Swoją drogą

Home

Swoją drogą
Jak się UPRę
Hinduscalia
Przeciw przymrozkom

 MÓJ PROGRAM JEST PROSTY

Długa była ta zima. Tak długa, że wiosna, choć nasza, wielu już nie cie­szy. Jakoś nie dźwigał Wałęsy wiwatujący tłum i to nie dlatego, że Wódz od­ro­binę przytył. Z innych powodów ciężko było.
Tłum wiwatuje, gdy na ringu leży znokautowany przeciwnik. Tłum mil­czy, gdy leży nasz. Takie są prawa tłumu. Smutne, ale są. Trzeba je brać pod uwagę. Zwłaszcza teraz, gdy od patriotycznych serc bardziej przydat­ne będą patrio­tyczne umysły.
Teraz nie było nokautu. Choć sercu marzył się rewanż za 13 grudnia.
Jest postawa serca, która mówi: Nie gram. Wolę zdechnąć z głodu, niż dotknąć czerwonego. Psuliście - naprawiajcie. A jak nie umiecie - won.
I jest postawa rozumu, która odpowiada: A co to da? Czerwonemu - wiadomo - klęskę. A nam?
Postawa serca to postawa rewolucjonisty. Serce, działając w przestrzeni polityki prędzej czy później produkuje ideologie. Ideologia jest strawą re­wolucji. Rewolucja to krew.
Postawa rozumu to postawa pragmatyka. Rozum, działając w prze­strzeni polityki prędzej czy później każe pobrudzić ręce.
Coś wybrać trzeba. Wolę ręce brudne od zakrwawionych. I wcale nie jest to sprawa gustu. To sprawa moralności.
Tak wyglądają fundamenty filozofii, na której budowałbym Solidarność. Dlatego wołam: Ludzie! Cieszcie się! Cieszcie się bardziej, niż po pa­mięt­nym sierpniu. Dlatego, że nie było nokautu. Dlatego, że mecz był nudny. Ciężki, ale nudny. Tylko fakt, że nie było nokautu daje nam szansę. Tylko ewo­lucyjny ruch w systemie sprawowania władzy nie pozwoli, aby waha­dło przemocy odbiło w drugą stronę.
Obawiałem się, że zepchnięcie Solidarności w podziemie wyprodukuje całe tabuny rewolucjonistów. Myliłem się. Boże, jakże się cieszę, że byłem w błędzie! Okrągły stół pokazał mi wyraźnie, że tam, w podziemiu kwitła plantacja ludzi myślących. Ludzi działających trzeźwo, umiejących, gdy trzeba, powściągnąć emocje.
Mój program jest prosty. Idźmy za nimi.
Z komunizmem (żeby było jasne: takim, jakiego doświadczyliśmy w os­tat­nich dziesię­cioleciach) wygramy na pewno. Jeśli tylko dogłębnie i po­wszechnie zrozumiemy i przyj­miemy za swoją prawdę, którą przekazał nam Jan Paweł II w homilii na Zaspie. Prawdę o S­oli­darności zawierającą się w tym krótkim ewangelicznym przesłaniu:
Jedni drugich brzemiona noście.

GŁOSUJĘ GŁUPIO!

Motywem przewodnim „reżimowego” studia wyborczego są sondy uli­czne. Fakt, że tę właśnie tak przecież skompromitowaną formę wybrali koalicyjno-rzą­dowi socjotechnicy tylko pozornie świadczy o braku inwen­cji. W rzeczy­wistości jest on dowodem działania, co prawda całkiem wy­zutego z poczucia wstydu i elementarnych norm moralnych, za to opar­tego na trzeźwej kalkulacji strat i zysków. Mają bowiem owe sondy szereg praktycznych zalet. Przyjrzyjmy się kilku istotniejszym:
Pierwsza i podstawowa - to nieograniczona wręcz możliwość manipu­lacji. Go­dzina spaceru kamerzysty i reportera z mikrofonem pod domami Centrum daje materiał, z którego sprytny montażysta może przygotować son­dę satysfakcjonującą każdego: pronowca albo wałęsowca, stalinowca albo „taczerowca”, papistę albo ateistę.
Druga - to możliwość sterowania treścią sondy. Chcąc uzyskać pożą­daną odpowiedź od przygniatającej większości, wystarczy odpowied­nio sformułować pytanie. Ten fenomen idealnie obrazuje prezentowana ostat­nio mini-ankieta do­ty­cząca sposobu głosowania.
Ankietowanym przedstawiono następujący zestaw pytań:
1. Skreślam tych, co mi kazali
2. Nie mam zdania
3. Głosuję mądrze
Proste, nieprawdaż?
Gdzie tu zostawiono jakiś margines, skoro, jak powiadają, Pan Bóg je­dynie rozum rozdzielił sprawiedliwie: oto nikt się jeszcze nie zgłosił z pre­tensją, że dostał za mało! Każdy więc odruchowo krzyknie: Ależ oczy­wiście, tylko trzeci wariant! Głosuję mądrze! Nie ma tu żadnej wyrafino­wanej chytrości, jedynie prosty błąd logiczny. Otóż pytania ankiety muszą być alternatywami, to znaczy winny się wzajemnie wykluczać. Każdy wie o tym podświadomie, stąd pierwsze pytanie odbierze jako alternatywę trzeciego (czyli - głosuję głupio). Tymczasem tak przecież nie jest. Istnieje bowiem możliwość, że ktoś każe
[1] mi głosować mąd­rze. Że jego opcja jest obiektywnie najroztropniejsza.
Tym, którzy gromko i ochoczo wybrali trzeci wariant (głosuję mądrze), szczerze życzę spełnienia zamiaru. Wyrażam jednak wątpliwość: jakże chcą to osiągnąć, skoro dali zgodę na udział w tak idiotycznie zredago­wanej ankiecie?
Wreszcie trzecia istotna zaleta sondy: sterowanie wrażeniem. Gdy da­my wia­rę spreparowanemu ciągowi obrazów, cóż się okaże? Że Soli­dar­ność to jakiś tam margines pałętający się niczym niesforny kundel między nogami właś­ciciela; ogół zdrowego społeczeństwa zawsze popierał partię i rząd. Nie bez ko­zery socjotechnikom strony koalicyjno- rządowej chodzi o takie wrażenie. Czło­wiek posiada instynkt stadny, często skłaniający go do wyboru kierunku wskazywanego przez ogół. Nie szkodzi, że trick ów daw­no się już przejadł. Zawsze znajdzie się niemało baranów bezmyślnie podążających za podsta­wioną iluzją stada.
Swoją drogą - ciekaw jestem, ilu ich wyhodował stan wojenny? To się okaże już niedługo. Czwartego czerwca.
Toruń, 1989.06.01

SEZON NA ŻABY

Pan Zbysław Rykowski, usiłujący dorównać w pełnieniu obowiązków rzecz­nika pra­sowego rządu swemu wielkiemu poprzednikowi powiedział, oceniając kampanię wybor­czą PZPR, iż była ona spokojna, taktowna, na­wet elegancka. Cóż, każdy ma właściwe sobie wyobrażenie o spokoju, takcie i elegancji, a punkt widzenia p. Zbysława jako komu­nisty nikogo w tym kraju chyba nie zaskoczył. Nie spodziewam się jednak, aby kto­kol­wiek (a opozycja w szcze­gól­ności) skorzystał z owego wzorca politycznych zacho­wań w następ­nych wybo­rach, nawet jeśli będzie dysponentem Ra­dio­komitetu tak arbitralnym, jak sym­patyczny minister propagandy (o po­ziomie owej sympatii dali w wyborach świa­dectwo mieszkańcy stolicy soli­darnie z całą polską zagranicą!). Swoją drogą należałoby wprowa­dzić do użytku nowe pojęcia: socjalistycznego taktu i socja­listycznej elegancji.
Po wtorkowej konferencji, spocony zastępca rzecznika wyznał redakto­rowi Panoramy Dnia, że trudniejszego zadania nie miał dotąd żaden rzecznik na świecie. I choć może to wyglądać nieprawdopodobnie, był w tym bliski praw­dy. Bo na tejże konferencji pan zastępca musiał zjeść żabę. A był to okazały egzemplarz wyjątkowo wstrętnej ropuchy. Toteż gry­masy, jakie mogliśmy we wtorkowy wieczór obserwować, nobilitują p. Zbysława wprost do finału ogólnoświatowego konkursu na miny.
Dzień wcześniej jadł żabę rzecznik PZPR, p. Bisztyga. Uczynił to z wprawą starego Indianina: ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy oznajmiał telewidzom zdecydowany sukces wyborczy Solidarności. Gratuluję męskiej pos­ta­wy. Pan Bisztyga zademonstrował też owe słynne przymioty pezetpeerow­skiego wzorca politycznych zachowań. Zwła­szcza wobec występującego tuż po nim rzecznika Komitetu Obywatelskiego p. Ony­sz­kiewicza.
Znany ze swej niezależności red. Toeplitz zaprezentował we wtorkowej Pa­no­ramie Dnia jeszcze inny styl konsumpcji żaby. Sądząc z miny, udawał, że je schaboszczaka, jednak wygłoszona oracja dowodziła, że danie za­szkodziło mu... na rozum. Twierdzić, że Senat opanowany przez Solidar­ność jako jedyną ambicję postawi sobie blokowanie wszyst­kich uchwał Parlamentu, co w kon­sekwencji całkowicie uniemożliwi działanie rządowi, twierdzić tak, to albo być ślepym na to, co się ostatnio w Polsce wydarzyło, albo zwariować. A może tylko nie mieć wyobraźni, że można inaczej niż dotąd bywało.
Sądzę, że sezon na żaby jeszcze się nie skończył. Przyjdzie też kolej na was, Panowie Opozycja! Przyjdzie ten dzień, że trzeba będzie wybrać Prezydenta. Natenczas Wódz Wałęsa zbierze was wszystkich i powie: zmusić was, panowie nie mogę, ale idźcie po rozum do głowy. Odrzućcie emocje. Czy widzicie inne wyjście? Poza tym jednym, jedynym?
Oj, coś czuję, że Wódz tak właśnie powie. I będzie miał rację. Nie moż­na przeciągać struny. Nawet szczur, choć militarnie słabszy, przyparty do muru ata­kuje kota. A nasza władza militarnie słabsza nie jest. I wszyscy wiemy, jakie rzeczy umie wprowadzać w majestacie prawa! A zrobi to, jeśli rachunek strat przekroczy rachunek zysków. Lub jeśli w ich obozie przegrają ci, którzy zdecydowali się na dialog. Jesteśmy skazani na współ­pracę z nimi właśnie, choć w za­kamarkach pamięci czają się bolesne cie­nie niedalekiej przecież prze­szłości. Choć serce dyktuje coś innego, coś zu­peł­nie innego. Lecz rozwiązania serca rzadko bywają roztropne; wiedzą o tym nie tylko zakochani.
Dlatego właśnie sądzę, Szanowni Senatorowie, Szanowni Posłowie Ko­mi­tetu Obywatelskiego, że nadejdzie ów dzień, kiedy przynajmniej część z Was, w po­czuciu troski o Polskę, z godnością i spokojem przełknie tę żabę.
Toruń, 1989.06.

DAJ BOŻE DOCZEKAĆ

Spotkanie przedwyborcze w Auli UMK z kandydatami do Sejmu i Se­natu z ra­­mie­nia Toruńskiego Komitetu Obywatelskiego rozpoczęły uro­czy­ste dźwięki Poloneza As-Dur Chopina. Serce podniosło się w górę... lecz opadło, gdy pa­mięć perfidnie podsunę­ła skojarzenie z telewizyjnym cere­moniałem wystąpień Mężów Opatrzno­ściowych powojennych czasów. Ze słowami pełnymi fałszywej ojcowskiej troski. Z wizją jedynie słusznej drogi, za którą zawsze stał, stoi i bę­dzie stał cały naród, w poczuciu patrio­ty­cznego obowiązku realizujący swą moralno-ideową jedność.
Nie pamiętam już, który z niezależnych bardów śpiewał, że woli gitarę od fortepia­nu; ona wszak towarzyszy słowom prostym i szczerym, gdy ten arystokrata wśród in­stru­­men­tów służy oprawie spektakli pełnych fałszu i obłudy.
Ile czasu trzeba, by oddać muzyce Chopina jej prawdziwe wartości? By kojarzyła się, jak powinna: z pięknem polskiego pejzażu, z trudnym i nie­rzadko dramatycznym, lecz NASZYM do granicy możliwości tego słowa - etosem Polski?

Podobno Janusz Korwin-Mikke nie chciał się dać sfotografować na tle napisu SOLI­DARNOŚĆ. „Ja na tle czerwieni? Nigdy!” - oburzał się.
Czerwień. Kolor krwi. Kolor szat liturgicznych wdziewanych do nabo­żeństw w dni Mę­czen­ników. Krzyczący krzywdą, bólem, rozpaczą. Nie dający zapom­nieć, jak moc­no tkwi­my korzeniami w biologii świata, gdzie bezduszne mecha­nizmy ewolucji wy­pra­co­wały jedynie efektywną receptę na przetrwanie: walkę o byt. Bez świadomości tego człowiek nie jest w sta­nie dokonać orientacji swej drogi. Może zapomnieć, że to on właśnie otrzymał posłannictwo zmiany moto­ru napędzającego ewolucyjną lokomo­tywę - z walki na miłość.
Tymczasem czerwony kolor zawłaszczyli sobie ci, którzy walkę umieś­cili w cen­­trum swo­jego światopoglądu. Wynieśli ją na piedestał. Krew nie jest już przestrogą. Jest bóstwem.
Takie podejście nigdy nie da się pogodzić z humanizmem. Nawet, gdy chce się to uczy­nić tak karkołomnymi sztuczkami jak konstrukcja sloganów typu „Linia porozu­mienia i walki”.
Ile czasu trzeba, aby oczyścić czerwień z niebezpiecznej iluzji? Żeby już ni­gdy nie przywodziła na myśl szalonej koncepcji uszczęśliwiania świata rewolu­cyjnymi paro­ksyzmami?

Jeszcze Polska nie zginęła...
Brzmieniu tych słów posłuszne są nawet nogi: same prostują się, każąc przyjąć postawę wyrażającą dumę i szacunek.
Lecz przecież zaraz pojawia się wspomnienie pewnego mroźnego grud­nio­wego poranka. Te słowa - tam i wtedy - były jak uderzenie bata w poli­czek. To złowieszcze: póki MY żyjemy. MY. To znaczy ONI.
Ile czasu trzeba, by Mazurek Dąbrowskiego znów był NASZYM hym­nem?

Swoją drogą - kocham muzykę Chopina. Szanuję czerwień. Wstaję na dźwię­ki Mazurka Dąbrowskiego. Gotów więc jestem czekać. Na pewno przyjdą czasy, gdy muzyka Chopina będzie muzyką Chopina, czerwień czer­wienią, a Mazurek Dąbrowskiego - Hymnem.
Daj Boże doczekać.

Toruń,1989.06.

CO BY TU JESZCZE...

W jednej z piosenek Młynarskiego przewija się taki pikantny motyw: „Co by tu jeszcze spieprzyć panowie? Co by tu jeszcze?”
Wszyscy wiedzą, o kim myślał Młynarski, pisząc te słowa.
Kiedy doszedł do skutku Okrągły Stół, pomyślałem: No proszę! Poszli po rozum do głowy. Nareszcie mają ambicję coś naprawić.
Tak sobie pomyślałem. Lecz jak trudno pozbyć się starego nałogu wie­dzą nie tylko palacze. Ilustracją tego niech będzie lansowane przez koalicję zdumiewające hasło przedwyborcze: „Głosuj na nas! Nasze błędy już znasz”. Szczerość godna podziwu, nieprawdaż? Następnym razem propo­nu­ję trawestację słynnego sloganu: „Partacze wszystkich krajów łączcie się” Może chwyci; brzmi przecież nieco dumniej.
Wybory stworzyły szansę mozolnego budowania nowej przestrzeni życia politycznego. Nowej jakości parlamentarnej. Nowej, lecz przecież starej jak świat; mechanizmy te znane i wypróbowane są w wolnym świecie. Tylko śle­piec nie dostrzega ich walorów. Dosadnie wyraziła to pre­mier Wielkiej Brytanii p. Margaret Thather w wywiadzie udzielonym polskiej TV podczas wizyty w na­szym kraju: „ Opozycja, panowie, to alter­natywny rząd”. Partia będąca u wła­dzy wciąż czuje na sobie wzrok opo­zycji. Wystarczy jeden niewłaściwy krok, potknięcie drobne - a ona już podnosi wrzask. A gdy nie­udolnych posunięć jest więcej, gdy w kraju za­czyna maleć stopa życiowa i rośnie niezadowolenie mieszkańców - zawsze mogą oni wybrać tamtych; opozycja wciąż pozostaje w gotowości do przejęcia władzy.
Taki jest sens opozycji. Taka właśnie, dająca popalić rządowi opozycja jest gwarancją, że aktualnie sprawujący władzę rząd będzie się starał, pilnował, będzie kontrolował i przemyśliwał każdy swój krok.
Ku takiemu systemowi chcemy zmierzać. Lecz od czegóż ludzie pozo­stający w szponach starego nałogu? Wciąż rozglądają się: co by tu jeszcze spieprzyć panowie? Co? Jak to co! Wiadomo. Rozwalmy opozycję! Utwórz­my szeroką koalicję! Zaprośmy ich do rządu! Podzielimy się władzą - i diabli wezmą wszel­kie nadzieje na lepsze jutro. Bo opozycja w koalicji z władzą to już nie opo­zycja. To tylko - jak się wyraził Adam Michnik - rozszerzenie nomenklatury wła­dzy o zawodników z drużyny Lecha Wa­łęsy.
Istnieje możliwość, że nie wszyscy optujący za udziałem opozycji w rzą­dzie są miłośnikami partactwa. Może niektórzy sądzą, iż działają w do­brej wierze? Trzeba im odpowiedzieć, najlepiej używając ich urok­liwego przedwyborczego języka - żeby do końca zrozumieli: Sama koali­cja? Głupia propozycja. Przera­bialiśmy to ponad czterdzieści lat. Dzięku­jemy.
Liderzy Solidarności oświadczają, iż trudno wykluczyć możliwość udzia­łu reprezentantów opozycji w rządzie. U nas nie obowiązuje dyscy­plina partyjna - powiadają - jak któryś z posłów będzie miał kaprys - któż mu zabroni?
Rozumiem, że mówić tak nakazuje im szacunek dla demokracji. Mniej­sza już o to, że odłożyli go na bok przy Okrągłym Stole i potem - tworząc w przed­wyborczej gorączce osławioną „nomenklaturę Lecha Wałęsy”. Widać robili to w imię racji wyższych, czego nie może im zapomnieć Bog­dan Cywiński w 2 numerze „Tygodnika Solidarność”. Lecz pytam: czy w systemie demokratycz­­nym (a tym bardziej nie całkiem demokratycznym) opozycja nie ma prawa do zorganizowania się w parlamencie? Musi sta­nowić - w imię demokracji właśnie - zatomizowany, bezładny zlepek po­słów? Czy posłowie, skoro przyjęli propo­zycję kandydowania pod barwą Komitetu Obywatelskiego nie mają obo­wiązku reprezentowania jego linii nadal? I czy ten Komitet ma moralne pra­wo rozwią­zać się teraz, zosta­wiając ich w społecznej próżni? Bo chyba trudno, by sponso­rował im zwią­zek zawodowy, nawet, jeśli on ma ambicje większe od rozdziału cebuli.
Swoją drogą, cieszcie się posłowie! Wałęsa dał Wam wolność. Jeśli komuś spodoba się rządowa ławka - niech siada - Rakowski już się posu­nął, koalicja zaprasza. Lecz gdy tak uczyni - powinien wiedzieć, że ani się obejrzy, jak wraz z nią, będzie się rozglądał po polskim podwórku, zacie­rając ochoczo dłonie i mru­cząc: co by tu jeszcze spieprzyć, panowie? Co by tu jeszcze...
Toruń,1989.08.20

„PRECZ Z KOMUNĄ!”

Wszelkie przedmarksistowskie koncepcje równości społecznej klasycy tej postę­powej filozofii ładują do jednej szuflady z etykietą „komunizm utopijny”. Dopiero marksizm - powiadają - stworzył mocne naukowe pod­stawy urealnie­nia tych marzeń. Dziś nikogo - zwłaszcza w krajach realne­go(!) socjalizmu - nie trzeba przekonywać czy i w jakim stopniu marksis­tow­ski eksperyment zbliżył świat do ideału ustroju sprawiedliwości i rów­ności społecznej.
J.J.S.
[2], autor rubryki „Rekonwalescencja” pisze (Tygodnik Solidarność nr 4/89): „Skodyfikowana przez George'a Orwella nowomowa jest narzeczem tota­litarnej władzy. Naczelną regułę nowomowy stanowi zamiana znaczeń.”
Właśnie. Wypracowana przez marksizm-leninizm totalitarna maszynka prze­­ni­cowała również znaczenie słowa „komunizm”, którego miała być noś­nikiem. Dziś wywołuje ono skojarzenia raczej ponure, czego celnym pod­sumowaniem jest anegdota o pewnym Czechu, który na wiadomość, że za 10 lat będzie już u nich komunizm odpowiedział: „A ja se ne boje! Ja mam rakowinu!”
Dziś to słowo rodzi bunt. Jest dla wielu jak czerwona płachta na byka: po­budza agresję. Słyszałem o pewnym kierowcy MPK, który, ogłosiwszy awarię wo­zu, ze stoickim spokojem przyjmował wszystkie wyzwiska od pasażerów. Jed­nak gdy usłyszał: „Ty komunisto!”, zerwał się, wyciągnął klucz francuski, py­ta­jąc złowrogo: „Który to, k..., powiedział?!”
Dziś to słowo każe brać do ręki kamień gorącogłowym, lecz przecież marzą­cym o nor­malnym życiu młodzieńcom.
A przecież mogło być inaczej. Popatrzmy:
W 1610 r dwaj włoscy jezuici: Szymon Maceta i Józef Cataldino rozpo­częli misję wśród Indian Guaranów w Ameryce Płd., wprowadzając w pod­ległych so­bie okręgach misyjnych jeden z najciekawszych katolickich eks­pe­rymentów społecznych. Oto w kraju Guaranów zorganizowano kon­sump­cję i produkcję na sposób komunistyczny. Ekspery­ment, którym objęto ponad 100 tys. ludzi, trwał ponad 150 lat a zakończył się tylko wsku­tek interwencji zbrojnej i roz­wiązania Zakonu. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do publikacji „Repu­blika Guaranów” (PAX, 1971) oraz gorąco namawiam do obejrzenia filmu „Mi­sja”. Tu dopowiem jedy­nie, że ów system realizował ideę równości i wspól­noty całkiem dobro­wolnie, zaś swą ekspansję zawdzięczał nie lufom karabinów (czy choćby ostrzom dzid), lecz niezwykłej atrakcyjności w sferze stosunków między­ludzkich i skuteczności w sferze gospodarczej.
Republika Guaranów - ów nieprawdopodobny fenomen (uprzytom­nijmy so­bie: szło o zaszczepienie chrześcijańskiej myśli społecznej w zu­pełnie obcym kul­turowo, etnicznie i religijnie kraju) - mógł się powieść je­dynie dlatego, że w centrum wartości normujących życie społeczne ustawił miłość, solidarność i braterstwo: jak się okazuje, niezbywalne warunki wcie­lenia komunizmu.
Przez półtora wieku istnienia jezuickiego państwa Guaranów słowo „komunizm” nie uległo erozji. Dlaczego? Bo było to państwo wolne. Tą wol­nością od­por­ne na działanie wirusa totalitaryzmu.
A jednak upadło. Nie towarzyszyły temu jednak uliczne demonstracje gua­rańskich młodzieńców. Nikt nie skandował: „Precz z komuną”, „Jezuici do do­mu”. Przeciwnie: po wypędzeniu zakonników Guaranowie wielo­krotnie, lecz bez­skutecznie słali do króla prośby o zezwolenie na ich po­wrót.
Republika upadła, bo była solą w oku hiszpańskich i portugalskich kolo­ni­zatorów. Bo wy­przedzała o całe epoki otaczającą ją rzeczywistość. Siła, jaką mo­gła przeciwstawić - miłość i solidarność - była nie z tego świata. Jeszcze nie.
Słowo „komunizm” w ustach apologetów miłości nabiera blasku. Przyciąga.
To samo słowo w ustach apologetów walki klas budzi grozę, niechęć, często agresję. Odpycha.
Jeśli młodzi krzyczą u nas „Precz z komuną”, to na pewno nie mają na myśli guarańskiego fenomenu. Mają na myśli ustrój społeczny, w którym wzrośli. Ustrój, który w ciągle odsuwanej perspektywie stawiał słowo „ko­mu­nizm”. Ustrój otwarcie teraz zwany stalinizmem.
Komunizm. Czas przywrócić temu słowu należny mu blask. To trudne za­danie. Lecz nie upadajmy na duchu, podobno mamy sojuszników. Gdzie? Ano wśród... komunistów! Członkowie wiodącej partii, zwłaszcza ci ulo­kowani najbliżej steru władzy gorąco deklarują odwrót od stalinizmu.
Napisałem „podobno”, bo wciąż mam w pamięci słowa I Sekretarza PZPR wypowiedziane podczas Krajowej Konferencji Partyjnej. Zareagował on na ha­sło „Precz z komuną” zdaniem, które upoiło obecny na konfe­rencji aktyw: „Ko­muna była, jest i będzie”.
„Była”. Proszę wybaczyć, Panie Generale, ale był stalinizm. Wszelako, jeś­li „komuna” znaczy tyle samo, to czemu mieć pretensje do młodych, skoro i Pan i Pańska Partia od stalinizmu się odżegnujecie? Owszem, moż­na potępić formę protestu - sam bym temu przyklasnął - ale treść jest słusz­na! A jeśli „komuna” nie znaczy tyle, co „stalinizm”, to czemu „była”? I „jest”? „I będzie”?
Swoją drogą chyba lepiej nie liczyć na sprzymierzeńca.
Toruń, 1989.06.24.

ŁAP (NA) MINISTRA!

Zaiste cieniutka musi być nasza sytuacja gospodarcza, skoro komuniści tak ochoczo chcą się dzielić władzą! Tym, którym przecież nie tak dawno jeszcze zapewniali bezpłatny wikt i opierunek w kryminale oferują teraz fo­tele ministerskie. Pan Rykowski zapewnia nawet, że taki opozycyjny mi­ni­ster będzie nie tylko pełnoprawnym członkiem Rady Mini­strów, ale może kształtować politykę kadrową w swoim resorcie jak mu się żywnie podo­ba! Naprawdę!
A opozycja jakoś się nie garnie, choć sam Kisiel, człek było nie było uz­nany, „koa­licjan­tom” wtóruje: „bierzcie panowie, bierzcie...” Inna sprawa, że od cza­su, gdy zaczął On pisać panegiryki na cześć debla Rakowski-Wil­czek, mniej Mu jakoś dowierzam. Przecież ten Rakowski... co tam będę strzępił pióro, sami Państwo wiedzą lepiej. A Wilczek? Do Ligi Kobiet się ten Kisiel zapisał na starość, czy co?
Polską bez rządu rządzić się nie da. Rząd musi być. I to taki, co nas od niechybnej zguby gospodarczej uratuje. Lecz skąd go wziąć?
Ja wiem skąd. I nie jest to wcale jakiś dyletancki bełkot. To koncepcja cał­kiem solidna, naukowa, bo oparta na wnioskowaniu z obserwacji. Spójrz­my więc na fakty:
Oto w wolnych wyborach do Senatu miast konia Kaliguli, którego nam kiedyś na tych łamach prorokował p. Piotr Borek, znalazł się jeden jedyny „nieswój”. Pan Stokłosa.
Tak oto życie przerosło kabaret. W kraju, gdzie partia komunistyczna sprawuje przewodnią rolę, nie ma ona w Senacie ani jednego repre­zen­tanta. Mało tego: jedyny senator spoza Komitetu Obywatelskiego to czło­wiek wyrzucony niegdyś z szeregów PZPR! Gazeta Wyborcza podała, że stało się to z powodu rażącej niegospodarności i braku umiejętności zarzą­dzania podległym mu przedsiębiorstwem.
Tymczasem p. Stokłosa, rozkręciwszy interes, w krótkim czasie stał się miliarderem, właś­cicielem (chyba jedynym w kraju) prywatnego samolotu. Mógł lekką ręką wyłożyć 200 mln zł na swą kampanię wyborczą. Skąd ta nagła metamorfoza?
Wygląda na to, że aby z partyjnego nieudacznika zrobić człowieka suk­cesu potrzeba i wystarcza... po prostu wyrzucić go z tej organizacji! Stąd moja propozycja - prosta i ge­nialna: W aktualnym rządzie wymienić wszystkich bezpartyjnych ministrów na partyjnych, po czym - wszystkich wyrzucić z partii. Sukces gwarantowany!
To jeszcze nie koniec mych uzdrowicielskich koncepcji. Prof. Baka żalił się niedawno redaktorowi Dziennika Telewizyjnego, że rozpleniły się w Pol­sce spółki, które nic nie robiąc, zbijają fortunę. Nad czym tu biadolić, Panie Profe­sorze? Trzeba po prostu zorganizować jedną ogólnopolską spół­kę! Wtedy każdy Polak, nic nie robiąc, będzie zbijał fortunę!
Łatwo żartować a rząd sklecić trzeba. Miał rację wieszcz Pietrzak, gdy twier­dził, że na ministrów z łapanek ulicznych brać będą.

P.S. Spotykam się z opiniami, że usiłuję w Wolnym Słowie podrobić Kisiela. Są to zarzuty (lub, jak kto woli, komplementy) całkiem bezzasadne. Podsta­wowa różnica między mną a Kisielem (prócz różnicy wieku, oczy­wiście) jest taka: On lansuje siebie jako kasandrycznego proroka i z lu­bo­ścią ogłasza speł­nianie się kolejnych wieszczb. Ja programowo założyłem proroctwa niecelne. Obiecuję dołożyć wszelkich starań, aby żadna z mych prze­powiedni nie spraw­dziła się. Na razie mi się udaje: moja wizja Wałęsy namawiającego Posłów i Se­na­torów Komitetu Obywatelskiego (rozwią­zujcie, rozwiązujcie, ale ta etykietka już zostanie - to kolejne proroctwo!) do głosowania na Prezydenta Jaruzelskiego (Wolne Słowo nr 5/89) okazała się całkowicie błędna.
Toruń, 1989.07.03

PRZED KOŃCEM ŚWIATA

Jeden z architektów porozumień sierpniowych, pierwszy rzecznik pra­sowy Soli­darności Lech Bądkowski opowiadał, że strona rządowa żadną miarą nie chciała zgodzić się na określenie „Wolny Związek Zawodowy”. Ostatecznie sło­wo „wolny” zastąpiono troszkę eufe­mizującymi synonima­mi „Samorządny Nie­zależny”. Pan Lech podśmiewał się z tego rozwiąza­nia: słowo „samorządny” znaczy dokładnie tyle samo, co „niezależny” i na dobrą sprawę jedno z nich wystarczyłoby w zupełności. Komuniści woleli jednak zapłacić tę cenę za słowo „wolny”. Widać jest ono dla nich tym, czym woda święcona dla diabła.
W ten sposób określnik „niezależny” zaczął robić karierę. Stał się mod­ny. Bu­dził szacunek, zaufanie. Niezależne stały się myśli, prasa, wydaw­nictwa, środowiska, opinie, piosenki, etc.
Kompleks niezależności bez reszty zawładnął naszą polską rzeczywis­tością, czasem do granic absurdu. Oto jeden z partyjnych kandydatów na posła też lan­sował się jako niezależny. Uwagę reportera, że jest wszak członkiem PZPR odparował stwierdzeniem: „Tak, ale zawsze chodziłem do kościoła!” To ci do­piero „polish joke” Anno Domini 1989!
W szczególny sposób „niezależnościowa moda” wpłynęła na felietonis­tykę. Wzorem Kisiela mającego od lat swój prywatny, niezależny organ pra­sowy na ostatniej stronie Tygodnika Powszechnego zaczęły wyrastać nowe cykle innych autorów. Celuje w tym Tygodnik Solidarność: nieza­leżny jest Jedlicki (cykl „Wol­ne wnioski”), Dziewanowski („Na własnym rozrachunku”), zaś inni felieto­niści nie piszący w ramach stałej rubryki wykorzystują każdą sposobność do zamanifestowania odrębności swego myślenia. Epidemia niezależności nie ominęła też Wolnego Słowa. Nie­zależnym jest niżej podpisany („Swoją drogą”). Nie­zależny jest też mój są­siad z rubryki p. Flisak. Niezależny i ogromnie w swej niezależ­ności wraż­liwy. Przewyższa tym nawet Jedlickiego, który szczypie się z niedowierza­niem, gdy Mazowiecki odmawia Mu publikacji niezależnego artykułu w nie­zależnej rubryce. Czytając list p. Flisaka „Nie będę grzeczny!” (Wolne Słowo Nr 8/89) też zacząłem się szczy­pać. Oto cztery niewinne zdania odredakcyjnego komentarza do felietonu „Nie tylko dla dzieci” (Wolne Sło­wo Nr 7/89) tak rozjuszyły publicystę, iż w polemicznym zapędzie wysmażył list na całą stronę! Autor owych nieszczęsnych czterech zdań nie bez satysfakcji może sobie sparafrazować słowa piosenki niezależnego barda Wojtowicza: „to tylko wiersze, a ja mam wrażenie, jakbym niechcący wymyślił dynamit”.
Szanowny Sąsiedzie! W dużej mierze podzielam poglądy zawarte w ar­tykule „Nie tylko dla dzieci”. Więcej: obawiałem się, że Wałęsa-Wódz, Wa­łęsa-Idol nie wytrzyma presji wciskanego Mu nieraz ponad przyzwo­itość autorytetu i przy­­pisze sobie atrybut nieomylności
[3]. Lecz żadną miarą nie mogę pojąć, cze­mu ktoś podnosi wrzask już wtedy, gdy redakcja nieś­miało daje mu do zrozu­mienia, że ma nieco odmienne poglądy od prezentowanych w publikowanym (mimo wszystko!) artykule. To wszak pow­szechny zwyczaj w cywilizowanym (tfu: niezależnym) świecie. Rozu­miem więc zdenerwowanie Jedlickiego, skoro Mu Mazowiecki zasłania niezależność roztropnością polityczną, lecz Twego, Drogi sąsiedzie - nie.
A cóż wyrabia demon niezależności w umysłach naszych liderów! Naj­pierw rozwalił Komitety Obywatelskie (słusznie, wszak partia już zaczęła kwiczeć, że Solidarność dryfuje w kierunku - o zgrozo! - partii politycznej). Potem długo nie dał się przebić myśli, że mimo wszystko należy ufor­mować się jakoś w Sejmie, aby stawić czoła przeciwnikowi parlamentar­nemu. To przecież zamach na świętość największą: niezależność posłów!
Swoją drogą nie należy z tym przesadzać. Tak naprawdę nigdy do końca niezależni nie będziemy. Jest tylko jeden Byt Niezależny. Resztę św. Tomasz z Akwinu nazywa „bytami przygodnymi” (zależnymi od Absolut­nego). Epidemia niezależności może doprowadzić nawet do... końca świata! Nie wierzycie? Więc spójrzcie:
Cóż będzie, gdy wirus niezależności zaatakuje nasze organizmy? (Na ra­zie działa w prze­strzeni relacji interpersonalnych). Już widzę: serce jako organ sa­­mo­rządny i nie­za­leżny za tłoczenie krwi do głowy zażąda od niej zapłaty w zielonych (czerwonego ma dość). Potem płuca, idąc za przy­kładem, zaczną pobierać opłatę za dostawę powietrza - dla odmiany np. we frankach szwajcar­skich. Skąd biedna zadłużona po uszy głowa Polaka ma je wziąć?
A gdy wirus przeniknie na poziom molekularny - atomy zbuntują się: nas, niezależnych więzić w jakichś ogłupiających strukturach? Wreszcie niezależność ogłoszą protony, neutrony i jądra atomów rozpadną się. A to już koniec świata!
Toruń, 1989.07.13

POD RZĄDAMI OKULARÓW

Na dzień przed wyborem Prezydenta, w solidarnościowej audycji tele­wi­zyjnej pewna prosta kobieta wyraziła taką opinię: „Jaruzelski Prezyden­tem? Nigdy! Do rządzenia trzeba mieć głowę. A on ma tylko okulary!”
I stało się. 10.07.1989r. na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego - tym po­rywającym swą spontanicznością wielogodzinnym spektaklu – Ge­ne­rał w pierw­szej próbie prześliznął się nad poprzeczką bezwzględnej większości. Poprzeczka zadrżała... lecz nie spadła. Sędziowie uznali skok za zaliczony.
Jesteśmy zatem pod rządami Okularów. Całe spektrum nastrojów - od frus­tracji przez załamywanie rąk, bezradne wzruszanie ramion po wzgard­liwe splu­nięcie - przelewa się przez Polskę.
A ja się cieszę, bo:
1. Prezydentem został człowiek bardzo niebezpieczny. Człowiek, w któ­rego rękach zbie­gały się wszystkie nitki władzy w ostatnim dziesięcio­leciu. Cóż mo­głoby się dziać, gdyby został on nagle odsunięty od wszelkich zaszczytów? Czy byłoby możliwe przerwanie wszystkich tych nitek? Nie sądzę.
Powstałaby więc sytuacja, w której obok legalnej władzy państwowej dzia­łałaby w sposób nieoficjalny, więc nieskrępowany koteryjna instytucja Jaruzelski & Comp. Mogłaby ona w sposób niezwykle skuteczny sabotować wszelkie po­czynania rządzących, niezależnie od ich proweniencji. Dla wzmocnienia swej siły mogłaby owa spółka wejść w pakt z orientacją betonową [wszelkie gadanie o reformatorskiej naturze Jaruzelskiego mnie nie przekonuje: przypomnijmy so­bie lata stanu wojennego; chyba nikt nie wątpi, iż chodziło mu wówczas o re­staurację stalinizmu (breżniewizmu, jak kto woli)].
Tymczasem Jaruzelski na stanowisku Prezydenta ma skrępowane ręce. Jest niewolnikiem linii Okrągłego Stołu, którą niezdarnie acz usilnie starał się os­tat­nio firmować. Jest nie­wolnikiem reformatorskiego (póki co!) Wscho­du i zasob­nego w dolary Zachodu. Daje gwarancję skanalizowania niebezpiecznych, nos­tal­gicznych mrzonek o przywróceniu dawnego ładu.
Że ma władzę niemal absolutną? Cóż z tego? Cóż nam w końcu może zro­bić? Wypowiedzieć wojnę? Owszem. Lecz wszakże zrobił to, takiej władzy nie posiadając! Co za różnica?
2. Dotrzymane zostały w całej rozciągłości ustalenia Okrągłego Stołu - tej świę­tej krowy polskiej sceny politycznej Anno Domini'89. Wszystkie: pisane w wier­szach i między nimi. Wygłaszane i szeptane. Mrugane i mi­ga­ne. Pod­stolikowe i magdalenkowe. To prawda, że monstrualnie rozdmu­chi­wany duch Okrągłego Stołu przesłonił prawo i Konstytucję. Uważam jednak, że lepsze, bo skuteczniejsze są dotrzymywane umowy, niż nie­prze­strze­gane prawo (do tego z rodowodem tkwiącym w czeluściach stali­nowskiej nocy).
3. Oparłem się pokusie postawienia w jednym z felietonów prognozy, iż Jaruzelski mimo wszystko zostanie Prezydentem. Dzięki temu nie muszę gęsto tłu­maczyć się tym Czytelnikom, którzy dostrzegli me uroczyste przy­rze­czenie przedstawiania wyłącznie niecelnych prognoz.
Swoją drogą już widzę tłumy Czytelników okrzykujących mnie sprze­dawczykiem. Stójcie, Panie i Panowie! Przysięgam Wam, że Generała nie cierpię w każdym calu. W każdym milimetrze jego mechanicznych ruchów. W każdej zgłosce jego pozbawionej ciepła mowy. Jeśli wziąć serio słowa naszego senatora, Prof. S. Dembińskiego, że Prezydentem powinien zostać człowiek, którego ko­cha cały naród, to dokonano wyboru najgor­szego z możliwych. Przykro mi bardzo Panie Profesorze - ale nasza droga krzyżowa jeszcze trwa. Musimy prze­boleć jeszcze i tę groteskę. Przeboleć i wzorem Pana Michała powiedzieć: „Nic to”.
„Niejedną jeszcze paranoję przyjdzie nam przeżyć - lecz róbmy swoje” - proroczo śpiewał Młynarski.
Więc róbmy swoje. Spokojnie i beznamiętnie. Tak, jak chirurg przy ope­racji świadom przecież, że walczy o życie człowieka. Lecz skutecznie. Tak skutecznie, aby Okulary Państwa zastąpić po sześciu latach prawdziwą Głową Państwa.
Toruń,20.07.1989r.

HOUSTON, TU BAZA SPOKOJU...

W cieniu wielkiej rocznicy Rewolucji Francuskiej minęła inna - moim zda­­niem niepomiernie ważniejsza - rocznica: 20 lat temu, 20 lipca 1969 ro­ku dwaj Amerykanie Neil Armstrong i Edwin Aldrin wylądowali na Srebr­nym Globie.
Fakt ten został - w proporcji do jego wagi - zdawkowo odnotowany przez na­sze mass media, zauroczone odradzającą się po latach wolną grą sił polity­cznych. To oczywiste, bliższa koszula ciału... lecz nie wolno prze­cież pozosta­wać w tak ciasnej perspektywie. A ta właśnie rocznica skłania do refleksji nad losem ziemskiej cywilizacji, która u progu XIX wieku kornie klęczy przed ołta­rzami ulepionych rękami białego człowieka bóstw: Nauki i Techniki. Właśnie wydarzenia sprzed dwudziestu lat zdają się w pow­szechnej świado­mości triumf owych bóstw potwierdzać.
Kult nauki i techniki lansowany jest szczególnie w krajach opanowa­nych przez ideologię marksistowsko-leninowską. Nauka i postęp stały się tu syno­ni­mami. Naukową - więc po­stę­pową - określała się sama koncepcja Marksa i En­gelsa. Jako jedynie słuszny przedstawiany był naukowy (bo oparty na ateizmie) światopogląd.
Musiało się tak stać. Przyjmując programowo ateizm, ideologia nie ma wy­­boru innego, jak wykrystalizowanie społeczeństwu substytutu religii. Stała się nim Nauka.
Niestety, bóstwa Nauki i Techniki jakoś nie chciały odwzajemniać go­rącej mi­łości swym wyznawcom. Z właściwą sobie beznamiętnością służyły jedynie tym, którzy umieli podporządkować gospodarkę nie woluntarys­tycznym mrzon­kom, lecz twardym prawom ekonomii (słowo „ekonomia” wywodzi się z grec­kiego „oikonomia” - gospodarowanie). Jeśli Związkowi Radzieckiemu udawało się przez czas jakiś dotrzymać kroku w tech­no­logicznym wyścigu, to kosztem przerażających wyrzeczeń wymuszanych na narodzie. Kosztem zamiany państw w monstrualne koszary, chwilami wręcz obozy koncentracyjne.
Centralne miejsce w tym wyścigu zajmowały zbrojenia i badania kos­miczne, nota bene silnie ze sobą związane. Zainteresowanie obu mocarstw techniką ra­kie­tową datuje się już od II wojny światowej. Pod jej koniec do­szło wręcz do po­lo­wania na niemieckich ekspertów w tej dziedzinie.
Początkowa przewaga Rosjan w wyścigu kosmicznym (pierwszy sztucz­ny sa­telita, sonda międzyplanetarna, człowiek w kosmosie) zmobilizowała Amery­kanów. Po konflikcie w Za­to­ce Świń, pragnąc oddalić przedmiot mo­car­stwowej konfrontacji od wojny (a także - nie czarujmy się - podreperowć nieco prestiż USA), Prezydent J. F. Kennedy zaproponował koncentrację ambicji Stanów Zjed­noczonych na eksploracji kosmosu. Zo­stał opracowany długofalowy prog­ram, mający doprowadzić do lądowa­nia człowieka na Księżycu jeszcze w latach sześćdziesiątych. Program ten, choć jego koszt szacowano na 20 - 40 mld do­­larów został przyjęty przez Kongres USA nieomal jednomyślnie.
Właściwa Amerykanom skuteczność w realizowaniu stawianych sobie przed­sięwzięć nie kazała długo czekać. Losy wyścigu na Księżyc zostały przesądzone już w 1966 r., kiedy to dokonano pomyślnej próby z rakietą nośną Saturn, mogącą wynieść na orbitę ładunek o ma­sie ponad 100 ton (do tej pory najpotężniejsza (radziecka) rakieta miała udźwig nie przekraczający 20 ton). Dodatkowym niekorzystnym dla ZSRR faktem była śmierć Głów­nego Kon­struk­tora ich rakiet, Siergieja Korolewa. To ona prawdopodobnie wpłynęła na za­nie­chanie prób z dobrze zapowiadającą się serią pojazdów Woschod. Z uporem lansowano statki typu Sojuz mimo zdemaskowania ich awaryjności.
Czując zadyszkę w wyścigu na Księżyc, Rosjanie poczęli reorientować swe ambicje na rozwój kosmonautyki orbitalnej. Tu jednak również do­znali porażki; zakończywszy z suk­cesem prestżowy program Apollo, Ame­ry­kanie skoncen­trowali swą uwagę na zagadnieniu bardziej komercyjnym: budowie orbitalnego statku wielokrotnego użytku zwanego promem kos­micz­nym (space shuttle). Osiągnięta w latach sześćdziesiątych druzgocąca przewaga w dziedzinie rakiet nośnych (zauważmy: dopiero w ubiegłym ro­ku udało się Rosjanom wprowadzić do użytku rakietę Energia, porów­nywalną z amerykańskim Saturnem) zaowo­cowała i tutaj.
Lot na Księżyc otworzył nową epokę w dziejach ludzkości. Wiem, że uży­­wam słów wyświechtanych, cóż, kiedy taka jest prawda. W całej prze­szłej i przy­szłej historii badań kosmicznych nie było i nie będzie wyda­rzenia o więk­szej wadze. Padną zapewne kolejne rekordy odległości, czasu trwania, szybkości, ale nic nie jest w stanie przelicytować faktu osiągnięcia przez człowieka innego ciała kosmicznego.
Owo epokowe, pełne romantyzmu wydarzenie zostało opisane mis­trzow­ską ręką Nor­mana Mailera w mającej charakter literackiego reportażu książce „Na podbój Księżyca”. Rekomenduję ją Państwu próbką prozy poetyckiej. Oto jak Mailer widział start Apolla 11:
Dwie potężne żagwie jak skrzydła ognistego ptaka rozpostarły się nad ziemią pokry­wając ją złotym płomienistym kwieciem, a w środku tej scenerii biały jak zjawa, biały białością melvillowskiego Moby Dicka, biały jak figura Madonny w połowie kościołów świata, smukły, anielski mistyczny statek dźwignął się bezdźwięcznie na słupie ognistym i począł wznosić się z wolna ku niebu, z wolna jak mógł poruszać się Lewiatan Melville'a, jak my, gdybyśmy nurkując we śnie wypływali z wolna ku powierzchni”.
Pierwsi lunonauci - synowie tak zdawałoby się technokratycznej Ame­ryki - nie lądowali na Srebrnym Globie jako kapłani wszechpotężnej Technologii. Armstrong, przed historycz­nym dotknięciem stopą księżyco­wego gruntu, miast sławić potęgę swego narodu, mówi: „Dla człowieka to jedynie mały krok, dla ludzkości - skok ogromny”. Aldrin (określano go jako najwybitniejszego wśród astronautów naukowca), miast gloryfikować naukowy światopogląd, przyjmuje na Księżycu Komunię Św. Zaś po pow­rocie wyznaje: „Naprawdę wy­czu­wa­liśmy jakieś prawie mistyczne zespole­nie ze wszystkimi ludźmi na całym świecie”. Zaś Collins, żegnając kapsułę Apollo, miast układać hymny na cześć ludzkiej Inżynierii, wy­pisuje na os­ma­lonym kadłubie: „Niech cię Bóg błogosławi”.
Apologeci Nauki i Techniki powiadają: „Księżyc został zdobyty”. To nie­­praw­da. Armstrong i Aldrin nie zdobyli Księżyca. Oni nań przybyli. Przy­byli w imię jedności i soli­darności ludzkiej rasy.
Swoją drogą należy się wdzięczność J. F. Kennedy'emu za tę pamiętną de­cyzję realizacji programu Apollo. Gdyby nie ona, zamiast ogromnego skoku ludzkości mielibyśmy jedynie triumf „sił postępu” w ujarzmianiu przyrody.
Toruń, 1989.07.22

W ROCZNICĘ „CHRZCIN”

Datę 31 sierpnia przyjmuje się jako rocznicę narodzin Solidarności. Wynikałoby stąd, że dzień, w którym została zarejestrowana należałoby obchodzić jako rocznicę Jej chrzcin. Święto to postanowiłem uczcić „soli­darnościową” krzyżówką. Moje moralne w tym względzie prawo jest tym większe, że Solidarność jest moją bliską krewną: trzy pierwsze litery w nazwisku mamy wspólne! One właśnie stanowią rdzeń tej krzyżówki: SOL. Są już wpisane w odpowiednie pola diagramu - jak przystało – soli­darycą.
Swoją drogą, SOL - oznacza także (w łacinie) Słońce: symbol ciepła, uśmiechu, pomyślności, nadziei na lepsze jutro (może właśnie jutro zaświeci nam ono?...)
Czego mej Krewniaczce w rocznicę Jej „chrzcin” życzę.
 

POZIOMO:
1. Stężenie soli w oceanie
2. Ośrodek wypoczynkowy w Bieszczadach
3. Cewka
4. „Muzyczna” roślina
5. Pulpit sterowniczy w studiu radiowym
6. Artysta w operze
7. Chroni przed deszczem lub słońcem
9. Wschodnia odmiana rosołu
11. Bóg w języku filozofów
12. Winien Waszego (w tej chwili) umysłowego trudu
14. W ekwipunku harcerza
16. Ubogaca wewnętrzne życie
18. Kanton w płn.-zach. Szwajcarii

PIONOWO:
3. Wioska w płn. Włoszech, miejsce bitwy wojsk francuskich z austriackimi w 1859 r.
5. Niezbędna naszej gospodarce
8. Każdy nim jest raz do roku
10. Dziecię Sierpnia
13. Z dyplomem w kieszeni
15. Kojarzy się z przedwojennym (niestety!) rzemieślnikiem
17. Roślina zielna lub krzew rosnąca głównie na suchych obszarach
18. Trucizna, glikozyd występujący w pędach ziemniaka
19. Przyrząd do pomiaru natężenia promieniowania Słońca

Toruń, 1989.09.20

SUKCES

Może było tak: goniący za mamutem jaskiniowiec zdał sobie sprawę, że oto kieruje nim żądza głodu zgoła odmiennego, niż ten, któremu towa­rzyszą mar­szowe akordy kiszek?
Trudno powiedzieć. W każdym razie pęd do sukcesu towarzyszy dzie­jom człowieka, odkąd je znamy.
Być może ktoś kiedyś pokusi się o rzetelną fenomenologię sukcesu. Jest ona potrzebna, zwłaszcza, że pęd ów nierzadko prowadzi do patologii i do­brze by­łoby wiedzieć, jak jej unikać.
Właśnie w obszarze patologii sukcesu należałoby umieścić system od­dzia­ły­wań socjo­tech­nicznych właściwy władzy totalitarnej. Doświadczy­liśmy tego na własnym podwórku. Od pompatycznych kronik filmowych lat pięćdziesiątych z za­wadiackim głosem lektora celebrującego kult pro­dukcji, przez osławioną pro­pagandę sukcesu epoki gierkowskiej „małej stabilizacji” aż po dzień dzi­siejszy: czasy tak trudne, że poszukiwanie suk­cesu wydaje się być zajęciem karkołomnym. Lecz sukces musi być. I choć­by miało się otrzeć o absurd, należy go społeczeństwu dostarczyć.
Gierkowskie sukcesy były bądź to wydumane, bądź realne, ale okupio­ne cięż­kimi dola­rami. Wydumanych nikt nie sprawdził, bo - zgodnie z suk­cesem nadrzędnym - osiągnęliśmy wówczas taki stopień jedności moralno-ideowej na­ro­du, że krytykować nie było komu (oficjalnie, rzecz jasna). Re­al­ne skończyły się wraz z dolarami i musiało tak się stać, skoro za nic mia­no kapitalistyczną za­sadę „pieniądz robi pieniądz”. Postępowe społeczeń­stwo nie potrzebuje staro­świeckich zasad.
Po sierpniowym wstrząsie władza, zapewne z rozpędu, przypisała sobie suk­ces prze­mian. Później jednak, w ramach procesu zwalania wszystkich win na przegranych, również propaganda sukcesu wylądowała na ustach prześmiew­ców (Rosiewicz poświęcił jej nawet piosenkę). Lecz pęd do gło­szenia sukcesów nie zaginął: oto jako sukces ogłoszono... przejście na pro­pagandę klęski! Pamię­tam zachwyty dyspozycyjnej prasy nad sentencją Jaruzelskiego: „Naszym optymizmem jest nasz realizm”. Przez pryzmat DTV widzieliśmy cały świat z nabożnym podziwem wpatrzony w Polskę, na czele której jaśniało zatroskane lico jej męża opatrznościowego. Zza mocno przydymionych okularów nikt nie widział spojrzenia, lecz pewne było, że jest ono przepełnione optymistycznym realizmem.
Głód sukcesu doskwierał tym bardziej, im było gorzej. Sfora usłużnych dziennikarzy z wprawą myśliwskich chartów wyłapywała je z ponurej rze­czy­wistości. Obok szedł proces montowania takich interpretacji, które poz­woliłyby każde wydarzenie opisać w katego­riach sukcesu (z kabaretu TEY: „Po co mówisz, że traktor ma jedno koło zepsute? Nie lepiej będzie: trzy są dobre? To samo, a lepiej brzmi”).
Tak więc sukcesem był stan wojenny, OKON-y, PRON-y, debata sej­mo­wa z obrzydliwymi oracjami Przymanowskiego, delegalizacja Solidar­ności, działalność komisarzy, IRCHa, bułeczki Krasińskiego, kreowanie no­wych związków etc. Pojawiały się - a jakże - elementy krytyki władzy i za­raz po nich odtrąbiano sukces kolejny: oto wreszcie można władzę kry­tykować!
Sukcesem ogłoszono dezercję Jaruzelskiego ze stanowiska premiera. Je­go nas­tępca, Messner zanotował tak wiele sukcesów, że wyliczanie ich byłoby nu­żące. Trudno jednak nie wspomnieć o budzących podziw świata operacjach ce­nowo-dochodowych, dwóch eta­pach wyścigu reformator­skie­go (następnych nie było, gdyż zgodnie z kursującym podówczas dow­cipem doszło do kryterium ulicznego), o owianym legendą referendum, w którym mieliśmy się opo­wie­dzieć, czy wolimy, żeby nam było dobrze, czy też raczej źle. Messner zakończył swe urzędowanie mocnym akcen­tem: schodząc z trybuny sejmowej ogłosił wielki sukces polskiego par­lamentaryzmu przejawiający się w sposobie ustąpie­nia jego gabinetu.
Sukcesor Messnera, Rakowski rozpoczął rządy z iście dżokejską werwą. I cho­ciaż koń, z którego spadł okazał się raczej kucykiem, to sam upadek był bolesny: wszak już powołanie Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej do oceny działalności rządu to dokuczliwa plama na honorze aktualnego I Se­kretarza PZPR. Mające być jednym wielkim pasmem sukcesów rządy oka­zały się żałosną plajtą. Tym większy musiał być zatem głód sukcesu. Po­pchnął on Rakowskiego do takich absurdów, jak przypisanie sobie miana głównego architekta Okrągłego Stołu, oraz wywindowanie Jacka Kuronia na fotel poselski!
Sukcesem - a jakże! - komunistów okazała się cała impreza wyborcza: oto koa­licja, zadając sobie sprawę z niskiej swej popularności, była jednak łaskawa poddać się społecznemu plebiscytowi. (Proszę zauważyć, że ciągle pokutuje men­talność wielkopańskiego ges­tu; nawet niezbywalne prawa, w na­turalny spo­sób przysługujące społeczeństwom są tutaj aktem łaski ze strony władzy!)
Jakże odmiennie zachowuje się strona opozycyjno-solidarnościowa! Spójrz­my: oto niekwestionowany, miażdżący sukces wyborczy przyjęty zostaje z za­kło­potaniem, zażenowaniem nawet! Obserwując posiedzenia OKP, zauważam z satysfakcją, że dominują tam akcenty krytyki, troski, twórczego samo­niezado­wo­lenia. Posłowie i Senatorowie oparli się nawet ironizującej nawałnicy pu­b­licystów mających im za złe, że się nie cieszą, że w dziecięco naiwny spo­sób zaprzepaszczają szansę propagandowego wykorzystania sukcesu wyborczego.
Tak trzymać, Panowie! Praktyka dowodzi, że sukces osiągają nie ci, którzy celebrują nabożeństwa przed jego ołtarzem, lecz ci, którzy zdolni są zachować odporność na jego zniewalający urok. Ci, których cieszy zado­wolenie malowane na twarzach innych, niż własna.
Swoją drogą gotów jestem przypisać polskim komunistom jeden, jedy­ny sukces. Lecz dopiero wtedy, gdy uda się im przekazać władzę drogą ewo­lucyjną, bez krwi i przemocy. Historia struktur totalitarnych dowodzi, jakie to trudne.
Toruń, 1989.08.10

LUDZIE SIERPNIA

Warszawa, Plac Zwycięstwa, 3 czerwca 1979 roku:
Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”.
Słowa modlitwy Papieża Polaka przetoczyły się przez cały kraj jak wie­czer­nikowy wicher. Podnieśliśmy dumnie głowy. Oczy napełnił blask.
Gdy Papież wyjechał, wszystko wróciło na swoje miejsce. Głowy opa­dły, oczy znów zdominowała szarość.
Lecz słowa papieskiej modlitwy zapadły w nasze serca. Były aktem po­częcia dziecka, którego narodziny przykuły uwagę całego świata.
Dziecię otrzymało imię Solidarność.
Dziś właśnie świętujemy Jego urodziny. Dziewiąte urodziny.
Sięgając pamięcią do tamtych dni czujemy się tak, jak dojrzały człowiek wspominający swoje dzieciństwo. Bo choć dynamika wzrostu organizmu spo­łecznego jest inna, niż biologicznego, to przecież nic nie zmieni faktu, że „S” była podówczas dzieckiem. Imponowała dziecięcym wigorem a za­razem martwiła dziecięcym brakiem roztropności. Z właściwym dziecku zaślepieniem zda­wała się nie dostrzegać, że jest jak bezbronny kwiat wśród chwastów. Pod narkotykiem euforii źle ocenialiśmy sytuację. Podśmiewa­liśmy się z przeciwnika. Z poziomu naszego dziecięcego spojrzenia na wiel­ką politykę nie dostrzegaliśmy czających się niebezpieczeństw: ani mro­zu ze wschodu, ani gorączki grożącej nam - nawet wbrew woli – rewo­lucji.
Nie wszyscy, oczywiście. Byli tacy, co z zatroskaniem patrzyli na rozpę­dzają­cą się lokomotywę. Usiłowali powstrzymać jej bieg. Lecz ich głos tonął w ra­dosnej wrzawie.
Jednym z nich był Tadeusz Mazowiecki. To On, wraz z Bronisławem Ge­rem­kiem i Lechem Bądkowskim już w dniach sierpniowego strajku ha­mował nie­realistycznie eskalowaną lawinę żądań młodzieńczych umysłów. A przez na­s­tępne szesnaście miesięcy nawoływał z uporem o pracę głową, nie tylko ser­cem i jęzorem.
W Jego książce „Internowanie” znajdujemy opis zdarzenia doskonale symbolizującego właśnie owe dramatyczne zmagania rozumu z sercem pod­czas szesnastu przedwojennych miesięcy. Będąc już w „internacie”, spotkał On na dziedzińcu gorącogłowego adwersarza z KKP. W przelocie nawiązał się taki dialog:
Gorącogłowy: - A mówiłem: ostrzej!
Mazowiecki: - A mówiłem: roztropniej. (Cytuję z pamięci)
W latach stanu wojennego Pan Tadeusz jeździł po kraju z odczytami po­świę­conymi myśli społecznej Kościoła. Był także w Toruniu. Po nabo­żeństwie w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej tłum sympatyków „S” od­śpiewał żarliwie Mazurka Dąbrowskiego i „Sto lat” dla Prelegenta. Ten po­dziękował... lecz nie omieszkał zauważyć, że teraz bardziej przydatny bę­dzie rozum, niż serce.
Ten człowiek jest dziś premierem. Proszę więc nie mieć za złe, że w ro­cznicowych rozmyślaniach znalazło się dla Niego aż tyle miejsca. Chyba jest tego wart. Po raz kolejny los Solidarności został złożony w Jego ręce.
„Nasz premier”, zapytany o wrażenia po obejrzeniu nowego miejsca pracy powiedział dziennikarzowi:
- Chciałbym w tym wszystkim zostać człowiekiem.
W dziewiątą rocznicę zwycięstwa godności nad zniewoleniem, ucz­ci­wości nad kłamstwem, solidarności nad egoizmem życzmy sobie tego jednego:
Abyśmy w tych arcytrudnych czasach, gdy z jednej strony zagląda nam w oczy nędza, a z drugiej moc władzy - umieli pozostać ludźmi.
Ludźmi Sierpnia.
Toruń, 1989.08.31

OKLASKI

Nie wiem, kto je wymyślił i kiedy. Lecz to luźny felieton, nie rozprawa na­ukowa; czuję się przeto zwolniony od obowiązku poszukiwania źródeł. Pragnę jedynie porozmyślać, czym teraz są.
Towarzyszą nam wszędzie. Na zebraniach i wiecach. W salach teatral­nych i koncertowych. Na stadionach, w halach sportowych, pod kopułami cyrko­wych namiotów. W domowych uroczystościach, takich jak imieniny, wesela, etc. Ostatnio coraz częściej w kościołach, a nawet - swoją drogą to już chyba przesada - na cmentarzach (choćby podczas modlitewnego spot­kania na Barbar­ce w dn. 3 września, na powitanie Biskupa).
Oklaski pojawiają się w sytuacjach przeżywania jakiegoś wydarzenia przez grupę ludzi. Są więc wyznacznikiem, sygnałem społecznej więzi. Zauważmy, że o ile czymś powszechnym są brawa w teatrze (zachodzi tu kontakt między bezpośrednio obecnymi aktorami a publicznością), to do rzadkości należą one w ki­nach. A jeśli już - to są wówczas znakiem wspólnoty ogółu widzów wobec ukazywanych na ekranie zdarzeń - jak to miało wielokrotnie miejsce podczas projekcji filmu „Człowiek z żelaza”
Symbolizując podziw i aprobatę są więc oklaski gestem przyjaźni, ges­tem ludzkiej przy­chylności. I dlatego należą do najpiękniejszych atrybutów określających naszą kulturę. Lecz jak większość rzeczy i zjawisk z naszego świata i one nie są odporne na brud. Na splugawienie, reorientację este­tycznych i moralnych wartości, które przenoszą.
Jako wyznacznik społecznych więzi ulegają oklaski schorzeniu tam, gdzie owe więzi są chore. Dramatycznych przykładów dostarczają nam systemy totalitarne.
Ogłuszające brawa milionowych rzesz fanatyków, których oczy pałają znie­walającą umysł euforią na widok boskiego kanclerza III Rzeszy...
Przerażająca anegdota o nie milknących brawach dla Wielkiego Języ­koznawcy wobec perspektywy łagru dla tego, który pierwszy opuści ręce...
Wypełniające Salę Kongresową w marcu 1968 r. gromkie owacje i skan­dowanie „Wiesław, Wiesław” dla politycznego ślepca, który już daw­no przegrał swój czas...
W systemach opartych na strachu i przemocy oklaski nie niosą ze sobą niczego ponad sygnał ludzkiego strachu, poniżenia, nawet zezwierzęcenia. Czemu więc - mimo wszystko - w nich egzystują?
Wkraczając w obręb jakiejś społeczności, totalitaryzm nie niszczy jej kultury, lecz na niej pasożytuje. Kultura, tradycja narodowa nie są już spon­tanicznym produktem ludzkiej współegzystencji. Stają się jedynie in­stru­mentem mającym usprawnić lub uprawomocnić proces sprawowania władzy. W konsekwencji wszystko podlega metamorfozie. Sponta­niczne formy ludzkiej manifestacji przybierają postać sztampowych, rytualnych pochodów. Wiece i mityngi przeistaczają się w nadęte i sztuczne aka­de­mie. Parlament jest atrapą a jego obrady - farsą. Zniewolony, zastraszony i zagubiony w tym wszystkim szary człowiek bezwiednie skłania się ku roli marionetki: wstaje, siada, klaszcze, kiedy każą. Suwerenną myśl więzi co­raz skuteczniej odruch Pawłowa, jak w kabaretowej piosence: „światło bły­s­ka, ślina z pyska, żarcia pełna miska...” Przerażający obraz.
Lecz przeznaczeniem człowieka nie jest zniewolenie. Prędzej czy póź­niej przychodzi czas przebudzenia. Czas, w którym szary człowiek podnosi głowę.
Może się wówczas okazać, że w jego oczach czai się złowrogi błysk nie­nawiści. Precyzyjnie rzucony okrzyk „trzeba krwi!” rodzi pożar w oku a rę­ce uderzają o siebie aż do bólu.
Wtedy jest źle.
Lecz zdarza się również, że jego oczy pełne są determinacji, ale też mi­łości. Wówczas wezwanie „dobrem zło zwyciężaj” zrodzi, być może, łzę, która nie będzie znakiem słabości, lecz mocy, mocy, która nie domaga się odwetu. Zrodzi też oklaski. Lecz będzie to sygnał aprobaty i podziwu, a nie strachu, zniewolenia, czy zwierzęcego zapamiętania.
A ponieważ zdarza się również tak, przeto zdarzyło się nam. Dziewięć lat temu Polska rozbrzmiewała echem szczerych, radosnych braw. Owoce tych wydarzeń przyszło nam zbierać dopiero teraz. Późno, wiem. Lecz wciąż nie rozumiem, czemu żniwom nie towarzyszą oklaski równie szczere i gromkie, co w czas siewu.
Toruń, 1989.09.11

 „JA PANA NAUCZĘ!”

Popularność tego porzekadła ilustruje wysokie ambicje pedagogiczne Po­laków. Może jest to zresztą cecha wielu narodów, nie wiem. Lecz obec­ność jej w naszym znajduje szczególne uzasadnienie; wszak przez ostatnie czter­dzieści z górą lat mieliśmy władzę skłonną nas pouczać na każdym kroku. A przykład idzie z góry.
Nieuchronna w procesie tworzenia tak zwanego socjalistycznego społe­czeństwa jego egalitaryzacja zniszczyła struktury przedwojennych elit, któ­rych opiniotwórcze walory trud­no jest przecenić. Dramatycznym tego przy­­kładem jest cał­kowita destrukcja prestiżu nauczyciela w Polsce Ludo­wej. Fałszywe rozumienie ludzkiej równości uprawniło każdego do kwe­stionowania autorytetu naszych pedagogów, nierzadko - o zgrozo – w obe­c­ności wy­chowanków. Kropkę nad i postawiła dewaluacja statusu mająt­kowego nauczycieli, co wobec charakterystycznego dla współczesnej cywi­l­izacji konsumpcyjnego stylu bycia (przy­wiewa go nam, zakompleksionym, wschodnioeuropejskim prostaczkom wiatr z Wolnego Świata) nie jest bez znaczenia.
Powszechne uznanie idei swobód, demokracji i praw człowieka za war­tości niezbywalne każe postawić pytanie o zakres i adresata uprawnień w kwestii kształtowania opinii publicznej. Pytanie to jest o tyle na czasie, że owe czterdzieści lat rządów komunistycznych zrujnowało nie tylko gos­po­darkę, lecz także większość autorytetów. Na dobrą sprawę jedyną u nas instytucją, która w tej zawierusze umiała je zachować, okazał się Kościół. Chlubnym wyjątkiem pozostaje tu część środowisk niezależnych o orien­tacji lewicowej, choć i one nierzadko skwapliwie korzystały z Jego w tej materii dorobku (by nie być gołosłownym: w jednej z solidarnościowych audycji TV można było dostrzec Adama Michnika, w pełnej zgodności z rzeszą wiernych odmawiającego Credo podczas nabo­żeństwa!).
Straty, które ponieśliśmy jako naród wskutek dewaluacji autorytetu pod­­stawowych struk­tur i instytucji społecznych są równie ogromne co straty gospo­darcze, do tego trudniejsze do wyeliminowania. Dotykają bo­wiem kośćca etycznego narodu, którego właściwa rekonwalescencja musi trwać latami. W tej sferze wartości jedynym zjawiskiem mogącym (w kon­kurencji niesionych zagro­żeń) rywalizować z upadkiem wszelkich autory­tetów jest schorzenie etosu pracy - również owoc systemu „sprawiedli­wości społecznej”. Ogarniając obszar do­konanych tutaj spustoszeń, dziw bierze, gdy słyszy się domagania wielu promi­nentów pezetpeerowskich o uznanie bilansu całokształtu ich powojennych rządów za po­zytywny.
Odrodzenie środowisk opiniotwórczych jest nakazem chwili. Nad­rzęd­ność wartości swo­bód i demokracji nie może przesłonić konieczności egzy­stencji w tkankach społecznych elit, których zasób autorytetu pozwoli och­ronić świat wartości niezbywalnych w każdej cywilizacji hołdującej huma­nis­tycznym ideałom. Inaczej swoboda prędko przeistoczy się w swawolę, zaś demokracja – w anarchię.
Okrągły Stół, wybory, solidarnościowy rząd wprowadzają nas w nowy świat. Nowy - bo nic już nie może wyglądać jak przedtem. Bo w aktualną rzeczywistość nie da się też wpi­sać Polska przedwrześniowa. Słusznie mó­wi się o Trzeciej Rzeczypospolitej. Nie o Dru­giej, lecz Trzeciej.
Pracę nad instytucjami o dużych zasobach społecznego autorytetu należy rozpocząć bez­inwestycyjnie - od już istniejących. O ile to, rzecz oczy­wista, możliwe; nikt przy zdro­wych zmysłach nie będzie rewalory­zował ruin (zobacz: Zamek Warszawski). Słusznie więc domaga się Pan Po­seł Wyrowiński pochówku PRON-u. Lecz wszędzie tam, gdzie poziom kom­promitacji instytucji nie przekroczył norm ludzkiej przyzwoitości – na­leży je odbudować.
Lecz zacząć trzeba od góry. Od Sejmu (Senat buduje swój autorytet od podstaw). Swoją drogą rozumieją ten nakaz niektórzy posłowie. Zaliczył­bym do nich np. p. Jana Rokitę. W rozmowie z dziennikarzem DTV na temat ustawy o zniesieniu kary śmierci powiedział On, że rozumie argu­menty o braku na nią społecznego przyzwolenia. Rozumie, lecz nie po­dzie­la. Bo według niego w tej akurat materii Sejm powinien sprawować przede wszystkim funkcję opiniotwórczą. Tak trzymać!
Program działań nowego rządu rozpoznany na podstawie expose pre­miera i oświadczeń wielu ministrów pozwala mi wierzyć, że elity w Polsce odrodzą się. Każdy kraj potrzebuje mózgu. Bez niego krew, pot i łzy naro­du ściekają bezsensownie w rynsztok historii.
Toruń, 1989.09.16

TELEWIZYJNY PORTRET GENERAŁA

Generał Jaruzelski nie ma szczęścia do malarzy. W ostatnim dziesię­cio­leciu mieliśmy możliwość obejrzenia kilku jego telewizyjnych wizerunków. Co jeden, to gorszy.
Doradcy Generała to ludzie bez wątpienia światowi. Wiedzą więc, że hi­s­toryczni monarchowie mieli zwyczaj sprowadzania sławnych portre­cis­tów z zagranicy, głównie z Italii. Postąpili zatem podobnie: gdzieś w poło­wie lat osiemdziesiątych ekipa telewizyjna włoskiej TV sportretowała na­sze­go Męża Opatrznościowego. Kto widział, ten za boki się brał od śmiechu.
Momenty były, a jakże. Najlepiej, jak oni chcieli pokazać Generała w drodze z pracy do domu: jak przystaje na mostku i zamyślonym, pełnym ojcowskiej troski spojrzeniem obejmuje Warszawę. Kulisy tej scenki mogły wyglądać tak: reżyser mówi: „Teraz zbliży się Pan do barierki, położy na niej dłoń, a gdzieś po dwudziestu sekundach pójdzie dalej”. Generał zrealizował dyspozycję z żołnierską solidnością; zapewne liczył w myślach do dwudziestu, bo po chwili owej spontanicznej zadumy ruszył z im­pe­tem, jakby sobie przypomniał, że zostawił czajnik na gazie...
Oczywiście, taka persona to nie byle aktorzyna; reżyserowi brakło więc śmia­­łości zawołać: ”Ależ nie tak! To całkiem bez sensu”. I tak już zostało.
Generał maszerował do domu piechotą jak przystało na człowieka skrom­nego. Rzecz jasna, w pobliżu nie było żadnej obstawy, a Generał ży­cz­liwym gestem kwitował pozdrowienia przypadkowych (a jakże!) prze­chodniów.
Z kolei noworoczny wizerunek Generała spaprali fachowcy od dźwię­ku. Miały to być na całkowitym luzie (zatem realizowane z ukrytym mik­ro­fonem) „sylwestrowe Polaków rozmowy”, a wyszedł niezrozumiały bełkot. Wściekłość socjotechnicznych decydentów była tak wielka, że ludzi odpo­wie­dzialnych za akustykę chcieli wylać na zbity pysk. I sta­łoby się tak, gdy­by nie wspaniałomyślne wstawiennictwo Wodza. A może była to próba ra­towania sfuszerowanego noworocznego portretu?
Nominacja Jaruzelskiego na Prezydenta PRL zmobilizowała pana Za­krzew­skiego (znanego nam dobrze, oj aż za dobrze!) do namalowania portretu następnego. Niestety, wy­szedł następny kicz.
Słów tych nie ciśnie mi do ręki niechęć do Generała. Nie mam zamiaru Go ośmieszać. Lecz nie wypada milczeć, gdy ośmieszają Go inni - toć to ko­niec końców nasz Prezydent!
Rozumiem, że szkic dobrego portretu telewizyjnego Generała nie jest zada­niem łatwym. Jego powierzchowność nie przyciąga: ruchy mecha­niczne, oratorstwo przeciętne, oso­bowość zamknięta, cech charyzmatycz­nych ani na lekarstwo. Tym bardziej zadania tego nie powinno się powie­rzać specowi od propagandowej sieczki. Tylko on mógł iść na koncepcję ob.­lania Generała taką ilością lukru, że od nadmiaru owej słodyczy mdło się robiło zapewne największym łasuchom.
Nie trzeba być psychologiem, aby wiedzieć, że nieskazitelnie białe cha­raktery poja­wiają się jedynie w klasycznych amerykańskich westernach. A Jaruzelski do roli szlachetne­go kowboja nie pasuje. Tymczasem p. Za­krzew­ski upodobał sobie selekcję materiału w kie­runku wyłuskania wszyst­kich możliwych zalet portretowanego. Przewijające się przez ekran autory­tety różnej proweniencji bezlitośnie głaszczą Generała. Człowiekowi robi się już żal zagłaskanego, zdałoby się na śmierć, gdy tu on... sam się jeszcze głaszcze! Jedyna zdemaskowana w programie wada Generała to fakt, że nie jest zapewne najlepszym mężem i ojcem. Lecz zaniedbuje rodzinę, mając wciąż w oczach Polskę. Zaiste, łza się w oku kręci.
Swoją drogą darujmy Generałowi tę odrobinę megalomanii. Zapewne nikt nie jest od niej wolny, jedynie co niektórzy skutecznej się maskujemy. Lecz trudno darować domorosłym portrecistom, którzy z upodobaniem, bezwstydnie sięgają do magazynu propagandowych trików zgranych od lat. Żal na nie taśmy i ludzkiej energii. Lecz zło, jakie niesie przez eter tak spreparowany portret jest większe. Szkodę ponosi sam Generał, będąc ośmieszonym, lecz mniejsza z tym, skoro sam przykłada do tego rękę. Lecz nie sposób przejść obojętnie nad szkodą wyrządzoną Polakom. Wiem, ogłupianie narodu to mocna strona dotychczasowych socjotechników. Lecz przecież coś się chyba zmieniło, nie?
Toruń, 1989.09.16

POLOWANIE NA CZAROWNICE

Zmiany, jakie zaszły w życiu społeczno-politycznym kraju podczas kilku zaledwie mie­sięcy dzielących nas od Okrągłego Stołu biją na głowę wszyst­ko to, co zdołaliśmy osiągnąć przez szesnaście miesięcy wrzenia serc i umy­słów przed dziewięciu laty. Mimo to tamtym właśnie, a nie obecnym czasom przypisuje się znamiona rewolucji. Jej determinantem jest bowiem raczej temperatura serc i umysłów, niż dynamizm społecznych przemian.
Charakterystycznym stygmatem rewolucji jest zjawisko określane jako „polowanie na czarownice”. Owe wrzenie serc i umysłów jest najlepszą strawą dla żądzy odwetu. Powszechnie znane są krwawe jatki Rewolucji Francuskiej, wyroki śmierci za niespracowane dłonie w Rosji bolszewickiej.
W Polsce posierpniowej nurt rozliczeniowy był wcale wielki, choć gdzież mu tam było do wspomnianych wyżej: głów nie ucinano, rąk nie sprawdzano. Eksplozja niczym nie skrępowanej myśli po czterdziestoletnim zniewoleniu umysłu musiała bluznąć również falą krytyki ostrej, ironicznej, zjadliwej. Dawali sobie upust nękani dotąd satyrycy kabaretowi i felie­toniści. Podnosił głowę wyzyskiwany, poniżany tłum. Odwaga staniała, a temp­o tej inflacji podnosiło również ogólnopolską gorączkę. W tej sytu­acji strona przeciwna mocą samego choćby instynktu samozachowawczego okopała się na pozycjach obronnych. Miast linii porozumienia powstała linia frontu. Defensywa nie może trwać wiecznie. Musiał więc nastąpić atak. I nastąpił. Trzynastego grudnia.
Mechanizm, który tu zadziałał pokazuje, jak iluzoryczne są trofea polo­wań na czarownice w sferze pragmatycznej. Jednak o wiele poważniejsze są konsekwencje, jakie zjawiska tego typu rodzą w przestrzeni wartości etycznych.
Niekwestionowane wzorce zachowań w tej właśnie przestrzeni wypra­cowała w cywilizacji białego człowieka (określanej często jako cywilizacja śródziemnomorska) tradycja judeo­chrześcijańska. Zasadniczy trzon obo­wią­zujących tu aksjomatów znajduje jednak za­ska­kująco wierne odbicie w niezależnie wykrystalizowanych wzorcach wszystkich podsta­wowych - jakże przecież odmiennych! - formacji religijnych świata. Większość z nich bo­wiem przyjmuje miłość jako nadrzędną wartość relacji określających wię­zi międzyludzkie.
Nauczanie społeczne Kościoła przeżywa w naszym wieku burzliwy roz­wój. Jego myśliciele zdali sobie sprawę z tego, że właśnie tu, w relacji czło­wiek - człowiek tkwi jądro, istota chrześcijaństwa. Tę prostą myśl można zresztą bez trudu wyczytać w Ewangelii. Jed­­nak w bardziej lub mniej chlubnych dziejach Kościoła dochodziło do rozmaitych przeak­cen­towań w sferze wartości ewange­licznych przekazów, przeakcentowań często przy­ćmie­wających sprawy nadrzędne.
Najnowszym owocem tych burzliwych przemian jest koncepcja cy­wi­lizacji miłości. Jej zręby sformułował papież Jan Paweł II. I chociaż me­galomania popycha nas ku twier­dzeniu, że musiał to być On, tylko On, to przecież nic nie zdoła przesłonić faktu, że kieru­nek rozwoju społecznej myś­li Kościoła - od Rerum Novarum Leona XIII po Populorum Progressio Pawła VI nieuchronnie do tej koncepcji prowadził.
Zamysł cywilizacji miłości oparty jest na czterech zasadach-prymatach. Jednym z nich jest prymat miłosierdzia nas sprawiedliwością. On właśnie każe poddać w wątpliwość zasadność wszelkich dążeń rewindykacyjnych opartych na odwecie - takich właśnie, jak polowanie na czarownice. Każe poddać w wątpliwość nawet zasadność jakichkolwiek aktów osądu czło­wie­ka przez człowieka.
Uzasadnienie prymatu miłosierdzia nad sprawiedliwością dokonuje się w sfe­rze argu­mentacji religijnej bardzo prosto. Otóż wiedzą niezbędną dla osądu, wartościowania czy­nów drugiego człowieka jest znajomość intencji, jakie nim powodowały. Te zaś są przed nami ukryte. Pozostają jasne i jed­no­znaczne jedynie w relacji między Bogiem i człowie­kiem. Stąd tylko Bóg, znając ludzkie intencje, może wydać sprawiedliwy wyrok. Ludzki będzie zawsze su­biek­tywny.
Powie ktoś, że są wszak sytuacje, w których intencje znane są nam w spo­sób oczywisty. Np. przypadki udowodnionego morderstwa z preme­dy­tacją, dokonana z bezwzględnym wyrachowaniem zdrada Ojczyzny, lub choćby ewidentne kłamstwo, kradzież itp. Tym­czasem rzecz nie jest tak prosta. Przestępstwo, przewinienie nie spada z księżyca. Działa w kon­tekście licznych i subtelnych uwarunkowań: społecznych, psychicznych, nawet ge­ne­tycznych. Nim strącimy w otchłanie piekielne największych choćby zbrodniarzy ludz­kości, winniśmy postawić pytanie, czy pewność na­sza, że nie byli oni więźniami psychicz­nych dewiacji, bezdusznych me­chanizmów historii, lub innych czynników, na które wpły­wu oni mieć nie mogli - jest stuprocentowa. Rychło dojdziemy do wniosku, że nie jest. Stąd osąd, który chcemy wymierzyć zawsze będzie zawierał - większy lub mniej­szy - margines krzywdy napinający z biegiem czasu strunę naszego sumienia. Pozostanie gorzka świadomość, że gdzieś przekroczyliśmy swe kompetencje.
Nie chcę negować wartości wypracowanych latami przez instancje wy­miaru sprawie­dliwości. One wszak również kształtują naszą kulturę, cywili­za­cję. Lecz są złem koniecz­nym o tyle, że powołaniem człowieka nie jest sądzenie. Zauważmy: w Księdze Rodzaju bunt człowieka jawi się właśnie przez pokusę rozsądzania między tym, co dobre, a co złe.
Pierwsza inicjatywa ustawodawcza OKP dotyczyła zniesienia kary śmier­ci. Poseł Sprawozdawca, Jan Rokita w niezwykle klarownym i logicz­nym wywodzie wykazał, że jedynym czynnikiem mogącym usprawiedli­wiać jej stosowanie jest chęć odwetu.
Inicjatywa wyszła od ludzi, których większość była, szyka­no­wana, znie­sła­wiana i po­niżana w ostatnich latach. Wydawać by się mogło, że mało kto, tak jak Oni ma prawo do osądu, roszczeń, odwetu... Oni jednak wie­dzą dobrze, że tak się tylko wydaje.
Obserwując obrady parlamentu, można dostrzec konia Kaliguli (może na­wet kilka). Można podejrzewać, że jest tam też koń trojański. Lecz świa­domość, że jest tam obecny również koń, na którego postawiliśmy, koń, który nie ma w zwyczaju deptać kopytami zwyciężonych pozwala nam zachować spokój. I sa­tysfakcję z pewności dobrego wyboru.
Toruń, 1989.09.22

„HEIL WAŁĘSA!”

Okropnie brzmi, nieprawdaż? Już widzę święte oburzenie na Waszych twarzach, Drodzy Czytelnicy. Zupełnie takie, jak u pewnego mojego ko­legi, gdym Mu, bodaj w 84 roku, pokazał napis ZOMO wykonany soli­darycą z dziarsko powiewającą chorągiewką nad literą M. Cóż, taki już jestem przewrotny, w złośliwości nienasycony.
Postawa przymrużonego oka budzi zgorszenie, gdy dotyka wartości uz­nanych za święte. Słuszną tę zasadę można - chyba cokolwiek cynicznie - używać jako papierka lakmusowego - do rozpoznania rozległości obszaru sacrum konkretnego człowieka lub całych grup społecznych. Przykładowo: zjadliwe karykatury Jana Pawła II ukazujące się od czasu do czasu w prasie zachodniej nie robią tam większego wrażenia, podczas gdy u nas wywołują powszechne oburzenie. Taki stan rzeczy bierze się stąd, że w zniewolonym sekularyzacją Zachodzie nie ostoi się żaden autorytet – nawet, gdy w grę wchodzi osoba z racji pełnionej służby podległa szczególnej „kurateli” Ducha Św. Wrażliwość religijna Polaków pozwala jeszcze uszanować ową niezwykle subtelną strukturę powiązań wymiaru doczesnego z transcen­dentalnym realizującą się w funkcji Namiestnika Chrystusa. Jeszcze - bo wrażliwości tej nie starcza już dla niższego rangą duchowieństwa; autorytet krajowych liderów duszpasterskich coraz częściej bywa kwestionowany.
Historia ludzkich autorytetów poraża ilością przypadków już to gorszą­cych, już budujących, lecz w znakomitej większości nie poddających się żadnym racjonalizującym zabiegom. Przestrzeń rozpostartą między św. Fran­ciszkiem z Asyżu a Hitlerem wypełnia mnogość karier nie podle­ga­jących tak jednoznacznym moralnym osądom. Tak jak trudno podać re­cep­tę na murowany przebój w muzyce pop, tak nie daje się przewidzieć, jaki wzorzec ludzkiego zacho­wania może wzbudzić masową akceptację w danym kontekście kultu­rowym i społecznym. Przeprowadzona w latach sześćdziesiątych wśród francuskiej młodzieży ankieta „Kim chciałbyś być” dała odpowiedzi zaskakujące: większość chłopców wybrała nie Jurija Ga­garina, nie Toni Sailera, nie Rogera Moore'a, lecz... Alberta Schweitzera. A wśród dziewcząt Brigitte Bardott i Sylvie Vartan druzgocąco przegrały z Jo­anną D'Arc...
Fascynującym przykładem lat ostatnich w interesującej nas tu kwestii jest Lech Wałęsa. Droga, jaką przebył od zwykłego robotnika do męża sta­nu, o któ­rego względy zabiegają nawet mocarze tego świata jest najlep­szym dowodem na to, że niewiele tu są warte jakiekolwiek oparte na racjonalnych przesłankach prognozy.
Nieoznaczoność, jakiej podlega ewolucja większości autorytetów naka­zuje traktować ów fenomen z właściwą ostrożnością. Zwłaszcza po doś­wiad­czeniach naszego wieku. Bo­wiem obok przykładów tak budujących jak Maksymilian Kolbe, Matka Teresa z Kalkuty, Jan Paweł II egzystują prze­rażające: Adolf Hitler, Józef Stalin, Pol Pot. Ogromu krzywd nie­sio­nego przez tych ostatnich nie jest przecież w stanie zrekompensować na­wet cała armia tych pierwszych.
Tytuł niniejszego felietonu jest tylko żartobliwym (choć mam świado­mość, że humor to czarny) zwiastunem równie bulwersującego pytania, któ­re chciałem postawić - całkiem już serio: czy istnieje niebezpie­czeń­stwo, by Wałęsa okazał się polskim Hitlerem?
Odpowiedzi na to pytanie nie ma - choćby z powodu owej nieo­zna­czoności, o której było przed chwilą. Pozostają jedynie spekulacje - Bóg wie, na ile jałowe. Pozwólmy sobie na nie.
Sposób, w jaki Wałęsa „omamił” krajowy intelektualny establishment żywo przypomina działania niedoszłego malarza. Gdy słyszę „światowca” Waj­dę, jak mówi, że kandyduje do Senatu, to dlatego, że go Wałęsa po­prosił - czuję - obijcie mnie za to - jakieś zażenowanie. Gdy widzę, jak sztab polskich (i nie tylko!) mózgów zgodnym chórem pieje peany wy­sławiające Wałęsy intelekt, refleks, intuicję - mrużę ze zdumienia oczy. Lecz - o paradoksie! - sam ulegam czarowi, jaki Lech emanuje. No, prze­cież trick z koalicją był nie do podrobienia! Tak, w tym człowieku coś drze­mie. Ciarki przebiegają przez plecy na myśl, że to „coś” mogłoby się tak do końca obudzić.
Aby Wałęsa mógł pełnić tu funkcję Hitlera, musi być spełniony szereg warunków, których co najmniej część jest do ogarnięcia. Przede wszystkim - Polska musi być biedna, biedna beznadziejnie. Jest taka. Lecz czy to mo­że wystarczyć do obudzenia się bestii fanatyzmu - zrodzonego właśnie z poczucia beznadziei? Fanatyzmu, który każe zogniskować spojrzenia ca­łe­go narodu na Tym Jednym? Bóg jeden wie.
Po drugie, Ten Jeden musi być wrażliwy na zniewalający, demora­lizu­jący urok władzy. Tu nasz Wódz nie jest nazbyt idealnym kandydatem. Co prawda, wychodzi zeń czasem chłopsko-roztropna megalomania, lecz trud­no wyrokować, na ile jest to złudzenie spowodowane wymownością; gdzież Lechowi do Geremka z Jego talentami oratorskimi.
Swoją drogą istnieje powód, dla którego fenomen Wałęsy nie da się wpi­sać ani w casus Hitlera, ani Nikodema Dyzmy. Motorem Jego działania nie jest bowiem ani skłonność do paranoi, ani - jak to nam kiedyś usi­łowano wciskać w Bardzo Mądrej Telewizji - bezwzględny cynizm. Tym motorem jest - sądzę - autentyczne chrześcijaństwo. Chrześcijań­­stwo pro­ste, wyrosłe nie z wyżyn akademickich dociekań, lecz z zasobnej w krew, pot i łzy tradycji narodowej.
Lecz prawdziwe wnętrze bliźniego nie jest nam dane do bezpośred­niego wglądu. Dlatego muszę dodać, że sądzić tak każe mi zaufanie. Tylko w oparciu o jego kruchy fundament mogę twierdzić, że zawołanie „Heil Wałęsa!” jest i na zawsze pozostanie tylko ponurym żartem.
Toruń, 1989.09.26

CHORĄGIEWKI

Zapoczątkowane w trakcie kampanii wyborczej wyciąganie brudnej prze­szłości niektórym aktywistom ówczesnej opozycji nasila się. Celuje w tym opozycja aktualna: „Trybuna Ludu” upstrzona jest fragmentami z „czer­wonych etapów” życia ludzi odzyskujących obecnie status trybu­nów ludu.
Lek przed konkurencja? Zwykła ludzka zawiść? A może chęć pochwa­lenia się: patrzcie, oni z nas właśnie wyrośli! Lecz skąd wobec tego jadowi­ta uszczypliwość? Swoją drogą, nie rozumiem dlaczego partyjna przeszłość Kuronia jest czymś nagannym zaś np. Rakowskiego – czymś chwalebnym. Przecież sam fakt, że pan X przewartościował swoje poglądy dodaje mu splendoru wobec pana Y trwającego z uporem przy ideałach dawno już skompromitowanych.
Cały ten zgiełk jest pasmem prób zdyskredytowania aktualnych spo­łecz­nych autorytetów. Prób nieudolnych i – ufam – nieskutecznych; me­cha­nizm opluwania, z takim upodobaniem stosowany przez komunistów, zdążył się wyeksploatować aż nadto.
Ta na marginesie: lektura wszelkich docinków i niezdarnych prób pole­miki w TL wywołuje we mnie odruch litości. Brukowy styl, niewybredne słowa, prymitywne argumenty typu „ty jesteś ze wsi”, „a u was Murzynów biją” obnażają poziom umysłowy autorów. Gdzież im do klasy Kołakow­skiego, Kisiela, Życińskiego, Skalskiego i wielu innych, szermujących piękną polszczyzną publicystów, którzy umieją nie zostawić suchej nitki na prze­ciwniku, stosują jednak prysznic z zimnej czystej wody a nie z pomyj. Cóż – czego się Jaś nie nauczył....
Do totalnej ofensywy opluwania dołączył również Daniel Passent („Goś­cie Michała Boni”, Polityka nr 44). Słuchając tego poszczekiwania, żal bierze: widać, że dawny „pieszczoch reżimu” ma zadyszkę.
Nieskuteczność tych wszystkich zabiegów mocno musi marksistów irytować: wszak zgodnie z ich teorią walki klas jątrzenie winno być iskrą do wskrzeszenia nienawiści doskonałą – a tu numer nie wychodzi. Dlaczego?
Może dlatego, że marksistowska kosa trafiła na kamień chrześcijańskiej tradycji? Tu wszak akty wszelkich nawróceń nie tylko nie są potępiane, lecz wręcz gloryfikowane (przypowieść o zaginionej owieczce, synu mar­no­traw­nych, casus św. Pawła).
A może dlatego, że znakomita większość opluwanych przy najlepszej nawet woli nie da się zaliczyć w poczet tzw. „chorągiewek”? Wszak cho­rągiewka posłuszna jest zawsze aktualnemu kierunkowi wiatru (w tej me­taforze chodzi o wiatr historii), podczas gdy inkryminowani osobnicy usta­wili się przeciw już dawno: jedni jeszcze w latach pięćdziesiątych, inni do­piero w efekcie wprowadzenia stanu wojennego).
Klasyczny przypadek chorągiewki odnajdujemy natomiast w osobie ak­tu­al­nego szefa PZPR. Już dawno rozszyfrował go Leopold Tyrmand (po­lecam lekturę artykułu („Fryzurki M. Rakowskiego” zamieszczonego wraz z „Dziennikiem 54” wydanym przez NOWĄ). Podobne świadectwo daje również M. Radgowski w swej wspomnieniowej publikacji wydanej bodaj w 1981 r. z okazji jubileuszu tygodnika „Polityka”. Pisze on tam o trudnoś­ciach, utrzymania rzetelności dziennikarskiej pisma wobec politycznych ambicji szefa każących mu naginać się zgodnie z podmuchami nadcho­dzącymi z „Białego Domu”. Dowiadujemy się również, że Rakowski, dys­po­nujący wielką przenikliwością polityczną, grzał fotele u Gierka w Kato­wi­cach na długo przed obaleniem Gomułki. Nie przeszkadzało mu to, rzecz jasna, być spolegliwym wobec tego ostatniego. Zresztą Gierka też opuścił zawczasu: przeczuwając gorący Sierpień’80 już w czerwcu wysmażył nie­zwykle śmiały, krytyczny artykuł o potrzebie reform w Polsce.
Oddając I Sekretarzowi sprawiedliwość, trzeba zaznaczyć, że aktualnie niczym nie przypomina chorągiewki: mężnie wypina pierś przeciwko szar­żującej kapitalistycznej zarazie. Może czuje zapowiedź jakiegoś mroźnego podmuchu, o którym nam się nawet jeszcze nie śni? Któż to wie?
Trzeba też oddać szacunek Urbanowi. Czytając jego artykuł „Wstępuję do partii” („Polityka” nr 44), z ulgą stwierdziłem, że nie ma on chęci na metamorfozę. Sam tekst, będąc typową „urbanistyką” nie zasługuje, rzecz jasna, na polemikę – lecz muszę wyznać, że podoba mi się wizja Urbana, który niczym Atlas trzyma na swych barach Czerwony Glob.
Chorągiewki. Zjawisko stare jak człowiek. Przewija się przez karty Biblii, przez Homerowskie arcydzieła, żywoty Cezarów. Tkwi w historii Eu­ro­py, Chin wszystkich wielkich cywilizacji. Rysuje skazy na marmurowych życiorysach wielkich tego świata - od Kefasa po Heideggera. Jest świa­dectwem ludzkiej ułomności, ludzkiej małości, ludzkiego tchórzostwa. Lecz ta strona medalu też jest cząstką prawdy o człowieku. O człowieku słabym i w tej słabości oczekującym na wyrozumiałość – taką, jaką Chrys­tus okazał św. Piotrowi, gdy ten trzepotał ze strachu na kaifaszowym dzie­dzińcu – właśnie jak chorągiewka.
Nie sądźmy tych, którzy deklarują teraz swoją przychylność, dotąd bę­dąc wrogami. Oni byli tchórzami wówczas lub są nimi teraz – lecz któż z nas jest pewny swej odwagi? Nie sądźmy – bo nie znamy ich intencji. Pamiętając o jednym z prymatów cywilizacji miłości (miłosierdzie nad spra­wiedliwością), wyciągnijmy ku nim dłoń. Choćby nawet przyszło się sparzyć.
Lecz nie dajmy się też zwieść podżegaczom oczerniającym ludzi, którzy zdecydowali się kiedyś pójść drogą wskazywaną przez sumienie (niektórzy, Kmicicowie PRL, zawsze nią kroczyli).
Zjawisko chorągiewek nie podlega jednoznacznej ocenie moralnej. Mó­wią, ze tylko krowa nie zmienia poglądów. Nieprawda. Zatwardziały sta­li­nowiec również. I choć nie jest on chorągiewką, to przecież trudno uznać go za wzór godny naśladowania. Tymczasem „większa radość z jed­nej owieczki w niebie...”
Myśl przewodnią jednej z najpiękniejszych piosenek katolickich stano­wią słowa „kochać to znaczy powstawać”.
Pomóżmy innym podnieść się.
Cambay, 1989.11.20

POSTĘP

Dziś rozpocznę słowami klasycznego referatu.
Już starożytni greccy filozofowie spierali się o zmienność świata. Pod­czas gdy jedna szkoła utrzymywała, ze nic się nie zmienia, druga twierdziła „pantha rei” (wszystko płynie). Rozbieżność poglądów w tej kwestii, bodaj jaskrawsza niż w klasycznym zagadnieniu światopoglądowym (materializm czy idealizm) utrzymywała się przez wieki. Spór przyszło rozstrzygnąć do­piero nowożytnej nauce, co nie dziwi; skoro problem dotyczy naszego (tj. materialnego) świata, to ona ma tu kompetencje najwłaściwsze. Szkopuł w tym, że uczeni, zagrzebani po uszy w szczegółowych dyscyplinach nie mają szans na ogarniającą całokształt refleksję; stąd problem ląduje w rę­kach (a raczej w umysłach) filozofów, którzy - jak powszechnie wiadomo - niechętnie stąpają po ziemi. Doświadczenie dziejowe uczy nadto, że oso­b­liwy ów światek bardzo jest nieprzychylny wszelkim rewelacjom przycho­dzącym z zewnątrz (tj. od dyscyplin mniej szlachetnych niż filozofia), zwła­sz­cza, gdy nakazują one zmieniać coś w światopoglądach. Swoją drogą sparzył się na tym Galileusz; jak głosi anegdota, podczas przesłuchania przez papieską komisję usiłował nakłonić pewnego bi­skupa do spojrzenia w okular lunety, aby mógł on naocznie przekonać się o istnieniu księ­życów Jowisza. Tamten odparł mu jednak: „Nigdzie nie będę patrzył. Ja WIEM, że ich nie ma.” Postawa owego biskupa może się wydawać szaleńcza a już co najmniej bezrozumna. Musimy jednak zdać sobie sprawę z faktu, iż żyje­my w świecie, który już dawno dowar­tościował doświadczenie w poznaniu przyrodniczym, gdy za czasów Galileusza obowiązywały zgoła odmienne paradygmaty.
Z tego też powodu problem dynamicznych walorów świata budzi nadal kontrowersje, choć znajduje potwierdzenie w każdej niemal dziedzinie przy­rodoznawstwa od kosmologii poczynając, na biologii kończąc. Gdy wi­dzi­my, z jakim impetem świat wciska nam do­świadczenie wszechogar­nia­jącego go ruchu, wydaje się nam, że hipotezę o jego stagnacji mógł pos­tawić tylko ślepiec. Tymczasem podparte empirią myślenie o jakimś zorga­nizowanym ruchu w biegnącej przez czas rzeczywistości zaczęło się nie­dawno, dokładniej od czasów Darwina.
Właśnie biologii zawdzięczamy pojęcie ewolucji. Dziś nikt chyba nie ma wątpliwości, ze ona właśnie determinuje obraz całego Wszechświata. Wo­bec kolejnych odkryć astro­nomii, fizyki, chemii okazało się, że ewo­lucja jest cechą obecną na wszystkich poziomach: od mikro- po makro­kosmos. Stało się jasne, ze świat nie stoi w miejscu. Świat podlega zmianom. Postępuje.
Właśnie. Pojawiło się wreszcie tytułowe słowo: postęp. Cóż to takiego?
My, Polacy, mający za sobą czterdziestoletnie doświadczenie realnego so­c­ja­­lizmu, słysząc o postępie, czujemy pewną dezorientację, nawet kon­ster­nację. Karmiono nas bowiem określeniami typu: postępowy ustrój, światopogląd, po­stę­powe społeczeństwo... Pos­tę­powy człowiek według komunistycznej propa­gandy to bezwarunkowo ateista, mark­sista-leninista. Postępowe ruchy, to ruchy wyłącznie lewicowe, oparte na walce klas. Postępowe partie - to oczywiście partie komunistyczne. Postępowe kraje - to KDL-e.
Tymczasem beznamiętna empiria zadawała kłam tym dogmatom. Oto żyjąc w kraju, który nie dość że wygrał wojnę, to na dodatek wprowadził u siebie postępowy ustrój – co­raz bardziej oddalaliśmy się od zachodniej cy­wilizacji. W krajach o ustrojach wstecznych, dawno wyrzuconych prze­cież na śmietnik historii, rosła stopa życiowa i poziom cywilizacyjny. U nas rosła bieda i zaco­fanie. Asymilując słowo „postęp”, nowo-mowa, jak to jest w jej zwyczaju, od­wróciła jego znaczenie.
Wiedząc o tym, nie powinniśmy ulegać dezorientacji. Dość użyć ro­zumu, by nie dać zwieść się iluzjom - także tym płynącym z Zachodu. Nie brakuje za­u­roczonych powszechnym tam dobrobytem, którzy przyjmują za dobrą monetę wszelkie inne elementy zachodniego życia; oznaką postępu są więc: swoboda seksualna, skundlona do granic możliwości kultura ma­sowa, kult pieniądza etc.
Uwolnieniu się od mitów płynących zarówno z jednej jak i z drugiej stro­ny, może po­móc odszukanie zespołu tych cech, które istotnie warun­kują zjawisko zwa­ne postępem. Nie mając takiego układu odniesienia, łat­wo stracić orientację.
Aby to uczynić, trzeba sięgnąć do podstaw.
Jakeśmy zauważyli, zjawiskiem dominującym w całym Wszechświecie jest ewolucja. Świat nie trwa w stanie równowagi, lecz zmienia się. Czy ist­nieje jednak jakaś uniwersalna zasada tych zmian? Jakiś wyróżniony kieru­nek wspólny dla wszystkich poziomów badanej przez nas rzeczywistości?
Istnieje. Nie trzeba błyskotliwej spostrzegawczości, by zauważyć, ze ko­lejne produkty ewolucji świata wyróżniają się coraz to większym pozio­mem zorga­nizowania. Tak było już u źródeł. Ułamki sekund po Wielkim Wy­buchu (tak kosmologowie nazywają punkt osobliwy, kiedy to cały Wszechświat skupiony był w jednym punkcie o gęstości przekraczającej nasze wyobrażenia) trwała tzw. faza termiczna: cząstki elementarne two­rzyły wtedy stan absolutnego cha­osu. Potem rozpoczął się proces kompli­kacji: powstawały atomy, dalej - na makropoziomie gwiazdy, galaktyki. Ich drogi ewolucyjne są dobrze znane astronomom, odkryto też, że gwiazdy są fabryką ciężkich pierwiastków, które wszak cechują się wyższym stopniem złożoności.
Z chwilą powstania planet rozpoczęła się ewolucja chemiczna; powsta­wały coraz to bardziej złożone układy molekuł. Przekroczenie pewnego progu komplikacji zaowocowało życiem. Wystartowała ewolucja biologicz­na, która wydała owoc, póki co, najnowszy: czło­wieka. Istotę o poziomie zorganizowania materii umożliwiającym powstanie świadomości. Odtąd ewolucja wkroczyła w przestrzeń duchową.
Wszechobecny ruch ku coraz większym poziomom organizacji materii odbywa się kosz­tem równie potężnego zjawiska przeciwnego: na poziomie makro energia podlega roz­proszeniu zgodnie z zasadami termodynamiki; być może za­kończy się to śmiercią cieplną Wszechświata (jego osta­tecz­nym wyziębieniem). Na poziomie biologicznym powstawanie nowych ga­tunków okupione jest krwią i cierpieniem w nieustającej walce o byt, oraz mnogością ślepych zaułków ewolucji.
Widzimy więc, że z jednej strony Wszechświat podąża ku coraz więk­szym złożo­nościom systemów materialnych (niektórzy mówią tu o zwijaniu się kosmicz­nego two­rzywa), z drugiej trwoni energię przez ogarniającą wszystko ekspansję. Jasno zlokalizowany kierunek tego ruchu sugeruje jakąś celowość. Jedni zaprzeczają temu, twierdząc, że mamy tu do czy­nie­nia z antropomorfizacja, przenoszeniem domniemań rodem z prze­strze­ni ludz­kich doświadczeń na poziom uniwersalny. Inni natomiast odnajdują w tym zjawisku proces przebóstwienia świata. Powiadają, że jesteśmy świad­kami postępującego Wcielenia, które zakończy się całkowitą Pleromą (zespoleniem świata z Bogiem).
Przyjęcie hipotezy celowości skupiania się materii w coraz szlachet­niej­sze for­my pozwala nam uściślić znaczenie słowa „postęp”. Mając zoriento­wany i uspra­wiedliwiony ruch świata materialnego łatwiej o orientację w du­chowej przestrzeni człowieka. Zauważmy dla przykładu: budowa wie­lokondygna­cyj­nego budynku wymaga wielu wysiłków, jego zaś zbu­­rzenie jest kwestią chwili. Nikt nie wątpi, ze gmach jest obiektem o wyż­szym stopniu or­ganizacji materii niż kupa gruzu. Z drugiej strony nie jest dziełem przypadku, że w przestrzeni wartości akt budowy znajdujemy po stronie dóbr, zaś akt niszczenia - po stronie zła.
Widzimy, że ruch określony jako postęp w świecie przyrody logicznie transformuje się na dobro w przestrzeni duchowych wartości. Widzimy, że dobrem jest raczej miłość, niż walka (nawet, jeśli jest to walka klas). Z dwojga światopoglądów: chrześcijańskiego i mark­sistowskiego postępo­wym jest więc raczej ten pierwszy. Warto zauważyć, że do konkluzji tej doszliśmy, wychodząc od filozoficznej refleksji nad światem materialnym osiągalnym przez empirię.
Nie daj się zwyciężyć złu, lecz dobrem zło zwyciężaj
Te ulubione przez Kapelana Solidarności słowa Św. Pawła wskazują nam drogę. Posłuszni im, współuczestniczymy w postępowym biegu świata ku Spełnieniu się.
Cambay,1989.12.14

KRZYŻÓWKA WIGILIJNA

Mój prezent gwiazdkowy dla Was, drodzy Czytelnicy, to kolejna krzy­żówka. Tym razem nietypowa: hasła należy odgadnąć z kontekstu felie­to­nowych, wigilijnych rozważań. Prawdziwy kompromis przyjemnego z po­ży­tecznym, nieprawda?
Życzę wielu błogosławieństw Boga, który tak nas umiłował, że przyszedł do tej jaskini wilków jako małe bezbronne Dzieciątko.

 

Zbliża się [24]. Z dnia na dzień, jak [12], rośnie ruch w sklepach. Trwa [16] za świątecznymi upominkami. Sklepy mięsne przeżywają [1]. Czując jakiś dziwny, wewnętrzny [7], rzucamy się w [13] gorączkowych przygotowań. Z kuchni kłuje [14] przenikliwa [9]: właśnie gotuje się świąteczny [23]. [27] już upieczona. Mieszkanie posprzątane.
Do czego się tak przygotowujemy?
Kto ma do nas przyjść?
Nadeszła [32]. Pośrodku pokoju stoi choinka - [26] szczególnej radości dzieci. Pod nią kolorowa [4 ] i, oczywiście, prezenty. [29] dorosłych skupia się jednak na świątecznym stole. Śnieżnobiały [17]. Pod nim siano. [21] rozpocząć wieczerzę. [30], której [4] przyprószyła już skronie weźmie [15] w swą spracowaną [22]. W niejednym oku zakręci się [2]. Podniosły nastrój łączy wszystkich. Jak gdyby jakaś [5] Boża przemknęła przez mieszkanie. W kąt idą urazy. Rodzi się pokój i przebaczenie.
Po wieczerzy rozbrzmiewa [19]. Dzieci nie mogą usiedzieć w miejscu. Niecierpliwie spoglądają na drzwi. Wreszcie dzwonek. Zrywają się podniecone. Wchodzi św. Mikołaj. Czerwony [20], [31] z wysokimi cholewami. Po chwili jedno ściska w ręku upragnione [25], drugie z wypiekami na twarzy ogląda wymarzony sędziowski [[35]. Rozpocznie się [11]. Nadaremno [8] kusi swymi gotowymi do spania łóżkami.
Ale są domy w święta za wielkie. W jednym z nich samotna [3] spożywa wigilijną wieczerzę. W drugim - ciemne okna. Choć jest [28], lokator w ten właśnie wieczór wyjdzie na opustoszałe ulice, nie mogąc znieść ponurego sam na sam z czterema ścianami. Ciepło rodzinne jest dlań bardziej odległe, niż dla Odysa [6]. W trzecim, dwa dni przed wigilią rozegrała się [34]. Matka i dzieci z rozpaczą wpatrują się w pusty talerz, raz jeszcze przeżywając w myślach [18] męża i ojca. Okrutna to [22 ]. Trudno znaleźć jej sens.
Być może, ta staruszka to Twoja [33]?
Być może, pod Twoim właśnie oknem wałęsa się człowiek z podnie­sionym kołnierzem?
Nim siądziesz do wigilijnego stołu, spójrz wokół siebie. Dojrzyj innych ludzi. Tylko wtedy [10] narodzi się także w Twoim sercu.
1989.12.24

OBYŚ ŻYŁ W CIEKAWYCH CZASACH...

Powyższe życzenie zaliczane jest przez Chińczyków w poczet naj­więk­szych przekleństw. Fakt ten niewiele nam mówi o ich mentalności. W Pańs­twie Środka bezruch, stan równowagi zawsze miano za wartość. W ogóle filozofia Wschodu pojmuje szczęście jako złączenie się (osiągnię­cie stanu równowagi) i trwanie z Bytem; wszelkie cierpienie wynika z na­sze­go pragnienia jednostkowego istnienia a jedynym sposobem na osiąg­nięcie Nirwany (stanu pełni zjednoczenia) jest wyzbycie się pożądliwości, wręcz wszelkich pragnień.
Jednakowóż my nie jesteśmy ludźmi Wschodu. Wzrośliśmy w cywili­za­cji, która nigdy nie deprecjonowała wartości ludzkiego pragnienia. Prze­ciwnie: to ono determinowało postęp, czasem wręcz stanowiło o sensie ludzkiego bytowania.
Swoją drogą jestem kontent, że przyszło mi żyć w ciekawych czasach. Powiadają: bzdura, każde czasy są na swój sposób ciekawe. Trudno z tym polemizować, skoro brak jakichkolwiek kryteriów miary ciekawości. Jednak nie umiem oprzeć się wrażeniu, że lata, w których wypadło nam żyć są jakoś szczególnie wyróżnione. Spójrzmy bowiem:
To nam przypadło być świadkami pierwszego lotu człowieka w Kosmos i lądowania na innym niż ziemski globie.
To za naszego życia powstały maszyny liczące i podwaliny sztucznej inteligencji.
To my przeżywamy nadzieje i obawy związane z narodzinami inżynierii genetycznej.
To na naszych wreszcie oczach rozpada się tzw. komunizm: jedna z najbardziej przerażających form totalitaryzmu.
Nie wiem, co jeszcze będzie nam dane oglądać. Lądowanie na Marsie? Komputery biologiczne? Klonowanie organizmów? Zjednoczenie Europy? Nieważne. Już to obejrzane wystarczy na podtrzymanie mego oświad­cze­nia: żyjemy w wyjątkowo ciekawych czasach.
Kończący się rok 1989 zajmuje pozycję szczególną. Jestem przekonany, że historia przypisze mu rangę kamienia milowego rozwoju Europy – na miarę lat 1815, 1848, 1918, 1944.
Zwłaszcza porównanie z rokiem 1848 wydaje się adekwatne: to właśnie w mijającym roku rozpoczęła się Druga Wiosna Ludów. Europa – po latach powojennej, pojałtańskiej stagnacji drgnęła znowu. Zbawienny ferment ogarnął niemal wszystkie kraje tzw. realnego socjalizmu. Nie bez kozery używam tych słów: realny socjalizm; proces zmian obnażył bowiem mistyfikację, ponury żart czający się za nimi.
Procesowi temu towarzyszy euforia w krajach ościennych, zapewne (z tej odległości trudno o ocenę) podobna do tej, którą przeżywaliśmy pod­czas pamiętnych szesnastu miesięcy lat 80-81. Towarzyszy mu też zdu­mie­nie i zaskoczenie zachodnie opinii publicznej. Wizja zjednoczonej Europy nie każdemu jest w smak. Burzy wygodne ciepełko konsumpcyjnej cywili­zacji, niesie zagrożenie destabilizacji poprzez zmianę proporcji w EWG. Trzeba jednak być wyjątkowym krótkowidzem, by nie dostrzec, jak zba­wienne mogą być skutki włączenia państw Europy Środkowej i Wschodniej w cywilizacyjny organizm Zachodu. Zbawienną dla obu stron, lecz dla Za­chodu przede wszystkim. Chylący się w dekadenckim procesie, oparty na mon­strualnym przesycie dóbr materialnych system może wszak otrzymać potężny zastrzyk sił witalnych niewyżytych, bo zniewolonych dotąd wschod­nich społeczności. Zaprawdę lepsze to wyjście: dyfuzja w świecie biznesu i kultury niż zrównanie z ziemią opływających w dostatek krajów przez barbarzyńskie, biedne, wiec nie mające nic do stracenia hordy. His­toria pełna jest podobnych przykładów; dość wspomnieć choćby podręcz­nikowy upadek Cesarstwa Rzymskiego.
A co słychać na naszym podwórku? Nic, cisza. My już to przerabia­liś­my. Było nawet zabawnie, mimo że bardziej niebezpiecznie. Teraz za­częły się schody. Przez dziesięć lat gardłowało się o kryzysie, choć tylko najstarsi mieli pojęcie, co to głód i nędza. Teraz ich wizja zaczyna być namacalna. Po­lacy, świadomi że innej drogi nie ma, cierpią w milczeniu, lecz bez en­tuzjazmu. Ciekawe czasy, owszem, są, lecz ciekawe na ten sposób? To ni­kogo nie bawi. Optymistyczną, całkiem nawet prawdopodobną perspek­tywę Złotego Wieku przyćmiewa doskwierające życie codzienne.
Lecz tak przecież nie można na dłuższą metę. Ludzie! Obudźcie się! Ma waszych oczach pęka („a mury runą, runą...”) komunistyczna twierdza. I dzieje się to tak spokojnie, że gębę rozdziawiam ze zdumienia: widział kto, żeby balon, w którym bez litości sprężano powietrze po nakłuciu nie eksplodował?
Nie jestem romantycznym mesjanistą. Lecz w jakimś sensie podzielam pogląd, że los Europy został złożony w ręce Polski. Bez niej, bez jej krzy­żowej drogi w ostatnim dziesięcioleciu nie stałoby się to, co się stało. To nie megalomańskie, lecz obiektywne stwierdzenie. Skłania się ku niemu wie­le znaczących światowych autorytetów, nawet Polsce nieprzychylnych.
Nasza uzasadniona duma nie winna prowadzić do zawadiackiej pew­ności siebie. Stąpać trzeba ostrożnie, tak ostrożnie jak czyni to alpinista zdobywający szczyt nową, pełną zdradliwych lawin drogą. Jesteśmy awan­gardą, prawda. Powód to do satysfakcji, ale też do zdwojonego poczucia odpowiedzialności.
Mamy szansę. Mamy dobry rząd. Chyba pierwszy powojenny rząd kie­rujący się uczciwymi intencjami, rząd z czystymi rękami. Dysponuje on dużym zapasem autorytetu, zaufania społeczeństwa. I spala go w ogniu nie­po­pularnych decyzji. Musi tak – innego wyjścia nie ma. Lecz czy paliwa wystarczy, czy też rozpęta się pożar inny: bratobójcza walka? Bóg wie. Ja jednak ufam, że wystarczy. Ufam psalmiście, gdy śpiewa „Pan da siłę swo­jemu ludowi”.
Z dala od kraju, w którym wzrosłem, który ukochałem życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, aby Nowy, 1990 Rok był pierwszym Rokiem Spełnio­nych Nadziei. Lecz życzę również, aby był rokiem równie ciekawym, co miniony.
Cambay, 89.11.24

[1] Pomijam tu problem owego „każe” - to zwykłe pomówienie: Solidarność nic nikomu kazać nie może i nie chce. Ona jedynie proponuje, zachęca, nakłania - a to zgoła co innego; nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że dowódca rozkazujący żołnierzowi w istocie jedynie n a k ł a n i a go do realizacji treści rozkazu!

[2] Jan Józef Szczepański

[3] Piszę: obawiałem się, gdyż tak nie jest: dość przeczytać „Burzę w Audytorium Maximum” (Tyg. Solidarność Nr 6/89), żeby stwierdzić, iż Wałęsa umie (jeszcze?!) przyznać się do błędu.

Felietony
Recenzje
Eseje