier”, zapytany o wrażenia po obejrzeniu nowego miejsca pracy
powiedział dziennikarzowi:
- Chciałbym w tym wszystkim zostać człowiekiem.
W dziewiątą rocznicę zwycięstwa godności nad zniewoleniem, uczciwości nad
kłamstwem, solidarności nad egoizmem życzmy sobie tego jednego:
Abyśmy w tych arcytrudnych czasach, gdy z jednej strony zagląda nam w oczy
nędza, a z drugiej moc władzy - umieli pozostać ludźmi.
Ludźmi Sierpnia.
Toruń, 1989.08.31
Nie wiem, kto je wymyślił i kiedy. Lecz to
luźny felieton, nie rozprawa naukowa; czuję się przeto zwolniony od
obowiązku poszukiwania źródeł. Pragnę jedynie porozmyślać, czym teraz są.
Towarzyszą nam wszędzie. Na zebraniach i wiecach. W salach teatralnych
i koncertowych. Na stadionach, w halach sportowych, pod kopułami cyrkowych
namiotów. W domowych uroczystościach, takich jak imieniny, wesela, etc.
Ostatnio coraz częściej w kościołach, a nawet - swoją drogą to już chyba
przesada - na cmentarzach (choćby podczas modlitewnego spotkania na
Barbarce w dn. 3 września, na powitanie Biskupa).
Oklaski pojawiają się w sytuacjach przeżywania jakiegoś wydarzenia przez
grupę ludzi. Są więc wyznacznikiem, sygnałem społecznej więzi. Zauważmy, że
o ile czymś powszechnym są brawa w teatrze (zachodzi tu kontakt między
bezpośrednio obecnymi aktorami a publicznością), to do rzadkości należą one
w kinach. A jeśli już - to są wówczas znakiem wspólnoty ogółu widzów wobec
ukazywanych na ekranie zdarzeń - jak to miało wielokrotnie miejsce podczas
projekcji filmu „Człowiek z żelaza”
Symbolizując podziw i aprobatę są więc oklaski gestem przyjaźni, gestem
ludzkiej przychylności. I dlatego należą do najpiękniejszych atrybutów
określających naszą kulturę. Lecz jak większość rzeczy i zjawisk z naszego
świata i one nie są odporne na brud. Na splugawienie, reorientację
estetycznych i moralnych wartości, które przenoszą.
Jako wyznacznik społecznych więzi ulegają oklaski schorzeniu tam, gdzie owe
więzi są chore. Dramatycznych przykładów dostarczają nam systemy
totalitarne.
Ogłuszające brawa milionowych rzesz fanatyków, których oczy pałają
zniewalającą umysł euforią na widok boskiego kanclerza III Rzeszy...
Przerażająca anegdota o nie milknących brawach dla Wielkiego Językoznawcy
wobec perspektywy łagru dla tego, który pierwszy opuści ręce...
Wypełniające Salę Kongresową w marcu 1968 r. gromkie owacje i skandowanie
„Wiesław, Wiesław” dla politycznego ślepca, który już dawno przegrał swój
czas...
W systemach opartych na strachu i przemocy oklaski nie niosą ze sobą niczego
ponad sygnał ludzkiego strachu, poniżenia, nawet zezwierzęcenia. Czemu więc
- mimo wszystko - w nich egzystują?
Wkraczając w obręb jakiejś społeczności, totalitaryzm nie niszczy jej
kultury, lecz na niej pasożytuje. Kultura, tradycja narodowa nie są już
spontanicznym produktem ludzkiej współegzystencji. Stają się jedynie
instrumentem mającym usprawnić lub uprawomocnić proces sprawowania władzy.
W konsekwencji wszystko podlega metamorfozie. Spontaniczne formy ludzkiej
manifestacji przybierają postać sztampowych, rytualnych pochodów. Wiece i
mityngi przeistaczają się w nadęte i sztuczne akademie. Parlament jest
atrapą a jego obrady - farsą. Zniewolony, zastraszony i zagubiony w tym
wszystkim szary człowiek bezwiednie skłania się ku roli marionetki: wstaje,
siada, klaszcze, kiedy każą. Suwerenną myśl więzi coraz skuteczniej odruch
Pawłowa, jak w kabaretowej piosence: „światło błyska, ślina z pyska,
żarcia pełna miska...” Przerażający obraz.
Lecz przeznaczeniem człowieka nie jest zniewolenie. Prędzej czy później
przychodzi czas przebudzenia. Czas, w którym szary człowiek podnosi głowę.
Może się wówczas okazać, że w jego oczach czai się złowrogi błysk
nienawiści. Precyzyjnie rzucony okrzyk „trzeba krwi!” rodzi pożar w oku
a ręce uderzają o siebie aż do bólu.
Wtedy jest źle.
Lecz zdarza się również, że jego oczy pełne są determinacji, ale też
miłości. Wówczas wezwanie „dobrem zło zwyciężaj” zrodzi, być może, łzę,
która nie będzie znakiem słabości, lecz mocy, mocy, która nie domaga się
odwetu. Zrodzi też oklaski. Lecz będzie to sygnał aprobaty i podziwu, a nie
strachu, zniewolenia, czy zwierzęcego zapamiętania.
A ponieważ zdarza się również tak, przeto zdarzyło się nam. Dziewięć lat
temu Polska rozbrzmiewała echem szczerych, radosnych braw. Owoce tych
wydarzeń przyszło nam zbierać dopiero teraz. Późno, wiem. Lecz wciąż nie
rozumiem, czemu żniwom nie towarzyszą oklaski równie szczere i gromkie, co w
czas siewu.
Toruń, 1989.09.11
Popularność tego porzekadła ilustruje wysokie
ambicje pedagogiczne Polaków. Może jest to zresztą cecha wielu narodów, nie
wiem. Lecz obecność jej w naszym znajduje szczególne uzasadnienie; wszak
przez ostatnie czterdzieści z górą lat mieliśmy władzę skłonną nas pouczać
na każdym kroku. A przykład idzie z góry.
Nieuchronna w procesie tworzenia tak zwanego socjalistycznego społeczeństwa
jego egalitaryzacja zniszczyła struktury przedwojennych elit, których
opiniotwórcze walory trudno jest przecenić. Dramatycznym tego przykładem
jest całkowita destrukcja prestiżu nauczyciela w Polsce Ludowej. Fałszywe
rozumienie ludzkiej równości uprawniło każdego do kwestionowania autorytetu
naszych pedagogów, nierzadko - o zgrozo – w obecności wychowanków. Kropkę
nad i postawiła dewaluacja statusu majątkowego nauczycieli, co wobec
charakterystycznego dla współczesnej cywilizacji konsumpcyjnego stylu
bycia (przywiewa go nam, zakompleksionym, wschodnioeuropejskim prostaczkom
wiatr z Wolnego Świata) nie jest bez znaczenia.
Powszechne uznanie idei swobód, demokracji i praw człowieka za wartości
niezbywalne każe postawić pytanie o zakres i adresata uprawnień w kwestii
kształtowania opinii publicznej. Pytanie to jest o tyle na czasie, że owe
czterdzieści lat rządów komunistycznych zrujnowało nie tylko gospodarkę,
lecz także większość autorytetów. Na dobrą sprawę jedyną u nas instytucją,
która w tej zawierusze umiała je zachować, okazał się Kościół. Chlubnym
wyjątkiem pozostaje tu część środowisk niezależnych o orientacji lewicowej,
choć i one nierzadko skwapliwie korzystały z Jego w tej materii dorobku (by
nie być gołosłownym: w jednej z solidarnościowych audycji TV można było
dostrzec Adama Michnika, w pełnej zgodności z rzeszą wiernych odmawiającego
Credo podczas nabożeństwa!).
Straty, które ponieśliśmy jako naród wskutek dewaluacji autorytetu
podstawowych struktur i instytucji społecznych są równie ogromne co
straty gospodarcze, do tego trudniejsze do wyeliminowania. Dotykają bowiem
kośćca etycznego narodu, którego właściwa rekonwalescencja musi trwać
latami. W tej sferze wartości jedynym zjawiskiem mogącym (w konkurencji
niesionych zagrożeń) rywalizować z upadkiem wszelkich autorytetów jest
schorzenie etosu pracy - również owoc systemu „sprawiedliwości społecznej”.
Ogarniając obszar dokonanych tutaj spustoszeń, dziw bierze, gdy słyszy się
domagania wielu prominentów pezetpeerowskich o uznanie bilansu całokształtu
ich powojennych rządów za pozytywny.
Odrodzenie środowisk opiniotwórczych jest nakazem chwili. Nadrzędność
wartości swobód i demokracji nie może przesłonić konieczności egzystencji
w tkankach społecznych elit, których zasób autorytetu pozwoli ochronić
świat wartości niezbywalnych w każdej cywilizacji hołdującej
humanistycznym ideałom. Inaczej swoboda prędko przeistoczy się w swawolę,
zaś demokracja – w anarchię.
Okrągły Stół, wybory, solidarnościowy rząd wprowadzają nas w nowy świat.
Nowy - bo nic już nie może wyglądać jak przedtem. Bo w aktualną
rzeczywistość nie da się też wpisać Polska przedwrześniowa. Słusznie mówi
się o Trzeciej Rzeczypospolitej. Nie o Drugiej, lecz Trzeciej.
Pracę nad instytucjami o dużych zasobach społecznego autorytetu należy
rozpocząć bezinwestycyjnie - od już istniejących. O ile to, rzecz
oczywista, możliwe; nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie rewaloryzował
ruin (zobacz: Zamek Warszawski). Słusznie więc domaga się Pan Poseł
Wyrowiński pochówku PRON-u. Lecz wszędzie tam, gdzie poziom kompromitacji
instytucji nie przekroczył norm ludzkiej przyzwoitości – należy je
odbudować.
Lecz zacząć trzeba od góry. Od Sejmu (Senat buduje swój autorytet od
podstaw). Swoją drogą rozumieją ten nakaz niektórzy posłowie. Zaliczyłbym
do nich np. p. Jana Rokitę. W rozmowie z dziennikarzem DTV na temat ustawy
o zniesieniu kary śmierci powiedział On, że rozumie argumenty o braku na
nią społecznego przyzwolenia. Rozumie, lecz nie podziela. Bo według niego
w tej akurat materii Sejm powinien sprawować przede wszystkim funkcję
opiniotwórczą. Tak trzymać!
Program działań nowego rządu rozpoznany na podstawie expose premiera
i oświadczeń wielu ministrów pozwala mi wierzyć, że elity w Polsce odrodzą
się. Każdy kraj potrzebuje mózgu. Bez niego krew, pot i łzy narodu ściekają
bezsensownie w rynsztok historii.
Toruń, 1989.09.16
Generał Jaruzelski nie ma szczęścia do malarzy.
W ostatnim dziesięcioleciu mieliśmy możliwość obejrzenia kilku jego
telewizyjnych wizerunków. Co jeden, to gorszy.
Doradcy Generała to ludzie bez wątpienia światowi. Wiedzą więc, że
historyczni monarchowie mieli zwyczaj sprowadzania sławnych portrecistów
z zagranicy, głównie z Italii. Postąpili zatem podobnie: gdzieś w połowie
lat osiemdziesiątych ekipa telewizyjna włoskiej TV sportretowała naszego
Męża Opatrznościowego. Kto widział, ten za boki się brał od śmiechu.
Momenty były, a jakże. Najlepiej, jak oni chcieli pokazać Generała w drodze
z pracy do domu: jak przystaje na mostku i zamyślonym, pełnym ojcowskiej
troski spojrzeniem obejmuje Warszawę. Kulisy tej scenki mogły wyglądać tak:
reżyser mówi: „Teraz zbliży się Pan do barierki, położy na niej dłoń,
a gdzieś po dwudziestu sekundach pójdzie dalej”. Generał zrealizował
dyspozycję z żołnierską solidnością; zapewne liczył w myślach do dwudziestu,
bo po chwili owej spontanicznej zadumy ruszył z impetem, jakby sobie
przypomniał, że zostawił czajnik na gazie...
Oczywiście, taka persona to nie byle aktorzyna; reżyserowi brakło więc
śmiałości zawołać: ”Ależ nie tak! To całkiem bez sensu”. I tak już
zostało.
Generał maszerował do domu piechotą jak przystało na człowieka skromnego.
Rzecz jasna, w pobliżu nie było żadnej obstawy, a Generał życzliwym gestem
kwitował pozdrowienia przypadkowych (a jakże!) przechodniów.
Z kolei noworoczny wizerunek Generała spaprali fachowcy od dźwięku. Miały
to być na całkowitym luzie (zatem realizowane z ukrytym mikrofonem)
„sylwestrowe Polaków rozmowy”, a wyszedł niezrozumiały bełkot. Wściekłość
socjotechnicznych decydentów była tak wielka, że ludzi odpowiedzialnych za
akustykę chcieli wylać na zbity pysk. I stałoby się tak, gdyby nie
wspaniałomyślne wstawiennictwo Wodza. A może była to próba ratowania
sfuszerowanego noworocznego portretu?
Nominacja Jaruzelskiego na Prezydenta PRL zmobilizowała pana Zakrzewskiego
(znanego nam dobrze, oj aż za dobrze!) do namalowania portretu następnego.
Niestety, wyszedł następny kicz.
Słów tych nie ciśnie mi do ręki niechęć do Generała. Nie mam zamiaru Go
ośmieszać. Lecz nie wypada milczeć, gdy ośmieszają Go inni - toć to koniec
końców nasz Prezydent!
Rozumiem, że szkic dobrego portretu telewizyjnego Generała nie jest
zadaniem łatwym. Jego powierzchowność nie przyciąga: ruchy mechaniczne,
oratorstwo przeciętne, osobowość zamknięta, cech charyzmatycznych ani na
lekarstwo. Tym bardziej zadania tego nie powinno się powierzać specowi od
propagandowej sieczki. Tylko on mógł iść na koncepcję ob.lania Generała
taką ilością lukru, że od nadmiaru owej słodyczy mdło się robiło zapewne
największym łasuchom.
Nie trzeba być psychologiem, aby wiedzieć, że nieskazitelnie białe
charaktery pojawiają się jedynie w klasycznych amerykańskich westernach.
A Jaruzelski do roli szlachetnego kowboja nie pasuje. Tymczasem p.
Zakrzewski upodobał sobie selekcję materiału w kierunku wyłuskania
wszystkich możliwych zalet portretowanego. Przewijające się przez ekran
autorytety różnej proweniencji bezlitośnie głaszczą Generała. Człowiekowi
robi się już żal zagłaskanego, zdałoby się na śmierć, gdy tu on... sam się
jeszcze głaszcze! Jedyna zdemaskowana w programie wada Generała to fakt, że
nie jest zapewne najlepszym mężem i ojcem. Lecz zaniedbuje rodzinę, mając
wciąż w oczach Polskę. Zaiste, łza się w oku kręci.
Swoją drogą darujmy Generałowi tę odrobinę megalomanii. Zapewne nikt nie
jest od niej wolny, jedynie co niektórzy skutecznej się maskujemy. Lecz
trudno darować domorosłym portrecistom, którzy z upodobaniem, bezwstydnie
sięgają do magazynu propagandowych trików zgranych od lat. Żal na nie taśmy
i ludzkiej energii. Lecz zło, jakie niesie przez eter tak spreparowany
portret jest większe. Szkodę ponosi sam Generał, będąc ośmieszonym, lecz
mniejsza z tym, skoro sam przykłada do tego rękę. Lecz nie sposób przejść
obojętnie nad szkodą wyrządzoną Polakom. Wiem, ogłupianie narodu to mocna
strona dotychczasowych socjotechników. Lecz przecież coś się chyba zmieniło,
nie?
Toruń, 1989.09.16
Zmiany, jakie zaszły w życiu
społeczno-politycznym kraju podczas kilku zaledwie miesięcy dzielących nas
od Okrągłego Stołu biją na głowę wszystko to, co zdołaliśmy osiągnąć przez
szesnaście miesięcy wrzenia serc i umysłów przed dziewięciu laty. Mimo to
tamtym właśnie, a nie obecnym czasom przypisuje się znamiona rewolucji. Jej
determinantem jest bowiem raczej temperatura serc i umysłów, niż dynamizm
społecznych przemian.
Charakterystycznym stygmatem rewolucji jest zjawisko określane jako
„polowanie na czarownice”. Owe wrzenie serc i umysłów jest najlepszą strawą
dla żądzy odwetu. Powszechnie znane są krwawe jatki Rewolucji Francuskiej,
wyroki śmierci za niespracowane dłonie w Rosji bolszewickiej.
W Polsce posierpniowej nurt rozliczeniowy był wcale wielki, choć gdzież mu
tam było do wspomnianych wyżej: głów nie ucinano, rąk nie sprawdzano.
Eksplozja niczym nie skrępowanej myśli po czterdziestoletnim zniewoleniu
umysłu musiała bluznąć również falą krytyki ostrej, ironicznej, zjadliwej.
Dawali sobie upust nękani dotąd satyrycy kabaretowi i felietoniści.
Podnosił głowę wyzyskiwany, poniżany tłum. Odwaga staniała, a tempo tej
inflacji podnosiło również ogólnopolską gorączkę. W tej sytuacji strona
przeciwna mocą samego choćby instynktu samozachowawczego okopała się na
pozycjach obronnych. Miast linii porozumienia powstała linia frontu.
Defensywa nie może trwać wiecznie. Musiał więc nastąpić atak. I nastąpił.
Trzynastego grudnia.
Mechanizm, który tu zadziałał pokazuje, jak iluzoryczne są trofea polowań
na czarownice w sferze pragmatycznej. Jednak o wiele poważniejsze są
konsekwencje, jakie zjawiska tego typu rodzą w przestrzeni wartości
etycznych.
Niekwestionowane wzorce zachowań w tej właśnie przestrzeni wypracowała w
cywilizacji białego człowieka (określanej często jako cywilizacja
śródziemnomorska) tradycja judeochrześcijańska. Zasadniczy trzon
obowiązujących tu aksjomatów znajduje jednak zaskakująco wierne odbicie
w niezależnie wykrystalizowanych wzorcach wszystkich podstawowych - jakże
przecież odmiennych! - formacji religijnych świata. Większość z nich bowiem
przyjmuje miłość jako nadrzędną wartość relacji określających więzi
międzyludzkie.
Nauczanie społeczne Kościoła przeżywa w naszym wieku burzliwy rozwój. Jego
myśliciele zdali sobie sprawę z tego, że właśnie tu, w relacji człowiek -
człowiek tkwi jądro, istota chrześcijaństwa. Tę prostą myśl można zresztą
bez trudu wyczytać w Ewangelii. Jednak w bardziej lub mniej chlubnych
dziejach Kościoła dochodziło do rozmaitych przeakcentowań w sferze
wartości ewangelicznych przekazów, przeakcentowań często przyćmiewających
sprawy nadrzędne.
Najnowszym owocem tych burzliwych przemian jest koncepcja cywilizacji
miłości. Jej zręby sformułował papież Jan Paweł II. I chociaż megalomania
popycha nas ku twierdzeniu, że musiał to być On, tylko On, to przecież nic
nie zdoła przesłonić faktu, że kierunek rozwoju społecznej myśli Kościoła
- od Rerum Novarum Leona XIII po Populorum Progressio Pawła VI nieuchronnie
do tej koncepcji prowadził.
Zamysł cywilizacji miłości oparty jest na czterech zasadach-prymatach.
Jednym z nich jest prymat miłosierdzia nas sprawiedliwością. On właśnie każe
poddać w wątpliwość zasadność wszelkich dążeń rewindykacyjnych opartych na
odwecie - takich właśnie, jak polowanie na czarownice. Każe poddać w
wątpliwość nawet zasadność jakichkolwiek aktów osądu człowieka przez
człowieka.
Uzasadnienie prymatu miłosierdzia nad sprawiedliwością dokonuje się
w sferze argumentacji religijnej bardzo prosto. Otóż wiedzą niezbędną dla
osądu, wartościowania czynów drugiego człowieka jest znajomość intencji,
jakie nim powodowały. Te zaś są przed nami ukryte. Pozostają jasne i
jednoznaczne jedynie w relacji między Bogiem i człowiekiem. Stąd tylko
Bóg, znając ludzkie intencje, może wydać sprawiedliwy wyrok. Ludzki będzie
zawsze subiektywny.
Powie ktoś, że są wszak sytuacje, w których intencje znane są nam w sposób
oczywisty. Np. przypadki udowodnionego morderstwa z premedytacją, dokonana
z bezwzględnym wyrachowaniem zdrada Ojczyzny, lub choćby ewidentne kłamstwo,
kradzież itp. Tymczasem rzecz nie jest tak prosta. Przestępstwo,
przewinienie nie spada z księżyca. Działa w kontekście licznych i
subtelnych uwarunkowań: społecznych, psychicznych, nawet genetycznych. Nim
strącimy w otchłanie piekielne największych choćby zbrodniarzy ludzkości,
winniśmy postawić pytanie, czy pewność nasza, że nie byli oni więźniami
psychicznych dewiacji, bezdusznych mechanizmów historii, lub innych
czynników, na które wpływu oni mieć nie mogli - jest stuprocentowa. Rychło
dojdziemy do wniosku, że nie jest. Stąd osąd, który chcemy wymierzyć zawsze
będzie zawierał - większy lub mniejszy - margines krzywdy napinający z
biegiem czasu strunę naszego sumienia. Pozostanie gorzka świadomość, że
gdzieś przekroczyliśmy swe kompetencje.
Nie chcę negować wartości wypracowanych latami przez instancje wymiaru
sprawiedliwości. One wszak również kształtują naszą kulturę, cywilizację.
Lecz są złem koniecznym o tyle, że powołaniem człowieka nie jest sądzenie.
Zauważmy: w Księdze Rodzaju bunt człowieka jawi się właśnie przez pokusę
rozsądzania między tym, co dobre, a co złe.
Pierwsza inicjatywa ustawodawcza OKP dotyczyła zniesienia kary śmierci.
Poseł Sprawozdawca, Jan Rokita w niezwykle klarownym i logicznym wywodzie
wykazał, że jedynym czynnikiem mogącym usprawiedliwiać jej stosowanie jest
chęć odwetu.
Inicjatywa wyszła od ludzi, których większość była, szykanowana,
zniesławiana i poniżana w ostatnich latach. Wydawać by się mogło, że mało
kto, tak jak Oni ma prawo do osądu, roszczeń, odwetu... Oni jednak wiedzą
dobrze, że tak się tylko wydaje.
Obserwując obrady parlamentu, można dostrzec konia Kaliguli (może nawet
kilka). Można podejrzewać, że jest tam też koń trojański. Lecz świadomość,
że jest tam obecny również koń, na którego postawiliśmy, koń, który nie ma
w zwyczaju deptać kopytami zwyciężonych pozwala nam zachować spokój.
I satysfakcję z pewności dobrego wyboru.
Toruń, 1989.09.22
Okropnie brzmi, nieprawdaż? Już widzę święte
oburzenie na Waszych twarzach, Drodzy Czytelnicy. Zupełnie takie, jak u
pewnego mojego kolegi, gdym Mu, bodaj w 84 roku, pokazał napis ZOMO
wykonany solidarycą z dziarsko powiewającą chorągiewką nad literą M. Cóż,
taki już jestem przewrotny, w złośliwości nienasycony.
Postawa przymrużonego oka budzi zgorszenie, gdy dotyka wartości uznanych za
święte. Słuszną tę zasadę można - chyba cokolwiek cynicznie - używać jako
papierka lakmusowego - do rozpoznania rozległości obszaru sacrum konkretnego
człowieka lub całych grup społecznych. Przykładowo: zjadliwe karykatury Jana
Pawła II ukazujące się od czasu do czasu w prasie zachodniej nie robią tam
większego wrażenia, podczas gdy u nas wywołują powszechne oburzenie. Taki
stan rzeczy bierze się stąd, że w zniewolonym sekularyzacją Zachodzie nie
ostoi się żaden autorytet – nawet, gdy w grę wchodzi osoba z racji pełnionej
służby podległa szczególnej „kurateli” Ducha Św. Wrażliwość religijna
Polaków pozwala jeszcze uszanować ową niezwykle subtelną strukturę powiązań
wymiaru doczesnego z transcendentalnym realizującą się w funkcji
Namiestnika Chrystusa. Jeszcze - bo wrażliwości tej nie starcza już dla
niższego rangą duchowieństwa; autorytet krajowych liderów duszpasterskich
coraz częściej bywa kwestionowany.
Historia ludzkich autorytetów poraża ilością przypadków już to gorszących,
już budujących, lecz w znakomitej większości nie poddających się żadnym
racjonalizującym zabiegom. Przestrzeń rozpostartą między św. Franciszkiem
z Asyżu a Hitlerem wypełnia mnogość karier nie podlegających tak
jednoznacznym moralnym osądom. Tak jak trudno podać receptę na murowany
przebój w muzyce pop, tak nie daje się przewidzieć, jaki wzorzec ludzkiego
zachowania może wzbudzić masową akceptację w danym kontekście kulturowym
i społecznym. Przeprowadzona w latach sześćdziesiątych wśród francuskiej
młodzieży ankieta „Kim chciałbyś być” dała odpowiedzi zaskakujące: większość
chłopców wybrała nie Jurija Gagarina, nie Toni Sailera, nie Rogera Moore'a,
lecz... Alberta Schweitzera. A wśród dziewcząt Brigitte Bardott i Sylvie
Vartan druzgocąco przegrały z Joanną D'Arc...
Fascynującym przykładem lat ostatnich w interesującej nas tu kwestii jest
Lech Wałęsa. Droga, jaką przebył od zwykłego robotnika do męża stanu, o
którego względy zabiegają nawet mocarze tego świata jest najlepszym
dowodem na to, że niewiele tu są warte jakiekolwiek oparte na racjonalnych
przesłankach prognozy.
Nieoznaczoność, jakiej podlega ewolucja większości autorytetów nakazuje
traktować ów fenomen z właściwą ostrożnością. Zwłaszcza po doświadczeniach
naszego wieku. Bowiem obok przykładów tak budujących jak Maksymilian Kolbe,
Matka Teresa z Kalkuty, Jan Paweł II egzystują przerażające: Adolf Hitler,
Józef Stalin, Pol Pot. Ogromu krzywd niesionego przez tych ostatnich nie
jest przecież w stanie zrekompensować nawet cała armia tych pierwszych.
Tytuł niniejszego felietonu jest tylko żartobliwym (choć mam świadomość, że
humor to czarny) zwiastunem równie bulwersującego pytania, które chciałem
postawić - całkiem już serio: czy istnieje niebezpieczeństwo, by Wałęsa
okazał się polskim Hitlerem?
Odpowiedzi na to pytanie nie ma - choćby z powodu owej nieoznaczoności, o
której było przed chwilą. Pozostają jedynie spekulacje - Bóg wie, na ile
jałowe. Pozwólmy sobie na nie.
Sposób, w jaki Wałęsa „omamił” krajowy intelektualny establishment żywo
przypomina działania niedoszłego malarza. Gdy słyszę „światowca” Wajdę, jak
mówi, że kandyduje do Senatu, to dlatego, że go Wałęsa poprosił - czuję -
obijcie mnie za to - jakieś zażenowanie. Gdy widzę, jak sztab polskich (i
nie tylko!) mózgów zgodnym chórem pieje peany wysławiające Wałęsy intelekt,
refleks, intuicję - mrużę ze zdumienia oczy. Lecz - o paradoksie! - sam
ulegam czarowi, jaki Lech emanuje. No, przecież trick z koalicją był nie do
podrobienia! Tak, w tym człowieku coś drzemie. Ciarki przebiegają przez
plecy na myśl, że to „coś” mogłoby się tak do końca obudzić.
Aby Wałęsa mógł pełnić tu funkcję Hitlera, musi być spełniony szereg
warunków, których co najmniej część jest do ogarnięcia. Przede wszystkim -
Polska musi być biedna, biedna beznadziejnie. Jest taka. Lecz czy to może
wystarczyć do obudzenia się bestii fanatyzmu - zrodzonego właśnie z poczucia
beznadziei? Fanatyzmu, który każe zogniskować spojrzenia całego narodu na
Tym Jednym? Bóg jeden wie.
Po drugie, Ten Jeden musi być wrażliwy na zniewalający, demoralizujący
urok władzy. Tu nasz Wódz nie jest nazbyt idealnym kandydatem. Co prawda,
wychodzi zeń czasem chłopsko-roztropna megalomania, lecz trudno wyrokować,
na ile jest to złudzenie spowodowane wymownością; gdzież Lechowi do Geremka
z Jego talentami oratorskimi.
Swoją drogą istnieje powód, dla którego fenomen Wałęsy nie da się wpisać
ani w casus Hitlera, ani Nikodema Dyzmy. Motorem Jego działania nie jest
bowiem ani skłonność do paranoi, ani - jak to nam kiedyś usiłowano wciskać
w Bardzo Mądrej Telewizji - bezwzględny cynizm. Tym motorem jest - sądzę -
autentyczne chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo proste, wyrosłe nie z wyżyn
akademickich dociekań, lecz z zasobnej w krew, pot i łzy tradycji narodowej.
Lecz prawdziwe wnętrze bliźniego nie jest nam dane do bezpośredniego
wglądu. Dlatego muszę dodać, że sądzić tak każe mi zaufanie. Tylko w oparciu
o jego kruchy fundament mogę twierdzić, że zawołanie „Heil Wałęsa!” jest i
na zawsze pozostanie tylko ponurym żartem.
Toruń, 1989.09.26
Zapoczątkowane w trakcie kampanii wyborczej
wyciąganie brudnej przeszłości niektórym aktywistom ówczesnej opozycji
nasila się. Celuje w tym opozycja aktualna: „Trybuna Ludu” upstrzona jest
fragmentami z „czerwonych etapów” życia ludzi odzyskujących obecnie status
trybunów ludu.
Lek przed konkurencja? Zwykła ludzka zawiść? A może chęć pochwalenia się:
patrzcie, oni z nas właśnie wyrośli! Lecz skąd wobec tego jadowita
uszczypliwość? Swoją drogą, nie rozumiem dlaczego partyjna przeszłość
Kuronia jest czymś nagannym zaś np. Rakowskiego – czymś chwalebnym. Przecież
sam fakt, że pan X przewartościował swoje poglądy dodaje mu splendoru wobec
pana Y trwającego z uporem przy ideałach dawno już skompromitowanych.
Cały ten zgiełk jest pasmem prób zdyskredytowania aktualnych społecznych
autorytetów. Prób nieudolnych i – ufam – nieskutecznych; mechanizm
opluwania, z takim upodobaniem stosowany przez komunistów, zdążył się
wyeksploatować aż nadto.
Ta na marginesie: lektura wszelkich docinków i niezdarnych prób polemiki w
TL wywołuje we mnie odruch litości. Brukowy styl, niewybredne słowa,
prymitywne argumenty typu „ty jesteś ze wsi”, „a u was Murzynów biją”
obnażają poziom umysłowy autorów. Gdzież im do klasy Kołakowskiego,
Kisiela, Życińskiego, Skalskiego i wielu innych, szermujących piękną
polszczyzną publicystów, którzy umieją nie zostawić suchej nitki na
przeciwniku, stosują jednak prysznic z zimnej czystej wody a nie z pomyj.
Cóż – czego się Jaś nie nauczył....
Do totalnej ofensywy opluwania dołączył również Daniel Passent („Goście
Michała Boni”, Polityka nr 44). Słuchając tego poszczekiwania, żal bierze:
widać, że dawny „pieszczoch reżimu” ma zadyszkę.
Nieskuteczność tych wszystkich zabiegów mocno musi marksistów irytować:
wszak zgodnie z ich teorią walki klas jątrzenie winno być iskrą do
wskrzeszenia nienawiści doskonałą – a tu numer nie wychodzi. Dlaczego?
Może dlatego, że marksistowska kosa trafiła na kamień chrześcijańskiej
tradycji? Tu wszak akty wszelkich nawróceń nie tylko nie są potępiane, lecz
wręcz gloryfikowane (przypowieść o zaginionej owieczce, synu
marnotrawnych, casus św. Pawła).
A może dlatego, że znakomita większość opluwanych przy najlepszej nawet woli
nie da się zaliczyć w poczet tzw. „chorągiewek”? Wszak chorągiewka
posłuszna jest zawsze aktualnemu kierunkowi wiatru (w tej metaforze chodzi
o wiatr historii), podczas gdy inkryminowani osobnicy ustawili się przeciw
już dawno: jedni jeszcze w latach pięćdziesiątych, inni dopiero w efekcie
wprowadzenia stanu wojennego).
Klasyczny przypadek chorągiewki odnajdujemy natomiast w osobie aktualnego
szefa PZPR. Już dawno rozszyfrował go Leopold Tyrmand (polecam lekturę
artykułu („Fryzurki M. Rakowskiego” zamieszczonego wraz z „Dziennikiem 54”
wydanym przez NOWĄ). Podobne świadectwo daje również M. Radgowski w swej
wspomnieniowej publikacji wydanej bodaj w 1981 r. z okazji jubileuszu
tygodnika „Polityka”. Pisze on tam o trudnościach, utrzymania rzetelności
dziennikarskiej pisma wobec politycznych ambicji szefa każących mu naginać
się zgodnie z podmuchami nadchodzącymi z „Białego Domu”. Dowiadujemy się
również, że Rakowski, dysponujący wielką przenikliwością polityczną, grzał
fotele u Gierka w Katowicach na długo przed obaleniem Gomułki. Nie
przeszkadzało mu to, rzecz jasna, być spolegliwym wobec tego ostatniego.
Zresztą Gierka też opuścił zawczasu: przeczuwając gorący Sierpień’80 już w
czerwcu wysmażył niezwykle śmiały, krytyczny artykuł o potrzebie reform w
Polsce.
Oddając I Sekretarzowi sprawiedliwość, trzeba zaznaczyć, że aktualnie niczym
nie przypomina chorągiewki: mężnie wypina pierś przeciwko szarżującej
kapitalistycznej zarazie. Może czuje zapowiedź jakiegoś mroźnego podmuchu, o
którym nam się nawet jeszcze nie śni? Któż to wie?
Trzeba też oddać szacunek Urbanowi. Czytając jego artykuł „Wstępuję do
partii” („Polityka” nr 44), z ulgą stwierdziłem, że nie ma on chęci na
metamorfozę. Sam tekst, będąc typową „urbanistyką” nie zasługuje, rzecz
jasna, na polemikę – lecz muszę wyznać, że podoba mi się wizja Urbana, który
niczym Atlas trzyma na swych barach Czerwony Glob.
Chorągiewki. Zjawisko stare jak człowiek. Przewija się przez karty Biblii,
przez Homerowskie arcydzieła, żywoty Cezarów. Tkwi w historii Europy, Chin
wszystkich wielkich cywilizacji. Rysuje skazy na marmurowych życiorysach
wielkich tego świata - od Kefasa po Heideggera. Jest świadectwem ludzkiej
ułomności, ludzkiej małości, ludzkiego tchórzostwa. Lecz ta strona medalu
też jest cząstką prawdy o człowieku. O człowieku słabym i w tej słabości
oczekującym na wyrozumiałość – taką, jaką Chrystus okazał św. Piotrowi, gdy
ten trzepotał ze strachu na kaifaszowym dziedzińcu – właśnie jak
chorągiewka.
Nie sądźmy tych, którzy deklarują teraz swoją przychylność, dotąd będąc
wrogami. Oni byli tchórzami wówczas lub są nimi teraz – lecz któż z nas jest
pewny swej odwagi? Nie sądźmy – bo nie znamy ich intencji. Pamiętając o
jednym z prymatów cywilizacji miłości (miłosierdzie nad sprawiedliwością),
wyciągnijmy ku nim dłoń. Choćby nawet przyszło się sparzyć.
Lecz nie dajmy się też zwieść podżegaczom oczerniającym ludzi, którzy
zdecydowali się kiedyś pójść drogą wskazywaną przez sumienie (niektórzy,
Kmicicowie PRL, zawsze nią kroczyli).
Zjawisko chorągiewek nie podlega jednoznacznej ocenie moralnej. Mówią, ze
tylko krowa nie zmienia poglądów. Nieprawda. Zatwardziały stalinowiec
również. I choć nie jest on chorągiewką, to przecież trudno uznać go za wzór
godny naśladowania. Tymczasem „większa radość z jednej owieczki w
niebie...”
Myśl przewodnią jednej z najpiękniejszych piosenek katolickich stanowią
słowa „kochać to znaczy powstawać”.
Pomóżmy innym podnieść się.
Cambay, 1989.11.20
Dziś rozpocznę słowami klasycznego referatu.
Już starożytni greccy filozofowie spierali się o zmienność świata. Podczas
gdy jedna szkoła utrzymywała, ze nic się nie zmienia, druga twierdziła „pantha
rei” (wszystko płynie). Rozbieżność poglądów w tej kwestii, bodaj
jaskrawsza niż w klasycznym zagadnieniu światopoglądowym (materializm czy
idealizm) utrzymywała się przez wieki. Spór przyszło rozstrzygnąć dopiero
nowożytnej nauce, co nie dziwi; skoro problem dotyczy naszego (tj.
materialnego) świata, to ona ma tu kompetencje najwłaściwsze. Szkopuł w tym,
że uczeni, zagrzebani po uszy w szczegółowych dyscyplinach nie mają szans na
ogarniającą całokształt refleksję; stąd problem ląduje w rękach (a raczej w
umysłach) filozofów, którzy - jak powszechnie wiadomo - niechętnie stąpają
po ziemi. Doświadczenie dziejowe uczy nadto, że osobliwy ów światek bardzo
jest nieprzychylny wszelkim rewelacjom przychodzącym z zewnątrz (tj. od
dyscyplin mniej szlachetnych niż filozofia), zwłaszcza, gdy nakazują one
zmieniać coś w światopoglądach. Swoją drogą sparzył się na tym Galileusz;
jak głosi anegdota, podczas przesłuchania przez papieską komisję usiłował
nakłonić pewnego biskupa do spojrzenia w okular lunety, aby mógł on
naocznie przekonać się o istnieniu księżyców Jowisza. Tamten odparł mu
jednak: „Nigdzie nie będę patrzył. Ja WIEM, że ich nie ma.” Postawa owego
biskupa może się wydawać szaleńcza a już co najmniej bezrozumna. Musimy
jednak zdać sobie sprawę z faktu, iż żyjemy w świecie, który już dawno
dowartościował doświadczenie w poznaniu przyrodniczym, gdy za czasów
Galileusza obowiązywały zgoła odmienne paradygmaty.
Z tego też powodu problem dynamicznych walorów świata budzi nadal
kontrowersje, choć znajduje potwierdzenie w każdej niemal dziedzinie
przyrodoznawstwa od kosmologii poczynając, na biologii kończąc. Gdy
widzimy, z jakim impetem świat wciska nam doświadczenie
wszechogarniającego go ruchu, wydaje się nam, że hipotezę o jego stagnacji
mógł postawić tylko ślepiec. Tymczasem podparte empirią myślenie o jakimś
zorganizowanym ruchu w biegnącej przez czas rzeczywistości zaczęło się
niedawno, dokładniej od czasów Darwina.
Właśnie biologii zawdzięczamy pojęcie ewolucji. Dziś nikt chyba nie ma
wątpliwości, ze ona właśnie determinuje obraz całego Wszechświata. Wobec
kolejnych odkryć astronomii, fizyki, chemii okazało się, że ewolucja jest
cechą obecną na wszystkich poziomach: od mikro- po makrokosmos. Stało się
jasne, ze świat nie stoi w miejscu. Świat podlega zmianom. Postępuje.
Właśnie. Pojawiło się wreszcie tytułowe słowo: postęp. Cóż to takiego?
My, Polacy, mający za sobą czterdziestoletnie doświadczenie realnego
socjalizmu, słysząc o postępie, czujemy pewną dezorientację, nawet
konsternację. Karmiono nas bowiem określeniami typu: postępowy ustrój,
światopogląd, postępowe społeczeństwo... Postępowy człowiek według
komunistycznej propagandy to bezwarunkowo ateista, marksista-leninista.
Postępowe ruchy, to ruchy wyłącznie lewicowe, oparte na walce klas.
Postępowe partie - to oczywiście partie komunistyczne. Postępowe kraje - to
KDL-e.
Tymczasem beznamiętna empiria zadawała kłam tym dogmatom. Oto żyjąc w kraju,
który nie dość że wygrał wojnę, to na dodatek wprowadził u siebie postępowy
ustrój – coraz bardziej oddalaliśmy się od zachodniej cywilizacji.
W krajach o ustrojach wstecznych, dawno wyrzuconych przecież na śmietnik
historii, rosła stopa życiowa i poziom cywilizacyjny. U nas rosła bieda i
zacofanie. Asymilując słowo „postęp”, nowo-mowa, jak to jest w jej
zwyczaju, odwróciła jego znaczenie.
Wiedząc o tym, nie powinniśmy ulegać dezorientacji. Dość użyć rozumu, by
nie dać zwieść się iluzjom - także tym płynącym z Zachodu. Nie brakuje
zauroczonych powszechnym tam dobrobytem, którzy przyjmują za dobrą monetę
wszelkie inne elementy zachodniego życia; oznaką postępu są więc: swoboda
seksualna, skundlona do granic możliwości kultura masowa, kult pieniądza
etc.
Uwolnieniu się od mitów płynących zarówno z jednej jak i z drugiej strony,
może pomóc odszukanie zespołu tych cech, które istotnie warunkują zjawisko
zwane postępem. Nie mając takiego układu odniesienia, łatwo stracić
orientację.
Aby to uczynić, trzeba sięgnąć do podstaw.
Jakeśmy zauważyli, zjawiskiem dominującym w całym Wszechświecie jest
ewolucja. Świat nie trwa w stanie równowagi, lecz zmienia się. Czy istnieje
jednak jakaś uniwersalna zasada tych zmian? Jakiś wyróżniony kierunek
wspólny dla wszystkich poziomów badanej przez nas rzeczywistości?
Istnieje. Nie trzeba błyskotliwej spostrzegawczości, by zauważyć, ze
kolejne produkty ewolucji świata wyróżniają się coraz to większym poziomem
zorganizowania. Tak było już u źródeł. Ułamki sekund po Wielkim Wybuchu
(tak kosmologowie nazywają punkt osobliwy, kiedy to cały Wszechświat
skupiony był w jednym punkcie o gęstości przekraczającej nasze wyobrażenia)
trwała tzw. faza termiczna: cząstki elementarne tworzyły wtedy stan
absolutnego chaosu. Potem rozpoczął się proces komplikacji: powstawały
atomy, dalej - na makropoziomie gwiazdy, galaktyki. Ich drogi ewolucyjne są
dobrze znane astronomom, odkryto też, że gwiazdy są fabryką ciężkich
pierwiastków, które wszak cechują się wyższym stopniem złożoności.
Z chwilą powstania planet rozpoczęła się ewolucja chemiczna; powstawały
coraz to bardziej złożone układy molekuł. Przekroczenie pewnego progu
komplikacji zaowocowało życiem. Wystartowała ewolucja biologiczna, która
wydała owoc, póki co, najnowszy: człowieka. Istotę o poziomie
zorganizowania materii umożliwiającym powstanie świadomości. Odtąd ewolucja
wkroczyła w przestrzeń duchową.
Wszechobecny ruch ku coraz większym poziomom organizacji materii odbywa się
kosztem równie potężnego zjawiska przeciwnego: na poziomie makro energia
podlega rozproszeniu zgodnie z zasadami termodynamiki; być może zakończy
się to śmiercią cieplną Wszechświata (jego ostatecznym wyziębieniem). Na
poziomie biologicznym powstawanie nowych gatunków okupione jest krwią i
cierpieniem w nieustającej walce o byt, oraz mnogością ślepych zaułków
ewolucji.
Widzimy więc, że z jednej strony Wszechświat podąża ku coraz większym
złożonościom systemów materialnych (niektórzy mówią tu o zwijaniu się
kosmicznego tworzywa), z drugiej trwoni energię przez ogarniającą wszystko
ekspansję. Jasno zlokalizowany kierunek tego ruchu sugeruje jakąś celowość.
Jedni zaprzeczają temu, twierdząc, że mamy tu do czynienia z
antropomorfizacja, przenoszeniem domniemań rodem z przestrzeni ludzkich
doświadczeń na poziom uniwersalny. Inni natomiast odnajdują w tym zjawisku
proces przebóstwienia świata. Powiadają, że jesteśmy świadkami
postępującego Wcielenia, które zakończy się całkowitą Pleromą (zespoleniem
świata z Bogiem).
Przyjęcie hipotezy celowości skupiania się materii w coraz szlachetniejsze
formy pozwala nam uściślić znaczenie słowa „postęp”. Mając zorientowany
i usprawiedliwiony ruch świata materialnego łatwiej o orientację
w duchowej przestrzeni człowieka. Zauważmy dla przykładu: budowa
wielokondygnacyjnego budynku wymaga wielu wysiłków, jego zaś zburzenie
jest kwestią chwili. Nikt nie wątpi, ze gmach jest obiektem o wyższym
stopniu organizacji materii niż kupa gruzu. Z drugiej strony nie jest
dziełem przypadku, że w przestrzeni wartości akt budowy znajdujemy po
stronie dóbr, zaś akt niszczenia - po stronie zła.
Widzimy, że ruch określony jako postęp w świecie przyrody logicznie
transformuje się na dobro w przestrzeni duchowych wartości. Widzimy, że
dobrem jest raczej miłość, niż walka (nawet, jeśli jest to walka klas).
Z dwojga światopoglądów: chrześcijańskiego i marksistowskiego postępowym
jest więc raczej ten pierwszy. Warto zauważyć, że do konkluzji tej
doszliśmy, wychodząc od filozoficznej refleksji nad światem materialnym
osiągalnym przez empirię.
„Nie daj się zwyciężyć złu, lecz dobrem zło zwyciężaj”
Te ulubione przez Kapelana Solidarności słowa Św. Pawła wskazują nam drogę.
Posłuszni im, współuczestniczymy w postępowym biegu świata ku Spełnieniu
się.
Cambay,1989.12.14
Mój prezent gwiazdkowy dla Was, drodzy
Czytelnicy, to kolejna krzyżówka. Tym razem nietypowa: hasła należy
odgadnąć z kontekstu felietonowych, wigilijnych rozważań. Prawdziwy
kompromis przyjemnego z pożytecznym, nieprawda?
Życzę wielu błogosławieństw Boga, który tak nas umiłował, że przyszedł do
tej jaskini wilków jako małe bezbronne Dzieciątko.
Zbliża się [24]. Z dnia na dzień, jak [12],
rośnie ruch w sklepach. Trwa [16] za świątecznymi upominkami. Sklepy mięsne
przeżywają [1]. Czując jakiś dziwny, wewnętrzny [7], rzucamy się w [13]
gorączkowych przygotowań. Z kuchni kłuje [14] przenikliwa [9]: właśnie
gotuje się świąteczny [23]. [27] już upieczona. Mieszkanie posprzątane.
Do czego się tak przygotowujemy?
Kto ma do nas przyjść?
Nadeszła [32]. Pośrodku pokoju stoi choinka - [26] szczególnej radości
dzieci. Pod nią kolorowa [4 ] i, oczywiście, prezenty. [29] dorosłych skupia
się jednak na świątecznym stole. Śnieżnobiały [17]. Pod nim siano. [21]
rozpocząć wieczerzę. [30], której [4] przyprószyła już skronie weźmie [15] w
swą spracowaną [22]. W niejednym oku zakręci się [2]. Podniosły nastrój
łączy wszystkich. Jak gdyby jakaś [5] Boża przemknęła przez mieszkanie.
W kąt idą urazy. Rodzi się pokój i przebaczenie.
Po wieczerzy rozbrzmiewa [19]. Dzieci nie mogą usiedzieć w miejscu.
Niecierpliwie spoglądają na drzwi. Wreszcie dzwonek. Zrywają się podniecone.
Wchodzi św. Mikołaj. Czerwony [20], [31] z wysokimi cholewami. Po chwili
jedno ściska w ręku upragnione [25], drugie z wypiekami na twarzy ogląda
wymarzony sędziowski [[35]. Rozpocznie się [11]. Nadaremno [8] kusi swymi
gotowymi do spania łóżkami.
Ale są domy w święta za wielkie. W jednym z nich samotna [3] spożywa
wigilijną wieczerzę. W drugim - ciemne okna. Choć jest [28], lokator w ten
właśnie wieczór wyjdzie na opustoszałe ulice, nie mogąc znieść ponurego sam
na sam z czterema ścianami. Ciepło rodzinne jest dlań bardziej odległe, niż
dla Odysa [6]. W trzecim, dwa dni przed wigilią rozegrała się [34]. Matka i
dzieci z rozpaczą wpatrują się w pusty talerz, raz jeszcze przeżywając w
myślach [18] męża i ojca. Okrutna to [22 ]. Trudno znaleźć jej sens.
Być może, ta staruszka to Twoja [33]?
Być może, pod Twoim właśnie oknem wałęsa się człowiek z podniesionym
kołnierzem?
Nim siądziesz do wigilijnego stołu, spójrz wokół siebie. Dojrzyj innych
ludzi. Tylko wtedy [10] narodzi się także w Twoim sercu.
1989.12.24
Powyższe życzenie zaliczane jest przez
Chińczyków w poczet największych przekleństw. Fakt ten niewiele nam mówi o
ich mentalności. W Państwie Środka bezruch, stan równowagi zawsze miano za
wartość. W ogóle filozofia Wschodu pojmuje szczęście jako złączenie się
(osiągnięcie stanu równowagi) i trwanie z Bytem; wszelkie cierpienie wynika
z naszego pragnienia jednostkowego istnienia a jedynym sposobem na
osiągnięcie Nirwany (stanu pełni zjednoczenia) jest wyzbycie się
pożądliwości, wręcz wszelkich pragnień.
Jednakowóż my nie jesteśmy ludźmi Wschodu. Wzrośliśmy w cywilizacji, która
nigdy nie deprecjonowała wartości ludzkiego pragnienia. Przeciwnie: to ono
determinowało postęp, czasem wręcz stanowiło o sensie ludzkiego bytowania.
Swoją drogą jestem kontent, że przyszło mi żyć w ciekawych czasach.
Powiadają: bzdura, każde czasy są na swój sposób ciekawe. Trudno z tym
polemizować, skoro brak jakichkolwiek kryteriów miary ciekawości. Jednak nie
umiem oprzeć się wrażeniu, że lata, w których wypadło nam żyć są jakoś
szczególnie wyróżnione. Spójrzmy bowiem:
To nam przypadło być świadkami pierwszego lotu człowieka w Kosmos i
lądowania na innym niż ziemski globie.
To za naszego życia powstały maszyny liczące i podwaliny sztucznej
inteligencji.
To my przeżywamy nadzieje i obawy związane z narodzinami inżynierii
genetycznej.
To na naszych wreszcie oczach rozpada się tzw. komunizm: jedna z najbardziej
przerażających form totalitaryzmu.
Nie wiem, co jeszcze będzie nam dane oglądać. Lądowanie na Marsie? Komputery
biologiczne? Klonowanie organizmów? Zjednoczenie Europy? Nieważne. Już to
obejrzane wystarczy na podtrzymanie mego oświadczenia: żyjemy w wyjątkowo
ciekawych czasach.
Kończący się rok 1989 zajmuje pozycję szczególną. Jestem przekonany, że
historia przypisze mu rangę kamienia milowego rozwoju Europy – na miarę lat
1815, 1848, 1918, 1944.
Zwłaszcza porównanie z rokiem 1848 wydaje się adekwatne: to właśnie w
mijającym roku rozpoczęła się Druga Wiosna Ludów. Europa – po latach
powojennej, pojałtańskiej stagnacji drgnęła znowu. Zbawienny ferment ogarnął
niemal wszystkie kraje tzw. realnego socjalizmu. Nie bez kozery używam tych
słów: realny socjalizm; proces zmian obnażył bowiem mistyfikację, ponury
żart czający się za nimi.
Procesowi temu towarzyszy euforia w krajach ościennych, zapewne (z tej
odległości trudno o ocenę) podobna do tej, którą przeżywaliśmy podczas
pamiętnych szesnastu miesięcy lat 80-81. Towarzyszy mu też zdumienie i
zaskoczenie zachodnie opinii publicznej. Wizja zjednoczonej Europy nie
każdemu jest w smak. Burzy wygodne ciepełko konsumpcyjnej cywilizacji,
niesie zagrożenie destabilizacji poprzez zmianę proporcji w EWG. Trzeba
jednak być wyjątkowym krótkowidzem, by nie dostrzec, jak zbawienne mogą być
skutki włączenia państw Europy Środkowej i Wschodniej w cywilizacyjny
organizm Zachodu. Zbawienną dla obu stron, lecz dla Zachodu przede
wszystkim. Chylący się w dekadenckim procesie, oparty na monstrualnym
przesycie dóbr materialnych system może wszak otrzymać potężny zastrzyk sił
witalnych niewyżytych, bo zniewolonych dotąd wschodnich społeczności.
Zaprawdę lepsze to wyjście: dyfuzja w świecie biznesu i kultury niż
zrównanie z ziemią opływających w dostatek krajów przez barbarzyńskie,
biedne, wiec nie mające nic do stracenia hordy. Historia pełna jest
podobnych przykładów; dość wspomnieć choćby podręcznikowy upadek Cesarstwa
Rzymskiego.
A co słychać na naszym podwórku? Nic, cisza. My już to przerabialiśmy.
Było nawet zabawnie, mimo że bardziej niebezpiecznie. Teraz zaczęły się
schody. Przez dziesięć lat gardłowało się o kryzysie, choć tylko najstarsi
mieli pojęcie, co to głód i nędza. Teraz ich wizja zaczyna być namacalna.
Polacy, świadomi że innej drogi nie ma, cierpią w milczeniu, lecz bez
entuzjazmu. Ciekawe czasy, owszem, są, lecz ciekawe na ten sposób? To
nikogo nie bawi. Optymistyczną, całkiem nawet prawdopodobną perspektywę
Złotego Wieku przyćmiewa doskwierające życie codzienne.
Lecz tak przecież nie można na dłuższą metę. Ludzie! Obudźcie się! Ma
waszych oczach pęka („a mury runą, runą...”) komunistyczna twierdza. I
dzieje się to tak spokojnie, że gębę rozdziawiam ze zdumienia: widział kto,
żeby balon, w którym bez litości sprężano powietrze po nakłuciu nie
eksplodował?
Nie jestem romantycznym mesjanistą. Lecz w jakimś sensie podzielam pogląd,
że los Europy został złożony w ręce Polski. Bez niej, bez jej krzyżowej
drogi w ostatnim dziesięcioleciu nie stałoby się to, co się stało. To nie
megalomańskie, lecz obiektywne stwierdzenie. Skłania się ku niemu wiele
znaczących światowych autorytetów, nawet Polsce nieprzychylnych.
Nasza uzasadniona duma nie winna prowadzić do zawadiackiej pewności siebie.
Stąpać trzeba ostrożnie, tak ostrożnie jak czyni to alpinista zdobywający
szczyt nową, pełną zdradliwych lawin drogą. Jesteśmy awangardą, prawda.
Powód to do satysfakcji, ale też do zdwojonego poczucia odpowiedzialności.
Mamy szansę. Mamy dobry rząd. Chyba pierwszy powojenny rząd kierujący się
uczciwymi intencjami, rząd z czystymi rękami. Dysponuje on dużym zapasem
autorytetu, zaufania społeczeństwa. I spala go w ogniu niepopularnych
decyzji. Musi tak – innego wyjścia nie ma. Lecz czy paliwa wystarczy, czy
też rozpęta się pożar inny: bratobójcza walka? Bóg wie. Ja jednak ufam, że
wystarczy. Ufam psalmiście, gdy śpiewa „Pan da siłę swojemu ludowi”.
Z dala od kraju, w którym wzrosłem, który ukochałem życzę Wam, Drodzy
Czytelnicy, aby Nowy, 1990 Rok był pierwszym Rokiem Spełnionych Nadziei.
Lecz życzę również, aby był rokiem równie ciekawym, co miniony.
Cambay, 89.11.24