W CZTERY
OCZY
- bo jesteśmy sam
na sam - Ty i ja. Dzieli nas tylko kartka papieru, na której teraz
odnajdujesz moje słowa. Nikt i nic nie jest w stanie zakłócić tej intymności
- jeśli tak będziesz chciał.
O sobie powiem Ci tylko jedno: jestem świeckim, zwyczajnym chrześcijaninem.
Moje słowa będą adresowane przede wszystkim do świeckich.
A o czym będą te słowa?
Jan Paweł II powiedział kiedyś, że największym grzechem XX wieku jest brak
poczucia grzechu. To prawda. Nasze sumienia śpią.
Będę się starał być Twoim cieniem. Mówiąc do Ciebie, mówię też do siebie.
Rozbudzając swoje sumienie, będę chciał rozbudzić Twoje sumienie. Dlatego -
jeśli udało Ci się je uśpić i dobrze Ci z tym - trochę ryzykujesz, czytając
tę książeczkę. Sporo jednak możesz zyskać: śpiące sumienie to śmierć duszy.
Więc nie lękaj się mych słów. Jesteś osobą wolną, zawsze możesz powiedzieć:
to nie do mnie, mnie to nie dotyczy, ja taki nie jestem. Nim jednak tak
pomyślisz, przypomnij sobie: ktoś już kiedyś tak mówił. Nie pamiętasz?
Poszperaj w Ewangelii. Może to Ciebie widziano obok klęczącego celnika?
Twój Cień
Człowiek jest
istotą społeczną. Potrzebuje innych ludzi, aby żyć. Takim został
„pomyślany” przez Boga. Wczytując się w słowa Księgi Genesis, można by
nawet pomyśleć, iż owa cecha nieco Stwórcę... zaskoczyła, skoro
skonstatował: Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem
odpowiednią dla niego pomoc. (Rdz 2, 18)
Nie dziw więc, że samotność jest dla człowieka nieszczęściem, powodem
frustracji, a nierzadko dramatu. Studium samotności to wdzięczny temat w
literaturze i filmie. Autentyczna, prawdziwa penetracja pokładów ludzkiej
psychiki poddanej bolesnemu doświadczeniu samotności (taka choćby jak w
utworach Alberta Camusa) rodzi arcydzieło. Ludzie sztuki tworzą
najświetniejsze perełki pod wpływem cierpienia, którego źródłem nierzadko
bywa samotność.
Samotność dotyka każdego; nie zależy bowiem od miejsca zamieszkania,
gęstości zaludnienia. Znany jest stereotyp samotnego w tłumie; bodaj ten
rodzaj samotności przeraża najbardziej.
Dlaczego tak popularny jest pogląd, że jesteśmy skazani na samotność?
U jego źródeł leży frustracja niemożnością osiągnięcia pełnego kontaktu
jaźni dwóch osób. Nikogo nie znamy tak naprawdę, tak do końca. Nawet
najbliżsi, ci, których znamy od lat, ci, z którymi dzielimy większość chwil
naszego życia - pozostają odrębnymi istotami. Jeśli uzmysłowimy sobie, że
to, co naprawdę myślą, to, czym się kierują na zawsze pozostanie przed nami
ukryte - ogarnia nas lęk. Wrażenie obcości, samotności potęguje się,
zwłaszcza wobec zasłyszanych tu i ówdzie historii, które bezwzględnie
potwierdzają taki stan rzeczy: on odszedł od niej po kilkunastu latach tak
zgodnego przecież pożycia; okazuje się, że przez ostatnie dziesięć lat ją
oszukiwał, czy to nie przerażające? Czy mój mąż (moja żona) nie postępuje
podobnie? Jak to sprawdzić? Tak rodzi się zwątpienie, nieufność... już
jesteś w szponach samotności.
Samotność opuszczonej kobiety, którą cyniczny (a może tylko bezmyślny) mąż
zostawił na pastwę bezdusznego świata z cieknącymi kranami, wybitymi
szybami, wieczną pustką w portfelu...
Samotność staruszków w Domu Opieki Społecznej, których liczne potomstwo
rozpierzchło się po świecie, za nic mając czwarte przykazanie...
Samotność alkoholika wałęsającego się po zakamarkach ciemnych ulic, którego
tak naprawdę przeraża jedynie widok pustej butelki...
Samotność nieroztropnej dziewczyny opuszczonej przez tego, który zapalił
nowe życie w jej łonie, miotającej się w rozterce, co wybrać: wstyd i
zgorszenie, czy zbrodnię...
Czy naprawdę tak okrutny musi być ten świat? Czy nie ma żadnego antidotum na
chorobę samotności?
Owszem, jest. Człowiek zna je od zarania dziejów. To wspólnota. Zawsze
możesz trafić na bezmyślnych mężów, niewdzięczne dzieci, cynicznego
donżuana. Zawsze możesz utracić z oczu sens lub cel życia i ulec złudzeniu,
że tylko kieliszek przywróci Ci wzrok. Jeśli jednak egzystujesz we
wspólnocie, takiej autentycznej, złączonej nie paragrafami wyrozumowanych
umów, lecz nićmi bezinteresownej miłości i solidarności - możesz być pewien,
że spotkasz życzliwą dłoń.
Do udziału we wspólnocie wzywa Cię także Kościół. Ona nazywa się Ciało
Chrystusowe.
Może mielesz te dwa słowa jak zużytą gumę do żucia? Historia tak je
wyświechtała, że już nic nie znaczą - powiadasz.
Nie historia, lecz garstka frustratów. Możesz stanąć po ich stronie. Lecz
gdy dopadnie cię samotność - zostanie ci chłód gorszy od kosmicznej pustki.
Abyście byli
jedno - czytamy życzenie Chrystusa w Ewangelii. W świetle historii Kościoła
życzenie owo przybiera postać mrzonki. Cóż zrobiliśmy z tą jednością
pierwszych wspólnot chrześcijańskich? Ileż było schizm, rozpadów większych
i mniejszych? Ile działa sekt, nierzadko tak przerażająco odległych od nauki
Chrystusa - a przecież jakoś się z nią identyfikujących? Czy o to mogło
chodzić naszemu Nauczycielowi? Wszak zapowiedział, że nadejdzie jedna
owczarnia i jeden pasterz. Tymczasem, zamiast się skupiać,
chrześcijaństwo ulega procesowi podziałów, procesowi, którego intensywność
raczej rośnie.
Patrząc w przeszłość i teraźniejszość, w historię niekoniecznie
ograniczającą się do dziejów Kościoła, zauważamy, że jedność rzeczywiście
jest mrzonką. Pluralizm, różnorodność - to podstawowa cecha kondycji
człowieka jako istoty społecznej. Jak świat światem, począwszy od Kaina
i Abla poprzez Noego i jego antagonistów, Izaaka i Izmaela, poprzez dzieje
Greków i Rzymian, Germanów, Franków, Słowian - obserwujemy ciąg waśni
i podziałów. Teraz znów moda na pluralizm, prawo do własnej kultury, języka,
samostanowienia - przymiotów tych narodom wzbraniałby otwarcie chyba tylko
szaleniec... Może więc to różność - a nie jedność - jest prawem rozwoju?
Czyż warto wierzgać przeciw ościeniowi? Czyż warto zmuszać rzekę by płynęła
pod prąd?
Ale to tylko jedna strona medalu. Pomimo pluralizmu, obserwujemy przecież
nurty integracyjne. Zwłaszcza ostatnio: czyż nie trwa właśnie szaleńczy
wyścig krajów postkomunistycznych do „wspólnoty europejskiej”? Czyż - po
niesławnym zgonie Ligi Narodów - nie powstała mimo wszystko Organizacja
Narodów Zjednoczonych? I choć do jej działań odnosimy się sceptycznie, choć
jej bezsilność nierzadko przybiera formy dramatyczne – niewielu odważy się
kwestionować sens jej bytu. Budowanie wspólnot jest mocniej zaszyte
w kondycji człowieka niż tendencja indywidualizacji.
Dialektyka jedności i różności dotyczy także Kościoła. Z jednej strony sięga
daleko - aż do Tajemnicy Boga w Trzech Osobach. Z drugiej - dotyka nas,
szarych członków Kościoła nakazem tworzenia wspólnoty: wszyscyśmy bowiem
w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno ciało (1 Kor
12,13), mając prawo do zachowania własnej indywidualności. Chrystus nie
każe nam budować społeczeństw totalistycznych, w których obywatele podobni
są do jednakowo zaprogramowanych automatów. Nie każe składać w ofierze swych
języków, kultur, zwyczajów. Każe wznosić się ponad podziały rasowe,
kulturowe i językowe.
Ponad wszelkimi przykazaniami jest miłość Boga i bliźniego. Gdy nosisz ją
w sercu - już jesteś członkiem Chrystusowego Ciała. Już jesteś w Jedności.
Kilkanaście
miesięcy temu cały tzw. „cywilizowany” świat przejęty był do głębi losem
wyrzuconego na brzeg morza (bodaj w okolicach Alaski) wieloryba, który nie
mógł o własnych siłach wrócić do naturalnego dlań żywiołu oceanu, przez co
groziła mu niechybna śmierć. Środki przekazu w czołówkach wiadomości
przekazywały informacje o rozwoju wydarzeń, w USA zawiązywały się
spontanicznie komitety ocalenia sympatycznego morskiego ssaka...
Nieco później Europę zelektryzowało podobne wydarzenie: zaginął oswojony
aligatorek. Postawiono na nogi policję w całym kraju, a społeczność
z przejęciem oczekiwała na wiadomości o odnalezieniu zguby...
Ktoś patrzący z zewnątrz pomyślałby: oto pochwały godna wrażliwość.
A przecież w tym samym czasie na oczach świata ginęły rzesze głodnych
w Etiopii, Bangladeszu i wielu innych krajach. W tym samym czasie trwały
wyniszczające wojny (Rwanda, kraje byłej Jugosławii). O losach tych ludzi
z przejęciem gotowe były myśleć jednostki pokroju Matki Teresy, czy Janiny
Ochojskiej. Zatrważające wiadomości z frontu, doniesienia o ludobójstwie,
filmowe zdjęcia głodujących, których widok przywoływał na myśl hitlerowskie
obozy lub stalinowskie gułagi - wszystkie te okropności cywilizowana
społeczność przełykała jak hamburgery; jeśli już coś mogło wywołać
podniecenie to imponująca sterylność operacji militarnych w wojnie o Kuwejt.
Oburzasz się na sąsiada, bo wypędził psa. Słusznie, przecież brzydko
postąpił. Lecz może właśnie wczoraj wychodząc ze sklepu, w którym kupiłeś
pokarm dla swych rybek, natychmiast przeszedłeś na drugą stronę ulicy, by
nie słyszeć zawodzącej prośby Cyganki tulącej dwójkę umorusanych bachorów?
Może przed miesiącem zwolniłeś z pracy człowieka, dowiedziawszy się, że
kiedyś siedział? Może... zresztą sam poszukaj.
Chrystus woła o naszą wrażliwość. Pamiętasz?: Cokolwiek uczyniliście
jednemu z tych maluczkich, mnieście uczynili.
Obyś nie zapomniał, kogo On zwie „maluczkim”.
Cóż Ci powiem z
okazji Świąt Narodzenia Pańskiego?
Tylko jedno. Kimkolwiek jesteś: starym, młodym, mężem, żoną, samotnym -
spróbuj spojrzeć w oczy dziecka. Zobaczysz tam niewinność. Jeśli jej nie
widzisz, nie patrzysz zbyt dobrze. Zapomniałeś jak się patrzy. Dobrze widzi
się tylko sercem - mówił lisek Małemu Księciu. Więc spójrz jeszcze raz i nie
zapomnij o sercu - wtedy na pewno zobaczysz. Niewinność w oczach każdego
dziecka jest taka sama, jak niewinność w oczach Dzieciątka Jezus. Lecz On ją
zachował aż do śmierci krzyżowej a my... my ją utraciliśmy, wchodząc
w dorosłość.
W Dzień Bożego Narodzenia życzę Ci tak mało i tak dużo: abyś zapragnął
odzyskać niewinność Dzieciątka.
Jest takie
powiedzenie: Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Będziemy
nazywali je zasadą „oko-serce”.
Zasada „oko-serce” zachęca do wstrzemięźliwości w mówieniu (z innego
powiedzenia: milczenie jest złotem).
„Nie powiem jej o tej szałowej kiecce z Telimeny. I tak jej na nią
nie stać, po co ma przeżywać żal i stresy”.
„Tata nie musi wiedzieć o tej wybitej szybie, znów się będzie wściekał”.
„Lepiej, gdy nie będzie wiedziała, że ma raka, biedactwo...”
„Prawda, miałem (miałam) mały romans, ale to już historia, po co psuć jej
(mu) nerwy?”
Mówić - nie mówić? Zdania są podzielone. Zwolennicy zasady „oko-serce”
utrzymują, że prawda nieraz jest zabójcza. Lepiej być nieszczerym niż
zaszkodzić. Przeciwnicy wskazują, że przemilczenie prawdy to też kłamstwo.
Jako grzech „podgrzewa” ono nasze sumienie, więc umysł podsuwa usłużnie
różne takie „usprawiedliwienia”: „znów się będzie wściekał”, „po co mu psuć
nerwy” etc.
Przed kilkoma miesiącami telewizja przypomniała poruszający film
amerykański, w którym nieuleczalnie chora kobieta, dowiadując się o swej
rychłej śmierci z pełną determinacją poszukuje zastępczych domów dla swych
dzieci. Łatwo naszkicować alternatywę - co byłoby, gdyby „życzliwy” lekarz
zdecydował o nieujawnianiu dramatycznego wyroku...
W świetle takich przykładów zasada „oko-serce” wygląda blado. Powiesz:
przecież są jednoznaczne sytuacje, w których szczerość więcej szkody
przyniesie niż pożytku! Tak? Na pewno? A sytuacja z owego filmu - czyż nie
jest jednoznaczna? Umiałbyś się zachować jak ten lekarz? Kimże jesteś -
jasnowidzem ferującym nieomylne wyroki, co lepiej: mówić czy nie?
Nie wiesz, co lepiej. Dlatego pełen jesteś rozterek, podejmując decyzje.
I dobrze - to znak, że masz jeszcze sumienie.
Mówić czy nie mówić? To niemal zawsze problem mniejszego zła. Dlatego -
wybierając - zwróć uwagę na swe intencje. Co tobą kieruje? Życzliwość czy
złośliwość? Litość czy chęć odwetu? Odwaga czy tchórzostwo?
Siebie nie oszukasz.
Zapatrzony
w ”nowoczesną” Zachodnią Europę jesteś zapewne wyznawcą tolerancji. No
i dobrze, szlachetna to rzecz uznawać prawo do inności. Z dumą przywołujesz
historycznie niepodważalne tradycje naszej Ojczyzny w tym względzie: u nas
nie było stosów z czarownicami, u nas arianie znaleźli schronienie etc. Ze
wstydem i oburzeniem oglądasz w telewizji kołtuństwo wybijające szyby
w ośrodkach dla narkomanów i chorych na AIDS.
Lecz bacz, abyś się nie zagalopował jak ci postępowi europejczycy, którzy
rozdymają obszar znaczeniowy słowa „tolerancja” tak że tylko patrzeć jak
eksploduje absurdem.
Wyzwalają się wszystkie tzw. „orientacje seksualne” (proszę zauważyć, to
teraz nie zboczenia - to „orientacje”). Niektóre parlamenty, w imię
„tolerancji”, zalegalizowały małżeńskie związki homoseksualne, przyznając
im nawet prawo do... adopcji i wychowywania dzieci!
Dlaczego nie mówi się o dyskryminacji niewidomego tęskniącego za karierą
malarza? albo anemika, który marzy o olimpijskim złocie w pchnięciu kulą?
Czyżby ten absurd był bardziej oczywisty? Czy prawo do wychowywania dzieci
przez zboczeńców (nie z mojej winy słowo to ma charakter inwektywy) nie jest
bardziej niebezpieczne od przyznania pełnych praw obywatelskich osobom
niepoczytalnym?
W jednym z programów „Tata a Marcin powiedział” ojciec gra przed synem rolę
takiego właśnie „postępowego”, „tolerancyjnego” europejczyka. Żarliwie
broni równych praw dla pewnego nauczyciela muzyki, który jest „homo”. Jego
hipokryzja wyłazi jednak bezlitośnie: gdy syn obwieszcza mu, że pójdzie wraz
z kolegą do owego pana, w panicznym gniewie zakazuje mu kategorycznie.
Bacz, abyś - snobując na europejczyka - nie okazał się kołtunem większym od
zaściankowych współobywateli wypędzających (bardziej pod wpływem strachu
niż nietolerancji) nosicieli wirusa HIV ze swych wiosek i miasteczek.
Chrystus nie stroni od „innych”: ślepych, trędowatych, opętanych. Wszak oni
potrzebują Jego uzdrowicielskiej mocy bardziej niż „normalni”. Potrzebują
i otrzymują.
Idź w Jego ślady. Podaj „innym” dłoń. Pomóż im. Lecz nie twórz
niebezpiecznej – przede wszystkim dla nich samych - iluzji - że są n o r m
a l n i.
Jesteśmy narodem
honorowym. Jedną z ekstremalnych ilustracji jest tu powiedzenie zastaw
się a postaw się, lecz celniejszym wydaje się spostrzeżenie następujące:
oto niemal całkowicie brakuje żebraków rodzimego pochodzenia. Są kraje,
(głównie azjatyckie) gdzie żebractwo jest stylem bycia, elementem kultury.
U nas jest oznaką (i wynikiem) jakiejś krańcowej desperacji, dla większości
niezbyt odległej od desperacji samobójcy. Mówiąc inaczej - niezbyt lubimy,
gdy ktoś się nad nami lituje. Czujemy się tym jakoś upokorzeni. Na odwrót -
litując się nad kimś staramy się tego nie okazywać - by nie obrazić.
Tymczasem litość jest esencją chrześcijaństwa. Ewangeliści kilka razy
akcentują, że przed dokonaniem cudu Chrystus „ulitował się”. Litość jest
więc dlań motywem uzdrawiania. Jest ambasadorką Jego miłości.
Powiesz: tak, ale On żył w Azji! Był wtopiony w tamte kulturowe realia, nie
mógł postępować inaczej.
Nie mógł? Więc czemu mógł jadać z celnikami, rozmawiać z Samarytanką,
uzdrawiać w szabat? Wszak to bardziej jeszcze bulwersowało ówczesnych
Żydów!. Chrystus nie był konformistą; postępował tak, czy inaczej bez
względu na otoczenie.
Nie chcesz, by się nad tobą litowali, bo duma ci na to nie pozwala. Duma czy
swoista megalomania? Sądzisz, że sam sobie dasz radę? Pomoc innego człowieka
uwłacza ci? A pomyślałeś, żeby mu dać szansę na chrześcijańską
samorealizację? Pamiętasz? głodnych nakarmić, bezdomnych przygarnąć,
chorych odwiedzić...
Nie litujesz się, żeby nie urazić. Tak naprawdę, czy też jest to pretekst
mający uspokoić sumienie?
W jednym z opowiadań Czechow pisze o pewnym bogaczu, który obdarował
udającego się na koncert do odległego miasta ubogiego pianistę futrem, jako
że zima była sroga. Po dotarciu do celu pianista ów ujrzał witające go
tłumy. Zdziwił się, sądząc że jest to oznaka jego popularności. Tymczasem
prawda była inna - ludziska przyszli oglądać... futro od bogacza, bo wieść
o podarunku dotarła szybciej.
Sądzisz, że postępek bogacza miał swe źródło w litości?
Jeśli tak... może rzeczywiście lepiej się nie lituj.
Trzecioklasiści
Szkoły Podstawowej byli zdumieni, gdy katacheta objaśniał im zasadę
nierozerwalności małżeństwa.
Jak to - wykrzykiwali - a rozwody?
Esencją nierozerwalności małżeństwa jest wierność małżeńska. I chociaż to
zaledwie wycinek zjawiska (wierność można wszak zachowywać wobec Boga,
przekonań, Ojczyzny etc.), właśnie ona, wierność małżeńska jest najbardziej
spektakularną ilustracją wielkości i trudności wyzwania stawianego nam
w realizacji człowieczeństwa. Świadectw na ludzką małość, niezdolność
udźwignięcia brzemienia wierności jest w historii bez liku. Żydzi mieli
w prawie mojżeszowym instytucję listu rozwodowego. Chrystus skwitował ją
jednym celnym argumente: przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych
pozwolił wam Mojżesz oddalać żony lecz od początku tak nie było. Mimo
tak kategorycznego tonu, którym Chrystus formułuje zasadę nierozerwalności
małżeństwa, chrześcijanie także dalecy są od jej rygorystycznego
przestrzegania. Instytucja separacji to również rezultat ustępstwa wobec
zatwardziałości naszych serc.
Jesteśmy świadkami gwałtownej presji jaką tzw. „nowoczesne społeczeństwa”
wywierają na Kościół, aby ten odstąpił od „nierealistycznych”,
„nieżyciowych” reguł. Wierność nie jest dla nich wartością nienaruszalną;
musi przejść do lamusa historii, Trudno ci wytrzymać z żoną? Odejdź od
niej, weź inną. Niezgodność charakterów, alkoholizm współmałżonka, brak
zainteresowania domem, rozpad uczucia... argumenty sypią się jak z rękawa.
Rozejdź się - tak łatwiej. Po co oboje macie się męczyć? Komu potrzebny wasz
wysiłek, żeby - na przekór owym wszystkim przeciwnościom - trwać w związku,
który sami - dobrowolnie przecież - kiedyś zawarliście.
Rozpad małżeństwa nie wynika z praw natury. Jest wspólnym dziełem obu
współmałżonków. Orzeczenia o winie tylko jednego z nich to zwykłe
oszustwa; czarno-białe charaktery występują jedynie w westernach. Zapatrzony
w swój wspaniały, megalomański autoportret nie umiesz przypisać winy nikomu
poza współmałżonkiem.
Jeśli nie jesteś rozwodnikiem (rozwódką), spytasz zapewne: po co mi to
mówisz? A ile razy kiwałeś ze zrozumieniem głową: tak, to małżeństwo dalej
nie miało szans, lepiej dla wszystkich, że się skończyło. Ile razy
akceptowałeś ten - było nie było - bunt przeciw Chrystusowi?
Wyobraź sobie człowieka dłuższą już chwilę siedzącego pod drzewem. Pytasz
go: na co czekasz? On odpowiada: - tutaj leży jabłko. Czekam, aż podniesie
się w górę i zawiśnie na gałęzi. Co pomyślisz? Wariat. To przecież wbrew
prawom natury.
Czyżbyś sądził, że prawa Chrystusa są mniej obowiązujące od praw fizyki?
Wszędzie pełno
tego słowa. Słyszysz je w radiu, telewizji. Czytasz w gazetach. Rozumiesz
jego znaczenie doskonale. Tym bardziej, im bardziej dotyczy ono innych.
Jeśli tak, to wcale go nie rozumiesz. Ono dotyczy przede wszystkim ciebie.
Może jesteś nauczycielem. Skarżysz się na niesolidnego hydraulika. Ochoczo
jednak twierdzisz, że wychowanie dzieci to sprawa rodziców - ty masz je
tylko uczyć. Naprawdę?
Może jesteś prawnikiem. Masz za złe sklepikarzowi, że ci sprzedał nieświeży
towar. Lecz pewnie obraziłbyś się, gdyby tobie przypisano cząstkę
odpowiedzialności za przestępstwo popełnione przez recydywistę, którego nie
tak dawno wybroniłeś, używając swych prawniczych sztuczek. Wiedziałeś, że to
człowiek bez odrobiny sumienia. Twierdzisz, że to przecież twój zawód -
bronić, jesteś więc usprawiedliwiony. Naprawdę?
Może jesteś urzędnikiem. Narzekasz na lekarzy, na ich urzędniczy (sic!)
stosunek do pacjenta. Lekarz to nie zawód, to służba - twierdzisz.
Przepraszam, a urzędnik? Gdzieś na szczycie twego resortu stoi minister - po
łacinie sługa.
Może jesteś ekspedientką. Wygrażasz kierowcy, który właśnie przed chwilą
sprawił ci brudny prysznic. Brzydko postąpił, prawda. Lecz może lepiej
pomyśl o tej niedowidzącej emerytce, której z pełną świadomością wcisnęłaś
dwa nadgniłe jabłka?
Może jesteś...
Kimkolwiek jesteś - poszperaj w swoim sumieniu. Wysil umysł, by odszukać
miejsca swojej odpowiedzialności. Pamiętaj, że za swoje - nie sąsiada
- uczynki będziesz odpowiadał.
Zbyt wiele kryje
się pod tym słowem, by ogarnąć to w naszym krótkim rozważaniu. Większość
kultur wypracowało całe systemy moralne; dążenie człowieka do umiejętności
rozróżnienia dobra od zła jest bowiem prawidłowością powszechną. Głębię tej
prawdy najwyraźniej odnajdujemy w Księdze Genesis, w historii grzechu
pierworodnego.
Wieki całe trwa też spór, czy moralność jest absolutna (na wzór praw fizyki
obowiązujących jednako w Waszyngtonie i Bangladeszu) czy raczej relatywna,
zależna od kultury, w której egzystuje. Prawda leży zapewne pośrodku, zaś
godne odnotowania jest to, że przytłaczająca większość kultur opiera swe
systemy moralne na zdumiewająco podobnym szkielecie zasad podstawowych
nazywanych często prawem naturalnym. Odnotujmy też, że większość filozofów
utożsamia prawo naturalne z Dekalogiem.
Systemy moralne są piękne, choć, niestety, rzadko używane. Zgubnym dla
człowieka jest mechanizm erozji moralności. Dramatycznym przykładem jest tu
zjawisko faryzeizmu do dziś używane jako sztandarowy przykład hipokryzji.
Chrystus umiał oddzielić akty pustego obrzędu od sedna religijnego kultu,
stąd też tak często na kartach Ewangelii odnajdujemy wątki Jego sporu
z faryzeuszami.
Erozja systemów moralnych nie ominęła, niestety, chrześcijaństwa. Przepaść
między prawdami głoszonymi a przestrzeganymi pojawiła się w bigoterii celnie
opisanej przez biskupa Krasickiego w jednej z fraszek: i mówiąc odpuść
nam nasze winy biła bez litości/ zachowaj nas Panie Boże od takiej
pobożności.
Chrześcijaństwo ma dobre lekarstwo na ową erozję. To spowiedź. Oczywiście,
spowiedź szczera, autentyczna, nie formalna, odbyta dla pozostania
w zgodzie z kościelnym przykazaniem. Spowiedź jest niezbędnym elementem dla
utrzymania równowagi psychicznej. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że
cywilizacje zeświecczone musiały znaleźć jakiś jej substytut: instytucję
spowiednika przejął psychoanalityk. To jednak bardzo ułomny substytut.
Spowiedź - prócz swego psychoanalitycznego aspektu - jest Sakramentem. Jest
Przebaczeniem. Jest zgładzeniem grzechów. Nasze winy toną w oceanie Boskiej
Miłości. Podnosisz się pełen nadziei - oto możesz zacząć od nowa. Kochać
to znaczy powstawać”- śpiewasz wraz z tłumem wiernych.
Tylko tak śpiewasz, czy rzeczywiście powstajesz?
Wielki Post to dobry czas, byś odpowiedział sobie na to pytanie. Byś zdał
sobie sprawę - jak to jest z Twoją moralnością.
Ostatnio
stwierdziliśmy, że trudno temat moralności zamknąć w króciutkim rozważaniu.
Poświęćmy jej zatem jeszcze odrobinę uwagi.
Dziś o systemie nieco egzotycznym, ale jakże swojskim: o moralności Kalego.
Określenie pochodzi od sympatycznego, czarnoskórego bohatera
sienkiewiczowskiej lektury W pustyni i w puszczy. Zwykł on bowiem
mawiać: Kalemu ukraść krowę - źle, Kali ukraść krowę - dobrze.
Mówiąc o tym systemie uśmiechamy się. Przecież Kali był taki poczciwy. Jak
dziecko. Uśmiech nasz ma więc w sobie coś z pobłażania: traktujemy moralność
Kalego jako twór kultury prymitywnej, do której my, rasa bądź co bądź
cywilizowana, winniśmy odnosić się z ojcowską wyrozumiałością. Nas to nie
dotyczy. My już z tego wyrośliśmy.
Czy naprawdę?
Pewnie trudno byłoby znaleźć wśród nas człowieka, który z pełną świadomością
i premedytacją stosuje zasady moralności Kalego. Lecz tkwi ona w nas
niejawnie. Jak często czynimy drobne niegodziwości, usprawiedliwiając się
byle pretekstem! Niechby jednak kto inny tak postąpił - dopiero podnosimy
wrzask.
Moralność Kalego to system autocentryczny: umieszcza nas na szczycie
hierarchii wartości. Jesteśmy przez to wyróżnieni, należą się nam więc
szczególniejsze prawa. Na przykład korzystasz skwapliwie, gdy znajomy
wpuszcza cię do kolejki (pamiętasz? to była zmora lat tzw. komuny).
Drobiazg, prawda? A jednak w sposób nieuprawniony wyróżniasz siebie. Pomyśl:
co czujesz, gdy widzisz jak ktoś postępuje podobnie? Niechęć, czasem nawet
oburzenie. Trzeba lepszej ilustracji?
Powiesz: przecież to drobiazg! Roztrząsanie tak detalicznych kwestii może
mnie doprowadzić do paranoi, kompleksu winy, Bóg wie, czego jeszcze...
Od rzemyczka do koziczka - uczy mądre polskie przysłowie. A ja powiem
jeszcze: moralność nie waży uczynków, tylko je dzieli na złe i dobre.
No tak - odpowiesz - ale przecież istnieje pojęcie mniejszego zła.
Istnieje. Lecz nie możesz twierdzić, że jeśli pan X ukradł wczoraj 100 zł
a dziś tylko 20, to popełnił mniejsze zło.
Mniejsze zło - to wybór lepszej z kilku alternatyw. Niszczysz trawnik - to
zło, jeśli jednak alternatywą jest życie przechodnia - to zniszczony
trawnik jest złem mniejszym.
Lecz uważaj z tym mniejszym złem. Twój rozum - stary cwaniak - będzie ci
podsyłał całe armie argumentów pozwalających w ten sposób usprawiedliwić
najohydniejszą niegodziwość.
W polityce
stosuje się określenie „milczący elektorat”. Dziecko nie znające takich
trudnych wyrazów myśli, że pan Elektorat to ktoś bardzo ważny, skoro
wszyscy zabiegają o jego względy.
Milczący elektorat to bierna masa obywateli, którzy dla polityka są
wyłącznie wyborcami. Milczący elektorat to strawa dla politycznych graczy
bez czci i sumienia, którzy podobni są generałom nazywającym żołnierzy
„mięsem armatnim”. Dopóki elektorat będzie milczący, dopóty demokracja
będzie farsą. Odłóżmy jednak na bok politykę. Mamy jej pod dostatkiem
w prasie.
Bierność zabija nie tylko demokrację. Zabija także religię. Można rzec że to
bierność właśnie ukrzyżowała Jezusa na Golgocie. Przy biernej postawie mas,
ludzi, którzy kilka dni wcześniej entuzjastycznie witali swego Proroka
wjeżdżającego do Jerozolimy, Kapłani robili co chcieli. Manipulowali
reakcjami tłumu, podżegali, prowokowali. Głowę dam, że większość
przyglądających się procesowi Jezusa nie żywiła doń urazy. Nie zionęła
nienawiścią. Jednak nie zrobiła też nic, by temu dać świadectwo. Zachowała
bierność.
Bierność nie umarła. Zabija nadal. Myślisz pewnie, że z dala od ciebie?
Pamiętam, pewnie to było rok temu, Grzegorz poprosił o aktywny udział
parafian w niedzielnych Mszach Św. Rzecz dotyczyła drobiazgu: czytania
Pisma. Poprosił chętnych, by zostali chwilę po Mszy. Nie został nikt.
Powiesz: drobiazg. Jednym czytaniem nie uratuję chrześcijaństwa. Możliwe.
Więc ratuj czym innym. Ja swoje wiem: kto w małych rzeczach jest wierny, nie
zawiedzie w dużych. Ale może się mylę. Może ty nie do czytania, lecz do
większych rzeczy jesteś powołany. Powiedz, co robisz, gdy wokół wrze od
histerycznych ataków na Kościół, z którym się ponoć identyfikujesz? Ja
określam aktualną sytuację swoistą alergią społeczeństwa na Kościół. Nie
wzięła się ona z powietrza - pasożytuje na bierności członków owego
Kościoła. Może też na twojej. Jak na dziedzińcu Piłata, tutaj też rej wodzą
kapłani innego, niechrystusowego porządku. Sprytnie wykorzystują bierność
tych, którzy jeszcze kilka lat temu, podnosząc w górę palce na kształt
litery „V” gromko śpiewali „Boże coś Polskę” w katolickich świątyniach...
Bierność. Najgroźniejsza choroba społeczeństw.
Jeśli nie
wierzycie w Zmartwychwstanie Chrystusa, to po co tu przyszliście?
Taką homilię rezurekcyjną wygłosił onegdaj w jednym z krakowskich kościołów
ks. Mieczysław Maliński. Powiedział to zdanie, po czym opuścił ambonę, nim
ludzie zdążyli się na dobre rozsiąść się w ławkach.
Chrystus zmartwychwstał. Wiemy o tym, czy wierzymy?
Wielu uczonych mężów Kościoła usiłowało udowodnić historyczność faktu
Zmartwychwstania. Teraz mamy takie „pewne”, naukowe sposoby, na przykład
Całun Turyński badany w laboratoriach NASA.
Porzućmy tę ekwilibrystykę. To jeszcze jedna odmiana szarlatanerii. To
jeszcze jeden dowód słabości wiary zakompleksionego człowieka.
Gdyby Chrystus chciał historycznie udokumentować fakt swego
Zmartwychwstania, uczyniłby to. Tymczasem - powiedzmy to sobie szczerze -
jest ono - z punktu widzenia nauki zwanej historią, która ma swoje
metodologiczne rygory - udokumentowane wręcz beznadziejnie. Popatrzmy:
gdzieś na peryferiach Imperium Rzymskiego za panowania Tyberiusza jacyś
nieokrzesani rybacy twierdzili, że ich Nauczyciel powstał z martwych. O ileż
łatwiej dla historyka przyjąć, że oni sami wykradli zwłoki, by skuteczniej
móc głosić nauki Mistrza (w końcu kto z nas lubi się przyznawać do omyłek?).
Historyk w poszukiwaniu naukowej prawdy jest obowiązany szacować
prawdopodobieństwo zaistnienia takich czy innych faktów. Zmartwychwstanie
Chrystusa jest natomiast najbardziej niewiarygodnym wydarzeniem
w dziejach ludzkości.
Skoro tak, to dlaczego Jezus nie uczynił tego w taki sposób, by nikt, nawet
największy sceptyk nie mógł podważać prawdziwości tego wydarzenia?
Wyjaśnienie daje nam sam Zmartwychwstały. Błogosławieni, którzy nie widzieli
a uwierzyli - mówi do Tomasza Apostoła.
Mamy zatem ufać. Mamy wierzyć. Wiara w Chrystusa to zaufanie Mu bez granic.
Zapytasz: dlaczego wiara a nie wiedza? Wszak namacalnie czujemy potęgę tej
ostatniej. Telewizory, komputery, pojazdy kosmiczne, energia jądrowa...
świat zmienia się poprzez wiedzę błyskawicznie. Wiara wygląda przy niej
blado. Czemu na niej właśnie oparł się Chrystus?
Ulegasz złudzeniu. Wiedza jest niczym wobec potęgi wiary. Przekonałbyś się
o tym, gdybyś tylko miał jej odrobinę. Nie więcej niż ziarnko gorczycy.
Jeśli wiedziałbyś, że Chrystus zmartwychwstał, jakaż byłaby twoja
zasługa w wyznawaniu Jego nauki? Czyż Twój układ z Nim nie przypominałby
raczej umowy o pracę?
Jeśli wiedziałbyś, że Bóg istnieje, jakąż dysponowałbyś wolnością?
Pozornie to takie
proste: praworządność to rządy prawa.
Państwo jest praworządne, gdy przestrzegane w nim jest prawo. Mówimy (teraz
już otwarcie i wszyscy), że PRL nie było państwem praworządnym, bo
komunistyczny rząd nie przestrzegał prawa. Najcelniejszą tego ilustracją
jest anegdota o pewnym Żydzie, który na wieść, że w Polsce (za Gierka)
szykuje się projekt nowelizacji konstytucji zawołał: „po co im nowa jak oni
starej nie używają?”
Często jednak mówimy o braku praworządności nawet jeśli prawo jest
przestrzegane i to rygorystycznie. Tak było podczas zaborów, okupacji, tak
było w stanie wojennym. Są to sytuacje, w których prawo ustanowione jest
przeciw obywatelowi. Przeciw społeczeństwu. Samo prawo rodzi bunt; jego
nieprzestrzeganie jest dla wielu nakazem moralnym.
Zatem prawo nie jest wartością absolutną? Może być raz dobre, raz złe? Na
czym więc się oprzeć? Co w takiej sytuacji ma być fundamentem
praworządności? Kto ma decydować, czy prawo jest dobre, czy złe?
Tak zwana nowoczesna Europa, zachłyśnięta etosem demokracji coraz częściej
skłania się ku powierzaniu tej funkcji arbitra swemu bóstwu - społeczeństwu,
czyli bezosobowej zbiorowości, trafnie nazywanej na łamach ewangelii
tłuszczą. O wyborach między dobrem i złem decydować ma tu większość.
Proponuje się mechanizmy referendum dla rozstrzygania czy w niektórych
przypadkach wolno zabijać, czy nie. Demokratycznie wybierane parlamenty
stanowią o prawnej równowartościowości związków hetero- i homoseksualnych,
przydając tym ostatnim nawet prawo do adopcji i wychowywania dzieci!
Poważnie wysuwa się propozycje uzbrojenia dzieci w tzw. prawa, odbierając
rodzicom możlwość wpływu na ich wychowanie.
Stanowienie prawa przez tłuszczę nie jest wynalazkiem nowoczesnej,
demokratycznej Europy. Zakusy człowieka na stanowienie o tym, co dobre a co
złe odnajdujemy już na kartach Księgi Rodzaju (nie od rzeczy tu będzie
przypomnieć, kto właściwie rozjarzał w człowieku owe ambicje). Historia
ludzkości zna wiele przykładów realizacji owych zakusów. Niestety, żaden
z nich nie zakończył się happy endem. Popatrzmy: bunt Izraelitów na pustyni
przeciwko Mojżeszowi, los Imperium Rzymskiego, Rewolucji Francuskiej,
Październikowej, hitleryzm - wszystkie te wydarzenia łączy jedno: odrzucenie
nadrzędnych zasad moralnych i próba stanowienia swoich. Zawarowane przez
Boga prawo stanowienia o fundamentalnych normach moralnych funkcjonuje
z bezwzględnością właściwą prawom przyrody.
Początki wszelkiej praworządności drzemią w tobie. Zakazany owoc leży
w zasięgu twej dłoni.
Wyrwany do
odpowiedzi utrzymywałbyś zapewne, że złość jest grzechem. To nieprawda,
a dokładniej - niecała prawda. Złość sama w sobie jest tylko pewnym stanem
psychicznym, który może, lecz niekoniecznie musi przywodzić do grzechu. Na
przykład: jeśli ogarnia cię złość na własne niegodziwe postępowanie - jej
efektem może być dobro. Złość jest pewnym stanem emocjonalnym, którego
normalny człowiek uniknąć nie może. Czasem mówisz na kogoś „ciepłe kluski”.
Raczej nie jest to komplement. Człowiek pozbawiony pewnej ikry jest
nieautentyczny. Owszem, próbuje się niekiedy przedstawiać tak Jezusa. Jeśli
jesteś zwolennikiem takiego obrazu, przypomnę ci scenę wypędzenia
przekupniów ze świątyni. Czy tak zachowują się „ciepłe kluski”?
Amerykański film Jezus wyświetlany po kościołach w latach
osiemdziesiątych serwował nam postać Mistrza żywą, dynamiczną, pełną wigoru.
Powiesz: no tak, amerykański film to i amerykański Jezus. Lecz chyba
wierzysz, że Bóg Wcielony był naprawdę człowiekiem? Czy bez tych
nieodłącznych cech kondycji ludzkiej nie byłby jakoś okaleczony?
Jest takie określenie „sportowa złość”. Widzisz ją często na ekranie
telewizora. Na twarzy Artura Partyki mierzącego swe siły z poprzeczką.
W ruchach sprinterów – niecierpliwych jak konie wyścigowe w boksach
startowych. To nie przeciw bliźniemu skierowana jest ta złość. Spójrz, jak
rozmawiają ze sobą - w przerwach między skokami, po biegu. Jak się obejmują.
Jak sobie gratulują. Jak się wspólnie cieszą! Ta złość nie jest przeciw
człowiekowi. Jest wyzwaniem - przeciw wysokości, przeciw dystansowi. Jest
wyzwalaczem energii, bodźcem, dopingiem.
Powiesz: nieprawda. A boks? Czyż zawodnicy nie okładają się wzajemnie? Czy
nie jest to raczej erupcja agresji bardziej z nienawiści niż z owej
„sportowej złości” wynikła?
Rzeczywiście, w boksie o złość sportową trudniej. Przeciwnikiem jest nie
poprzeczka, nie dystans - po prostu drugi człowiek. Wielu zawodników ulega
tej presji. Przekracza granice sportowej złości. Lecz wtedy już nie na
boks, lecz na bijatykę patrzysz. Ale nie mów, żeś sportowej złości w boksie
nie widział! Żeś nie widział zawodników ściskających się po twardej walce.
Spoconych twarzy z życzliwymi spojrzeniami. Oni nie walczyli
z przeciwnikiem. Ich rywalem była własna słabość. Czasem trudno to
dostrzec, o wiele łatwiej zza podwójnej gardy widać zły błysk w oczach
rywala.
Przykład sportowej złości niech będzie ci wskazówką i przestrogą. Wskazówką
- bo winieneś ją mieć za towarzyszkę życiowych zmagań. Przestrogą - bo
winieneś jej czujnie strzec - by niepostrzeżenie nie obróciła się przeciw
bliźniemu.
Nie święci
garnki lepią - głosi znane polskie przysłowie. Zawarta w nim mądrość ma,
niestety, wymiar pesymistyczny: osiągnięcie świętości na tym łez padole jest
niedościgłą mrzonką. Święci są hen, daleko, cieszą się obcowaniem z Bogiem,
a w ogóle gdzie tam nam do nich. My nie pretendujemy, my niegodni, my szarzy
ludzie, my grzeszni...
W prostej świadomości szatan szkicuje - oczywiście ludzkimi rękami - pewien
odpychający obraz nieba nudnego jak flaki z olejem, nieba pełnego świętych
wylegujących się na chmurkach przez całą wieczność i chórów anielskich bez
końca zawodzących gregoriańskie chorały. Zaiste, trudniej znaleźć coś
bardziej odpychającego dla człowieka, który kocha życie, ruch, aktywność.
Oczywiście, taki obraz jest tylko niewinnym żartem, a jakże... jednak swe,
bardzo konkretne działania na podświadomość wywiera.
Porzućmy te jałowe dywagacje. Co nam Bóg zgotował w nagrodę za godziwe życie
nie wiemy i wiedzieć nie możemy. Wszelkie domysły skazane są tu na
antropomorfizację a rezultaty w skutkach opłakane. Podumajmy jednak chwilę
nad świętością.
Świętość po łacinie to sacrum, dosłownie: to, co święte. Jest
ona przeciwstawiana dziedzinie spraw świeckich, profanum (pro
- przed, fanum - sanktuarium, świątynia).
Wszelka świętość pochodzi od Boga. Język aramejski nie ma przymiotnika
„Boski” a słowa „Jahwe” i „Święty” są synonimami.
Świętość człowieka to przede wszystkim konsekwencja znanego „na obraz
i podobieństwo”. Nas, chrześcijan do świętości przywodzi Chrystus, który
zgładził nasze grzechy ofiarą własnego życia i zwyciężył śmierć, otwierając
nam bramy Królestwa Bożego.
Ale sacrum to także stan świadomości. Stan pewnego mistycznego
uniesienia, które odkrywa nam nową postać Rzeczywistości. Stan, w którym
wiara przechodzi w pewność. Prawdopodobnie doznawali go apostołowie podczas
Przemienienia Pańskiego na górze Tabor. Przeżywają go mnisi, pustelnicy,
mistycy. Ale nie tylko. Poprzez kontemplację i modlitewne skupienie może go
osiągnąć każdy, kto pragnie podnosić swą wrażliwość religijną.
Niemiecki filozof Max Scheler jest autorem systemu etycznego opartego
o koncepcję hierarchii wartości. Na jej szczycie umieścił właśnie sacrum.
Niżej są wartości duchowe, potem materialne...
A Ty? Gdzie jest sacrum w twojej hierarchii wartości?
Świętość - po
łacinie - to także sanctitas. Słowem tym określa się stan człowieka
przygotowanego na przeżycie sacrum. Stan czystości i nieskalaności,
godności i nietykalności. Stan, w którym człowiek jest świątynią Boga. Jest
jak kamerton wrażliwy na Jego głos.
Pierwsi rodzice słyszeli kroki Boga przechadzającego się po raju. Czuli Jego
oddech. Byli czyści, nieskalani. Byli godni słyszeć kroki Boga i czuć Jego
oddech. A potem przestali być godni. Powiedzieli Bogu „nie”. Raj - miejsce,
gdzie sanctum zbiegało się z sanctus odszedł
w krainę mitu. Za przyczyną grzechu pierworodnego utraciliśmy pierwotną
czystość.
Tęsknota Boga za człowiekiem, którego wszak umiłował musi się spotkać
z tęsknotą człowieka za Bogiem. I spotyka się. We wszystkich wielkich
religiach świata znajdujemy motyw oczyszczenia.
Człowiek poszukuje sposobów uwolnienia się ze swego profanum, by
wzlecieć wyżej - na spotkanie z Nim. By odzyskać - choć na chwilę -
sanctitas. Rytuał oczyszczający przybierał różne formy: ofiara, post,
umartwianie ciała, kontemplacja, modlitewne skupienie. Różność form łączyła
wspólna cecha: dobrowolność. Akt przygotowania do obcowania z Bogiem musi
być Twoim wolnym wyborem. Bóg - nieskończony i wszechmocny - jest jednak
bezsilny wobec twojego „nie”. Jakże mogłoby być inaczej, skoro obdarował cię
wolną wolą?
Zapewne patrzysz na ów rytuał z powątpiewaniem, sceptycyzmem właściwym
europejczykowi końca XX wieku. Czy to aby nie zabobony? Zabiegi godne
człowieka ery prymitywnej, w najlepszym razie dawnego Izraelity? Co - mam
budować kamienny ołtarz, kupować owieczkę? Mam się biczować na Rynku przed
pomnikiem Kopernika?
Nie musisz, skoroś taki nowoczesny. Ale przecież wierzysz w Jezusa
Chrystusa? Wierzysz w Eucharystię? Wszak Ona czyni z twego serca świątynię
Boga! Przyjmując Komunię Św. jesteś godny. Jesteś czysty. Jesteś sanctus!
Czemu więc - powiesz może - nie słyszę wówczas kroków Boga? Czemu nie czuję
Jego oddechu?
Zastanów się. Może, przystępując do Komunii Św. wcale jej nie przyjmujesz?
Historia jest
pamięcią narodów - głosi mądre powiedzenie.
Porozmyślajmy o przeszłości.
Fizycy wiedzą, że czas i przestrzeń to atrybuty materii. One pozwalają mówić
o jej podstawowych cechach: rozciągłości i trwaniu. W modelach współczesnej
fizyki występują razem, tworząc czasoprzestrzeń. W jednym wszelako różnią
się zasadniczo. Poruszanie się w przestrzeni możliwe jest we wszystkich
kierunkach. Z czasem jest inaczej. Obowiązuje jeden kierunek ruchu. To, co
było, jest przeszłością. Przeszłość jest nieodwracalna. To, co będzie, jest
przyszłością. Przyszłość jest nieodgadniona. Fizycy mówią, że czas nie jest
symetryczny.
Taka jest właściwość świata. Tak spodobało się Bogu, który wszak jest poza
czasem i poza przestrzenią. Czy mógł uczynić inaczej? Zapewne, choć -
wrośnięci w taki właśnie świat - nie umiemy sobie tego wyobrazić.
Powoli stajemy się panami przestrzeni. Co prawda, nasze osiągi są mizerne
wobec ogromu Wszechświata i tak do końca władanie nad przestrzenią nie
będzie nam dane, ale robimy przecież postępy. Glob staje się coraz mniejszy,
odległości bez znaczenia.
Z czasem znów jest inaczej. Nie jesteśmy i zapewne nigdy nie będziemy jego
władcami. Przeszłość pozostanie zawsze przeszłością, miejscem zamrożonych
zdarzeń. Przyszłość zawsze pozostanie nieodgadniona. Tu mamy wręcz pewność:
wszak Chrystus powiedział kiedyś: a o tej godzinie nie wie nikt, tylko
Ojciec w niebiesiech...
Powiesz: skoro przeszłość to zamrożony zbiór zdarzeń, na które nie mamy
wpływu, cóż z niej za pożytek?
Są tacy, którzy mówią: patrzmy do przodu, w przyszłość. Tu przynajmniej
możemy coś zrobić. A tam? Co się stało, to się nie odstanie! Tacy ludzie
uważają się za wielce roztropnych. Tymczasem zachowują się jak ślepcy.
Przecież przeszłość to skarbnica wiedzy! Cóż znaczylibyśmy bez pamięci?
Popatrz na biblioteki: spoczywają tu skarby przeszłości. Bezcenne
doświadczenie pokoleń, ras i kultur. Wyobraź sobie, że zostają one
zniszczone w jednym momencie. Czy to nie jest równoznaczne z kresem
cywilizacji?
Jeden z kandydatów na prezydenta zachęca Cię takim właśnie rezolutnym
hasłem: „wybierz przyszłość”. Nic nie mówi o przeszłości (nie dziwota, bo
dla niego właśnie jest ona cokolwiek kłopotliwa). Stwierdza wprost: „nie
oglądajmy się za siebie, nie zadawajmy kłopotliwych pytań, a wszystko będzie
dobrze”. Sama roztropność, prawda?
Przypomnę Ci niedawno modny dowcip o góralu na drzewie. Podcinał on gałąź,
na której siedział. Przechodzący obok turysta mówi: Ależ baco, spadniecie!
E, tam, mruczy góral. Chwilę potem spadł. Rozcierając obolały pośladek
mruknął, patrząc w ślad za turystą: Prorok jakiś, czy co?
Możesz „wybrać przyszłość” wybierając owego sympatycznego kandydata. Masz
prawo, żyjesz w wolnym kraju. Lecz bacz, abyś roztropnością nie dorównał
owemu góralowi.
I dobrze przygotuj pośladki.
Demokracja to
władza ludu. Właśnie oddano Ci władzę. Sprawujesz ją przez ten moment, gdy
Twa ręka zawiśnie nad urną. Wybierzesz prezydenta Rzeczypospolitej na pięć
kolejnych lat.
Demokracja opiera się na przekonaniu o mądrości zbiorowej. Jest to,
oczywiście, dogmat (twierdzenie bez dowodu). Szukasz tej mądrości u siebie.
Wysoce prawdopodobne, że po kampanii wyborczej - owym nachalnym spektaklu, w
którym siedemnastu wspaniałych robi Ci mętlik w głowie - jesteś kompletnie
skołowany, zdezorientowany, masz wszystkiego dość... Tymczasem masz być
mądry - przynajmniej w tym jednym, jedynym Momencie, gdy dano Ci władzę.
Musisz być mądry. Gdy idziesz wąską kładką, wiesz, że nie czas na hołubce.
Gdy trzymasz rękę nad urną, wiesz, że malutka cząstka losu kraju (a więc
Twojego, Twoich najbliższych) zależy od Twej roztropności. Od Twej mądrości.
Od Twej odpowiedzialności.
Twa mądrość polega na wybraniu mądrego władcy. Mądry władca dobrze swój
lud poprowadzi, a rządy rozumnego będą dobrze uporządkowane - czytamy w
Księdze Mądrości Syracha. Izraelici mądrość mieli za wartość pierwszorzędną.
Mędrców obdarzali autorytetem. Mądry władca (np. Salomon) zdobywał sławę
wręcz legendarną.
Lecz co to takiego - mądrość?
„Oto mądry człowiek” - mówią o kimś, kto właśnie obronił przewód doktorski.
„Ale mądrala” - mówią o miejscowym cwaniaku.
„Wymądrza się” - powiadają o zarozumialcu.
„Urban to bardzo mądry facet” - usłyszałem kiedyś w tramwaju.
Te potoczne opinie świadczą, że niezupełnie wiemy, co to takiego - mądrość.
Kojarzymy ją ze sprytem, wiedzą, intelektem. Tymczasem cała mądrość -
bojaźń Pana, a w całej mądrości jest wypełnienie Prawa. Nie jest mądrością
znajomość złego i nie ma roztropności, gdzie się słucha rady grzeszników.
(...) Wargi głupich obficie wylewać będą głupstwa, słowa zaś mądrych
odważone będą na wadze. Na ustach głupich jest ich serce, w sercu mądrych są
ich usta - uczy Syrach. I kto powiedział, że Biblia jest staroświecka,
że nie przystaje do naszych czasów?
Jak masz okazać mądrość w głosowaniu? To proste. Popatrz przez pryzmat
biblijnej mądrości na wszystkich kandydatów. Wybierz tego, który posiadł
mądrość. Nie wiedzę, nie inteligencję. Nie aparycję. Mądrość - czyli dobroć
i przyzwoitość. Honor i odpowiedzialność.
Szczęść Boże.
Wracam raz
jeszcze do tego tematu, chwila jest bowiem szczególna. Dziś pójdziesz
wybrać prezydenta Rzeczypospolitej. Skoro obiecałem, że będę Twoim
sumieniem, powinienem teraz Ci towarzyszyć.
Oczywiście, nie licz na to, że powiem Ci, kogo wybrać. Nie powiem, bo to
Twoja decyzja. Twoja odpowiedzialność.
Ostatnio radziłem Ci zachować się mądrze. Także stroniłem od wskazania
konkretnej osoby. Bo to ma być Twoja mądrość. Masz ją. Nie wątp w to. Jak to
ładnie powiedział przed tygodniem Ksiądz Proboszcz: swoją żonę (męża) sam
(sama) wybrałeś. Żyjesz z Nią (Nim) tyle lat! Umiesz wybierać. Nie wątp w
to.
A Ty swoje: ja nie wiem... tylu tych kandydatów... Tak mnie skołowali w tej
kampanii... mam to wszystko w nosie. Nie pójdę.
Przeraziłeś się wyboru? Czy równie ochoczo opuszczasz sklep, nie robiąc
zakupów, bo „tyle tu różnorodnego towaru”? Za komunistów nie było takiego
wyboru, prawda? Fajnie było? Przypomnij sobie!
Wybory to Twoja obywatelska odpowiedzialność. Jeśli próbujesz jej uniknąć –
zmuszony jestem nazwać Cię dzieckiem.
Twoja obywatelska odpowiedzialność to coś więcej niż zwykła odpowiedzialność
cywilna. To odpowiedzialność rozpościerająca się w przeszłość i w
przyszłość.
W przeszłość - poprzez pamięć tych, którzy dla tego narodu pracowali. Którzy
dla niego przelewali krew, pot i łzy. Którzy nie mieli może takiego
szczęścia jak Ty - dożyć wolnej, niepodległej Polski. Odmawiając przyjęcia
na siebie obywatelskiej odpowiedzialności, bezcześcisz ich ideały. Wylewasz
w błoto ich krew, pot i łzy.
W przyszłość - poprzez zapatrzone w Ciebie oczy dzieci. Twoich, sąsiada.
Wszystkich. Nim zdecydujesz - zajrzyj w te oczy. Zajrzyj głęboko. Widzisz
ukrytą w nich nadzieję? Jak chcesz wyjść jej na spotkanie? Uciekając jak
tchórz sprzed urny wyborczej? Będziesz jeszcze umiał potem popatrzeć w te
oczy? A w lustro?
Twoja obywatelska odpowiedzialność mieszka w Twym sercu i w Twym rozumie.
Nie daj nikomu wybrać za siebie. Niektórzy tak się starali, by Ci zmącić
umysł! Natrętnie wciskali Ci kit: ten nie ma szans, tamten się nie liczy...
Myślisz: on mi się podoba, jego poglądy mi odpowiadają, jemu mógłbym zaufać
- ale przecież on nie ma szans! Mam zmarnować swój głos?
Nie ma szans? Skąd wiesz o tym przed wyborami? Powiesz: bo OBOP, bo CBOS...
To nie proroctwo tylko statystyka. Zgodnie z nią pan i pies mają średnio po
trzy nogi. Mówi Ci to coś więcej o panu i psie?
„Zmarnujesz swój głos”. Wielu zależy na tym, byś tak właśnie pomyślał. Oni
będą Cię traktować jak dziecko, oni chcą za wszelką cenę wybrać za Ciebie.
Nie daj im tej szansy. Zademonstruj im w odpowiedzi swą dojrzałość. Swą
obywatelską odpowiedzialność.
Idź, oddaj swój głos, kierując się swoim rozumem i sumieniem.
Zachowaj się godnie, boś człek odpowiedzialny.
Niech mowa
wasza będzie tak, tak, nie, nie.
Któż z nas lubi krętaczy? Ludzi bez honoru, wijących się w serpentynach
zdań, których, przyparci do muru, sami nie umieją rozszyfrować... Przyłapani
na gorącym uczynku bezradnie bąkają: nie pamiętam dokładnie... nie tak to
rozumiałem...miałem czyste intencje...
Któż z nas lubi pochlebców? Ludzi bez czci i wiary, owszem nawet starannie
ubranych, nienagannie się zachowujących... Miód na ustach, słodycz w
oczach... czar wymowności zasłania pustkę słów. Po co to wszystko? Po co ten
cały teatr? Dla ciebie, mój drogi! Byś myślał tak, jak komuś zależy.
Oczarowany pięknym garniturem, krawatem, gładkim strumykiem słów, pełnym
sympatii spojrzeniem zrobisz to, o co im chodzi. I będziesz myślał, że to,
coś zrobił było twym wolnym wyborem.
Któż z nas lubi gburów? Ludzi pełnych nerwowego napięcia, kłębuszków nerwów.
Ludzi gwałtownie gestykulujących, przerywających niekulturalnie innym,
używających mocnych, czasem niekulturalnych słów...
Któż z nas lubi zarozumialców? Ludzi z ustami pełnymi „ja”. Ludzi
przeświadczonych, że los świata ponad wszelką wątpliwość leży w ich ręku?
Ludzi, których stać na pogardliwy ton wobec największych nawet autorytetów?
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli gbura od krętacza - jeśli tylko ów gbur
jest szczerym. Jeśli jest naprawdę sobą.
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli zarozumialca od pochlebcy. Nawet jeśli
ten ostatni ma nienagannie skrojony garnitur i kulturalny styl bycia.
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli prostolinijność od obłudy.
Niech mowa wasza będzie tak, tak, nie, nie.
Młodości! Ty
nad poziomy wylatuj! - woła wieszcz doby romantyzmu.
Młodość to niewątpliwie stan ciała. Niemowlęctwo, dzieciństwo,
dojrzewanie... Rozwój. Coś, co porywa, zniewala, zachwyca. Widok
rozwijającego się życia wlewa w ciebie eliksir optymizmu. To dlatego tak
lubisz wiosnę. Obserwując erupcję budzącego się po zimie życia czujesz, jak
wsysa cię wir witalności. Nabierasz ochoty, rozpiera cię energia. To, co
dotąd wydawało ci się trudne, nieosiągalne teraz wydaje się być w zasięgu
dłoni. Znów czujesz się młodym.
Bo młodość to także stan ducha. Stan uniesienia, chęci działania, optymizmu.
Stan żarliwości, zapału, jakiejś potężnej determinacji w realizowaniu swych
zamierzeń.
Jeśli jesteś młodym, zapewne nie uwierzysz mi, gdy ci powiem, że właśnie,
dzień po dniu, tracisz najcenniejszy dar. Jeśli jesteś dorosłym - zrozumiesz
mnie doskonale. Młodość jest czasem beztroski, a dorosłość to
odpowiedzialność. Przygnieciony jej ciężarem, rzadko kiedy masz chęć
poigrania ze swymi pociechami. Gdy cię wyciągają na dwór by lepić bałwana
lub oddać się saneczkowym szaleństwom, wykręcasz się nadmiarem pracy,
zmęczeniem, bólem głowy... Tak naprawdę hamuje cię lęk. Po co przypominać
sobie coś, co odeszło wraz z młodzieńczymi pryszczami, majowymi randkami,
gorączką egzaminów... Po co rozdrapywać rany?
Stronisz więc od młodości, uciekasz w labirynt problemów, nadymasz się
powagą i surowością. Niepostrzeżenie stajesz się niewolnikiem czasu,
pieniędzy, intryg... Nic nie jest już w stanie cię zachwycić, zaintrygować,
podekscytować. Przytłoczony brzemieniem odpowiedzialności, trosk i
obowiązków nie umiesz wykrzesać z siebie odrobiny radości życia, pogodnego
spojrzenia. Gdzieś zgubiłeś swe różowe okulary. Twe życie nasyca się
gnuśnością. Dla współmałżonka jesteś już tylko zrzędą, dla dzieci -
toksycznym rodzicem. W przyszłość nie umiesz już spoglądać bez lęku,
przeszłości też unikasz jak ognia...
Zobacz: znów stoisz przed nowym rokiem. Tyle lat za tobą - jakoś się
przecież z Bożą pomocą układało, nieprawdaż? Nie troskaj się tak przesadnie.
Przypatrz się, jak prosi Chrystus, liliom, ptakom beztrosko szybującym po
niebie. Skoro On o nich nie zapomniał, cóż dopiero o tobie?
Wchodząc w nowy rok, wykrzesz w sobie iskierkę młodości, a znów zachce ci
się chcieć. Nie warto?
Kiedyś, przed
laty było coś takiego jak honor. Może Ci się to wyda teraz
nieprawdopodobne, ale rycerze w średniowieczu - epoce szczytowego
ciemnogrodu - składali różnego rodzaju śluby, przyrzeczenia, a jeśli
zdarzyło się im je złamać - stawali się przedmiotem powszechnej wzgardy.
Teraz politycy składają obietnice wyborcom, a potem są zdumieni, że ktoś
potraktował je poważnie...
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak duma. Posiadali ją nie tylko „wysoko
urodzeni”; także ubodzy wzdragający się przed przyjęciem wsparcia, na które
mieli ambicję raczej zapracować. Teraz bez skrępowania wyciąga się ręce po
darowizny (przypomnij sobie żenujące scenki z czasów stanu wojennego, gdy
parafie otrzymywały paczki z zagranicy). Teraz idea państwa opiekuńczego
(będącego wszak zistytucjonalizowanym rozdzielnictwem dóbr, na które
zapracowali inni) znajduje powszechną akceptację. Teraz powodem do dumy
bywa elegancki samochód, dom, błyskotliwa kariera... i nikt nie patrzy na
sposób ich zdobycia.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak cześć. Władcy przysługiwał szacunek
i poważanie. Władca zabiegał o autorytet, choć najczęściej przymiot władzy
dany był mu „z góry”. Teraz władców stać jedynie na bezczelność, autorytet
zdobywa ten, który „lepiej mota” a słowa „cześć” używasz jedynie jako
grzecznościowego zwrotu.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak wstyd. Odczuwał go choćby człowiek,
którego przyłapano na pospolitym oszustwie, krętactwie... Wstyd kazał mu
„zapaść się pod ziemię” - czyli odejść, wycofać się, nie pokazywać się na
oczy. Teraz wstyd przywołujesz tylko wtedy, gdy łajasz dziecko.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak godność.
Nasze zmysły są
elastyczne. Wzrok przyzwyczaja się do ciemności, uszy do zgiełku. Letnia
woda jest gorąca dla zimnej ręki, lecz wrażenie owo po chwili ustaje...
Nasz umysł jest także elastyczny. Niczym giętka trzcina, naginamy się do
zmiennych warunków egzystencji. Jest nawet taka żartobliwa recepta na
życiowe niedogodności: polubić...
Nasza świadomość jest elastyczna. Według marksistów określa ją byt. Jest w
tym cząstka prawdy. Znów odwołam się do porzekadła: punkt widzenia zależy od
punktu siedzenia. Człowiek jest niezwykle skomplikowanym konglomeratem tego,
co miał zaszyte w garniturze genów i tego, co ukształtowało w nim
otoczenie.
Zdarza się, że agresja zdarzeń jest szczególnie intensywna. Wtedy świadomość
poszukuje jakiegoś środka zaradczego, reaguje podobnie jak źrenica
atakowana przez światło: próbuje ową agresję ograniczyć. W takich warunkach
rodzi się obojętność.
Obojętność różne ma oblicza. Kiedyś opowiadałem ci o jednej z jej form:
bierności. Nierzadko też rozmawialiśmy o znieczulicy, zagubieniu... To różne
oblicza tego samego schorzenia.
Tak, tak. Obojętność jest schorzeniem. Rozumiem, że nie wytrzymujesz
nacierającego z wszystkich stron środowiska. Najchętniej - tak sobie marzysz
- zaszyłbyś się w jakiejś puszczy, z dala od ludzi, swarów... czasem udaje
ci się to zrealizować na urlopie - i co? Po paru dniach... tęsknisz za
towarzystwem, ruchem gwarem... Jesteś istotą społeczną, nic na to nie
poradzisz, masz to zaszyte w naturze.
Twoja obojętność jest odpowiedzią na stres cywilizacyjny. Nie myślę tu o
obojętności serca. Czasem jesteś przecież wrażliwy, dasz na Caritas, rzucisz
grosza Rumunce pod kościołem, czujesz zgrozę, słuchając wieści z Czeczenii,
Jugosławii, przejmujesz się losem zarażonych wirusem HIV... Twoja obojętność
tkwi gdzie indziej. Nic ci się nie chce.
Spójrz. Jest niedziela. Włączasz telewizor i oddajesz się słodkiej
bezczynności. Z odbiornika sączy się papka, nad którą nie trzeba myśleć,
sama jakoś wchodzi... Coś tam się dzieje w mieście, jest szopka na Starym
Rynku, przyjechał Michał Bajor, u Michaelitów ma śpiewać Eleni... A niech
tam. Tyle zachodu. Nie chce mi się. Jestem przecież zmęczony, cały tydzień
harówki.
Gdzieś tam organizują klub. Kolega proponuje ci udział: przecież lubiłeś
pograć w brydża, podyskutować, może potańczyć. A niech tam. Nie chce mi
się. Niech inni zrobią. Mnie tam wszystko jedno.
Pamiętasz? Na Nowy Rok życzyłem, aby chciało Ci się chcieć...
Asceza. Któż
pamięta jeszcze, cóż to takiego? A jeśli już pamięta, to kojarzy raczej
z mrocznym średniowieczem, drakońskim postem, samobiczowaniem... Kojarząc
tak, wykazuje, być może, pobłażliwą wyrozumiałość: tak, tak ciężkie to były
czasy - przesądy, zacofanie, słowem - ciemnogród. My, nowocześni
Europejczycy innym hołdujemy zasadom. W końcu coś się nam od życia należy.
Zwłaszcza już nam - Polakom, tak długo i bezlitośnie ciemiężonym przez
ościenne narody. Dlaczegóż to tzw. Europa ma opływać w bogactwie, dlaczegóż
jej obywatele mają bez ograniczeń korzystać z uciech tego świata? Czy to
sprawiedliwe?
Asceza. Wstrzemięźliwość. Samoograniczanie. Czemu - i komu ma służyć? Czy
nie dość biczuje nas codzienne życie pełne stresów, napięć, pośpiechu? A tu
jeszcze Kościół wzywa do jakichś postów... kto je tam będzie w dobie atomu i
elektroniki praktykował!
Ale, ale. Spójrz wokół. Nie widzisz współczesnych biczowników? Popatrz
choćby na sport wyczynowy: ileż samozaparcia siedzi w tych gladiatorach XX
wieku! Obserwując ich, średniowieczni biczownicy wpadliby bez wątpienia w
kompleksy! Ci maltretujący swe ciało współcześni herosowie nie pytają „po
co”, „dla kogo”. Ty też znasz ich odpowiedzi. Dla sławy. Dla pieniędzy.
Gdyby średniowieczni biczownicy usłyszeli owe odpowiedzi, nie daliby wiary.
Ich samoograniczenie wynikało z zupełnie innych pobudek: wiary w realnego
Boga, wiary w Jego wobec człowieka wymagania. Powiem więcej: z rzeczywistego
lęku, czy może lepiej - respektu. Bóg był dla nich realnym sędzią,
przed którym istnieje realna odpowiedzialność.
A my? W Kogo wierzymy? Wierzymy w Boga, którego nieskończone miłosierdzie
nie pozwala Mu karać! Naturalną tego konsekwencją jest wyeliminowanie
winy, a co za tym idzie - kary - a co za tym idzie - piekła. (statystycznie
rzecz biorąc połowa wierzących w Boga współczesnych chrześcijan nie wierzy
w szatana).
Uwikławszy Boga w nieskończone miłosierdzie, przestałeś doświadczać grozy
zła. Jeśli tak - to po co ci Wielki Post? Albo choćby nawet jakiś mały
pościk?
Boże, chroń
mnie od przyjaciół; z wrogami poradzę sobie sam - głosi znane
porzekadło. Z wierzchu cyniczne, w głębi niesie gorzką bo gorzką, ale
prawdę. Lepszy jawny wróg, niż fałszywy przyjaciel.
Współczesne tandetne seriale telewizyjne (Dynastia, Dallas, Powrót do Edenu
i tak dalej) zwane „mydlanymi operami” przemycają obyczajowość, w której
wróg zajmuje poczesne miejsce. Jest elementem konstruktywnym, bo aktywizuje
bohatera, daje bodziec do rozwoju. Do tego w zupełności wystarczyłby,
oczywiście rywal, ale nie - musi być wróg. Musi być namiętność: miłość i
nienawiść. Nienawiść jako bodziec konstruktywny - jak myślisz, z czyjego
podwórka jest ta filozofia? Zastanów się, zanim znów siądziesz przed
telewizorem.
Wróg, nieprzyjaciel - to niekoniecznie konkretna osoba. To także postać
abstrakcyjna. Rusek, Niemiec, Żyd. Jest w człowieku - istocie społecznej -
jakiś rezonans dla niechęci do obcego. Łatwo go wzbudzić na skalę masową.
Tak rodzi się rasizm, ksenofobia. Tak patriotyzm przeistacza się w skrajny
nacjonalizm. Historia zna mrowie przykładów na „wypromowanie” wroga.
Garstki rządzących podjudzają masy. Atmosfera całkowicie bezrozumnej
niechęci, osiąga pewien pułap wzajemnej nienawiści - a wszystko kończy się
krwawą rzezią.
Czy owa wzajemność w nienawiści jest nieodzowna? Niekoniecznie. Wedle
wskazań Jezusa, naszych wrogów mamy miłować. Miłością mamy odpłacać za ich
nienawiść. Jeśli tak się stanie, wrogość będzie już tylko jednostronna.
Być może, nasze świadectwo wyda krzepiące owoce: wróg zaniecha swej
nienawiści i przestanie być wrogiem. Tak w historii bywało. Na przykład św.
Franciszek ujął swą postawą sułtana al-Kamila, przez co cała armia
chrześcijańska od niechybnej zagłady ocalona została.
Ale i tak być może (i częściej, niestety bywa), że owocu żadnego natychmiast
takie świadectwo nie zrodzi. Na przykład ofiara św. Maksymiliana Kolbe.
Wrogowie byli, są i... chyba będą. Tak jest natura człowieka. Świadomość
tego może Cię zgorszyć, sfrustrować. „Po co mam się starać” - powiesz.
Istotnie, to nieroztropne. Wyciągniesz rękę do sąsiada, z którym nie gadasz
ze dwa lata - i co z tego? Czy przez to nie będzie wojen? Czy znów się z
kimś nie pokłócisz? A jak nie Ty - to ktoś inny?
A jednak ten gest jest cegiełką, którą dołożyłeś do Królestwa Bożego. Dużą?
Małą? Któż to wie?
Ale jest.
Może poczułbyś
się dotknięty, gdyby ktoś nazwał Cię poczciwcem?
„Wzorcowym” poczciwcem jest dla mnie Rzecki, bohater Lalki B. Prusa.
Obie kreacje filmowe tej postaci (T. Fijewski, B. Pawlik) nadały owej
poczciwości Rzeckiego odmiennego, lecz w każdym przypadku wzruszającego
kolorytu.
Poczciwiec jest może naiwny, lecz naiwny w dobroci. Może jest bezbronny,
rozbrajająco bezbronny. Nie brakuje jednak cyników bez czci i wiary,
których poczciwca naiwność i bezbronność nie rozbraja. Kto policzy ilu
poczciwców zawierzyło w ostatnich wyborach prezydenckich „tym oczom, co nie
mogą kłamać”?
Poczciwcy nie eksponują swego intelektu. Za to cechuje ich poczucie
przyzwoitości. Będąc świadkami jakiegoś szczególnego świństwa, czyjejś
niegodziwości, mówią z zakłopotaniem: nie uchodzi...
Poczciwca nietrudno oszukać. Nie dlatego, żeby „był głupi”. Dlatego, że jest
łatwowierny. Jakoś nie mieści mu się w głowie, na przykład to, że ktoś może
tak po prostu łgać w żywe oczy. Stąd poczciwcy bardzo są narażeni na
„dobrodziejstwa” reklamy. Padają więc jej ofiarą. Na poczciwcach żerują
cwaniacy, wysyłając im listy gratulacyjne z okazji pewnej wygranej –
a potem okazuje się, że to wszystko lipa. Poczciwiec nic zrobić nie może,
choćby nawet chciał. Wszystko jest zgodne z prawem. Bo nad tym, by poczciwca
nabrać, do tego w majestacie prawa, pracują sztaby psychologów i socjologów.
Chwilami myślę, że w zestawie tzw. praw człowieka brak prawa do...
naiwności. Do poczciwości!
Poczciwcy nie mają broni innej poza dobrocią. W świecie pełnym
bezwzględności, walki, matactw, cwaniactwa ich broń wygląda anachronicznie.
Śmieszy. Czyż może być inaczej w czasach, gdy wartości takie jak honor,
godność, prawdomówność, prostolinijność przegrywają z oportunizmem,
łajdactwem, krętactwem?
Nie sposób więc powiedzieć, żeby dzisiejsze czasy były pogodą dla
poczciwców. Czy jednak kiedykolwiek były takie czasy? Kiedyś w spektaklu
teatralnym dane mi było widzieć hiszpańskiego poczciwca z epoki
napoleońskiej. Był tak samo naiwny, tak samo bezbronny. Tak samo przegrał.
Ale przegrywając, wygrał. Poczciwcy bowiem, grając dobrocią, wygrywają świat
dla Chrystusa.
Może nie powinieneś czuć się dotknięty, gdy ktoś nazywa Cię poczciwcem?
...mówiąc:
odpuść nam nasze winy biła bez litości
uchowaj nas Boże od takiej pobożności
Tak naigrawał się z dewocji biskup Ignacy Krasicki.
Pobożność w potocznym rozumieniu polega na chodzeniu do kościoła, porannym
i wieczornym paciorku... no, może jeszcze na gestach - takich jak
zdejmowanie czapki przed kapliczką (pobożna kobiecina - myślisz, obserwując
staruszkę żegnającą się w wagonie, gdy rusza pociąg).
Taka pobożność nie ma teraz dobrej prasy. Być może winę za to ponosi
dewocja, która jest jej patologią. Dlaczego dochodzi do tego, że autentyczna
wrażliwość religijna podlega metamorfozie; najpierw w rutynę, potem w pustą
formę skrywającą treści będące nierzadko dokładnym zaprzeczeniem pobożności?
Przyjrzyj się bliżej mechanizmom religijności, najlepiej na własnym
przykładzie. Nikomu o tym nie powiesz, więc możesz być całkowicie szczery,
całkowicie bezkrytyczny. (To nie wstyd ani zgorszenie mówić tu o
mechanizmach, choć niektórzy zżymają się; chcieliby wiarę zostawić jedynie
sercu. Lecz po to Pan Bóg dał człowiekowi rozum, by go używał. Bezmyślność
nigdy nie jest dobrym doradcą - nawet w kwestiach wiary.)
Pobożność sama się napędza. Żarliwość serca karmiona modlitwą rośnie,
wzmagając głód modlitwy... Proces ten może cię doprowadzić na szczyty
duchowości. Być może, nie dajesz temu wiary. Nie przekonują cię nawet żywoty
świętych mistyków. Zbyt kurczowo trzymasz się materii. Zbyt mocno absorbują
cię sprawy tego świata. A przecież Chrystus zachęca: Rzuć to wszystko i
chodź za mną...
Na szczytach duchowości jest inaczej. Jak to bywa w górach, wieją wichry.
Idziesz przełęczą, na granicy dobra i zła. W każdej chwili możesz się
stoczyć. W którą stronę?
W każdą. Na szczytach duchowości trzeba rzeczywiście mocnego ducha, aby nie
dać się zepchnąć w czeluść zła. Dlatego święci mistycy „trenowali”. Taki był
sens ascezy, o której rozmawialiśmy niedawno. Post, pustelnia. Przedsionek
świętości jest bezpieczny tylko dla mocnego ducha.
Lecz Ty przecież nie chcesz być mistykiem. Nie aspirujesz na pustelnika.
Jesteś normalnym zjadaczem chleba w jednym z europejskich krajów. W kraju,
gdzie zawsze istniało duże przywiązanie do wartości tego świata. A przecież
jest on także od wieków nośnikiem kultury i tradycji chrześcijańskiej.
Czy wobec tego pobożność ciebie nie dotyczy?
Wbrew potocznym rozumieniom pobożność to nie paciorek, niedzielna suma i
znak krzyża przed kapliczką. To tylko gesty, które mogą być jej znamionami.
Lecz mogą też być tak puste „jako cymbał brzmiący” - gdy zbraknie miłości.
Wtedy są znamionami dewocji.
„Jasne” -
powiadasz, gdy zrozumiałeś, złapałeś sens poglądu, problemu, wypowiedzi.
Stąd wyjaśnianie i objaśnianie. Stąd też iluminacja - tak św. Augustyn
nazywał ów moment, w którym objawia się nam Sens. Przebłysk zrozumienia:
nagle wszystko wydaje się proste, klarowne. Widzisz jak na dłoni porządek
rzeczy. Przebłysk - bo potem wszystko mija, świat jest, jak przedtem, pełen
niejasności, niepewności, komplikacji i powikłań. Ale w Tobie zostaje pamięć
tamtej chwili - wraz z nią nadzieja i pokrzepienie - teraz nie widzę, lecz
pamiętam, że widziałem. Teraz nie rozumiem, lecz pamiętam, że rozumiałem.
Tak oto Twe życie przypomina dzień z kapryśną pogodą: chmury przesuwają się
po nieboskłonie, jest szaro i ponuro. Lecz może za moment wyjrzy zza nich
słońce... czyż dla tego momentu, dla tej nadziei nie warto żyć?
Jasność pochodzi od Boga. Jej przeciwieństwem jest ciemność. Księciem
ciemności jest szatan. Tak, jak ciemność uosabia zło, tak jasność jest
przyjacielem dobra.
W jasności wszystko widzisz. W jasności się nie skryjesz. Jeśli więc nie
masz nic do ukrycia - w jasności czujesz się dobrze.
W ciemności rzeczy są mało widoczne, niewyraźne. Ciemność jest więc
sprzymierzeńcem tych, którzy coś ukrywają. Dlaczego ukrywają? Może dlatego,
że nie ufają? że brak im wiary? A może dlatego, że ich zamiary nie są
uczciwe? Ludzie podstępni czują się w ciemnościach jak ryba w wodzie.
Jasność i ciemność. Dobro i zło. Życie i śmierć.
Jasność komety towarzyszyła narodzinom Człowieka-Boga.
Jasność gromu towarzyszyła śmierci Człowieka-Boga.
Jasność ostatecznie zwyciężyła ciemność w akcie Zmartwychwstania
Człowieka-Boga.
Święta, święta
- i po świętach - głosi ludowe porzekadło. Pora wrócić do normalnych
zajęć.
Porozmawiajmy o codzienności.
Kierat życia. Wstajesz o szóstej, spieszysz do pracy. Osiem godzin, jedna
podobna do drugiej. Potem zakupy, obiad, może chwila drzemki, może gazeta,
telewizor. A może kran znów się popsuł. A może trzeba na działkę, te chwasty
rosną jak najęte... Ani się obejrzysz, już jest wieczór. Jesz kolację,
handryczysz się z dziećmi, które, jak co dzień, nie chcą do łóżek... Film w
telewizji, łazienka, sypialnia. Wstajesz o szóstej, spieszysz do pracy...
Kierat życia.
Czasem pomarzysz o wielkim świecie. High life, śmietanka towarzyska,
tam ciągle coś się dzieje, każdy dzień przynosi niespodzianki. Znasz to
dobrze, przecież telewizja usłużnie serwuje ci zachodnie seriale, byś mógł
chociaż popatrzeć jak żyją inni. Może nie jesteś na tyle naiwny i wiesz, że
to nie jest prawdziwe życie, ale iluzja, miraż raju aplikowany masom jak
opium... Może pogodziłeś się z mechanicznym rytmem swego życia, w którym na
rozmaitość jest miejsce ledwie przez dwa tygodnie w roku, gdy wyjeżdżasz na
wakacje.
Może się pogodziłeś. Ale nie lubisz codzienności, prawda? Za to, że taka
szara, taka prozaiczna, taka nudna...
Twe życie jest jak wznoszony gmach: dzień podobny do dnia jak cegła do
cegły. Ale budowa kiedyś skończy się. Gmach w całej okazałości wzbudzi
powszechny podziw.
Twe życie jest jak układanka: chwila podobna do chwili jak klocek do klocka.
Ale z mozolnie składanych elementów wyłania się piękny obraz. Jest w tym coś
fascynującego, inaczej nie byłoby tak wielu miłośników puzzle...
Nie lubisz codzienności, prawda? Posłuchaj jak Roman Brandstaetter modli się
do Maryi w jednym ze swych wierszy:
Uczyń, aby nasze chrześcijaństwo
Przemieniło się
W chrześcijaństwo chwil powszednich
Albowiem z chwil powszednich
Zbudowana jest wieczność.
Wątpię, więc
myślę - myślę, więc jestem - stwierdził Kartezjusz, ojciec nowożytnego
racjonalizmu. W ten sposób wątpienie zostało podniesione do rangi zasady
metodologicznej w filozoficznym myśleniu o rzeczywistości. Odtąd rzetelnemu,
naukowemu poznaniu towarzyszy cnota sceptycyzmu. Mało tego: naukowość
teorii poznaje się poprzez kryterium tzw. falsyfikowalności. Jeśli teoria
nie posiada możliwości - choćby teoretycznej - obalenia, nie może być
traktowana poważnie. Czy jednak wątpienie rzeczywiście jest cnotą?
Wgłębiając się w Pismo Święte, musisz zweryfikować ten pogląd.
Spójrz do Księgi Rodzaju. Adam i Ewa bez zastrzeżeń przyjmują zakaz
korzystania z owoców drzewa Wiadomości Złego i Dobrego. Jednak szatan
operujący pod postacią węża doprowadza Ewę do zwątpienia. Używając
dzisiejszej uczonej terminologii można by powiedzieć, że Ewa została
nakłoniona do próby falsyfikacji Boskiego zakazu. Zwątpienie, tak owocne w
świecie poznania pozytywnego, tutaj staje się występkiem, o przerażająco
rozległych konsekwencjach: raj utracony i piętno grzechu pierworodnego,
którym naznaczony zostaje cały ludzki rodzaj.
Przejdź do kart Ewangelii. Piotr, zaufawszy Chrystusowi, idzie ku Niemu po
wodzie. Ujrzawszy jednak większą falę lęka się. Wątpi - i natychmiast tonie.
Czemuś zwątpił - napomina Go Chrystus. Podobnie krytycznie odnosi się
do sceptycyzmu Tomasza, który oczekuje namacalnych dowodów na realność
Zmartwychwstania. Na Tomaszowe nie uwierzę, póki nie zobaczę
replikuje: błogosławieni, którzy nie ujrzeli a uwierzyli.
Jest więc wątpienie cnotą bądź występkiem. Dotyczy to jednak teatru rzeczy
wielkich. A jak jest „na parterze”? W Twoim codziennym życiu?
Zwątpień nie unikniesz. Jeśli będziesz troskał się, czy starczy Ci do
pierwszego – wątpienie może przynieść dobry owoc. Zrezygnujesz ze
zbytkownych zakupów, a dzieci będą miały co jeść. Jeśli jednak sceptycyzm
będzie towarzyszył Ci zawsze i wszędzie, możesz przepaść w jego szponach.
Przypomnij sobie zabawnego smerfa - Marudę. „To się na pewno nie uda”. Któż
chciałby z takim budować życie?
Wątpliwości mieć musisz. I powinieneś - bez nich łatwo Ci wpaść w
nieroztropność. Ale nie mogą one stać się motywem Twego życia. Jesteś
chrześcijaninem, wybrałeś Boży optymizm.
Pamiętasz? Ufajcie, jam zwyciężył świat.
Punktualność jest
grzecznością królów - powiadają. Nie lubisz spóźnialskich. Wystawiają na
próbę Twoją cierpliwość. Jesteś gotowy z imieninowym poczęstunkiem, pół
godziny po czasie, a gości nie ma. Czujesz się trochę upokorzony. Twoja
gotowość domaga się szacunku.
Nie lubisz też zapewne czekać na guzdralskich. Oni nigdy nie mogą zdążyć.
Czasem aż chciałoby się im doradzić: zacznijcie przygotowania pół godziny,
godzinę wcześniej. Skąd. Też by się nie wyrobili. Dla nich gotowość to
nieosiągalny ideał.
Ale gotowość to także coś więcej. Słyszałeś o gotowości do poświęceń? Ma ją
ten, komu na czymś, na kimś zależy. Ma ją zakochany chłopak w stosunku do
dziewczyny. Ma ją patriota wobec narodu. Miał ją Judym, Siłaczka. Mamy
takich dziś jeszcze? Czy nie wydaje Ci się, że umarła wszelka
bezinteresowność?
Nie umarła. Spójrz tylko uważniej. Zobaczysz ludzi, których gotowość do
poświęceń zdolna Cię będzie upokorzyć. Nie myślę tu nawet o Owsiaku,
Ochojskiej, choć to postacie wielkiego formatu, lecz jakoś mnie razi ten
blask reflektorów... Mnie tam wystarczy prosta kobieta, która pamiętała o
koszyku wystawionym w kościele przed wigilią. Starczy mi małżeństwo gotowe
z pokorą przyjąć kolejny dar życia, choć są już cztery gęby do karmienia.
Starczą mi sterty bankowych przekazów w „Caritasie” od całkiem anonimowych,
nie dyszących żądzą poklasku darczyńców.
Twoja gotowość bycia dla innych też nie musi być gwiazdą filmową. A jeśli
już zależy Ci na sławie, popularności, to wiedz, że ją zdobywasz, i to u nie
byle jakiego widza. U Chrystusa. On kazał Ci być gotowym. Nie znasz dnia
ani godziny - ostrzegał. A co kazał czynić? Czekać w gotowości na
walizkach? Nie. Po prostu żyć. Godnie. Dla innych. Taka gotowość doczeka się
Jego szacunku.
Dziś uroczystość I Komunii Św. w naszej parafii. Mówimy, że nasze pociechy
są gotowe na przyjęcie Jezusa do swych serduszek.
Najlepsza pora, żebyś i Ty pomyślał o gotowości.
Być może, kojarzy
Ci się ze szkołą? Z codziennym, rozpaczliwie nudnym rytuałem odczytywania
nazwisk z dziennika? A może już bardziej dorosło, lecz niemniej prozaicznie
- z listą podpisywaną co dzień w zakładzie pracy?
Ze szkolnych doświadczeń wiesz zapewne, że dla obecności samo ciało nie
wystarcza. Ileż to razy, siedząc w klasie, błądziłeś w przestworzach, pośród
łąk, jezior? Twój duch nie dotrzymywał towarzystwa ciału zmuszanemu do
szkolnej monotonii. Był nieobecny. Obrywało Ci się za tę nieobecność duchem.
Teraz jesteś dorosły. W pracy na komfort duchowej nieobecności Cię nie stać.
Trzeba być przytomnym, skoncentrowanym, bo jeszcze wyleją, w ostateczności
po premii się przejadą... Gdzież więc masz szansę na duchową nieobecność?
Może w kościele? Czasem nawet się z tego spowiadasz: nieuważnie odmawiam
pacierz, pozwalam umykać myślom podczas mszy...
Czy rzeczywiście nie modlisz się, gdy odbiegasz myślami od treści
codziennego paciorka? Być może, jesteś wtedy bardziej obecny w rozmowie z
Bogiem? Może rozpamiętujesz właśnie przedpołudniowy incydent z domu, kiedy
to szesnastoletni syn wyszedł, trzaskając drzwiami?
„Trudny wiek, prawda, ja też nie umiałem zapanować nad nerwami. Wiem, że mam
rację, stoi za mną życiowe doświadczenie... przecież chcę wychować go na
człowieka! Boże nie wiedziałem, że to takie trudne!”
Tak sobie myślisz a zdrowaśki lecą. Sądzisz, że to nie modlitwa? Może tak
właśnie ma być, może monotonię paciorka po to wymyślono, by Cię wyciszała,
by otwierała w Tobie tę szczelinę ku Bogu, której normalnie nie
doświadczasz. Może rytm różańca wyzwala w Tobie rezonans, rodzi w Tobie
gotowość nie do jakiejś tam obecności, ale Obecności?
A może nie? Masz inne sposoby. Muzyka, spacer na Barbarkę, jesienne zachody
słońca, zimowe, roziskrzone niebo? Może to właśnie czyni Cię Obecnym?
Bo tak naprawdę, Twoja Obecność w świecie dokonuje się przez Jego Obecność
w Chlebie.
Gdy cesarz
Napoleon, człek niskiego wzrostu nie mógł sięgnąć mapy leżącej na szafie,
jeden z generałów pośpieszył usłużnie z pomocą: „ja sięgnę, Wasza Wysokość;
jestem większy”. „Nie większy - odparł cesarz - tylko wyższy, i to
dokładnie o głowę. A to bardzo łatwo skorygować.”
I chociaż kwestię wielkości Napoleona można dyskutować, w jednym trzeba mu
przyznać rację: wielkości człowieka nie mierzy się ani w centymetrach, ani w
kilogramach, ani w żadnych innych jednostkach.
Mimo tak subiektywnego charakteru wielkości człowieka, na każdym kroku się z
nią spotykasz. W prasie i telewizji mówią Ci o „wielkich tego świata”.
Spotykasz książki o ”wielkich w anegdocie”, „wielkich Polakach”, „wielkich
Kościoła” i tak dalej.
Znasz przysłowie o łasce pańskiej, co na pstrym koniu jedzie. Wielcy wczoraj
bywają marnością dnia dzisiejszego. Wielcy dziś przestaną być nimi jutro.
Sława, popularność przemija; kapryśny tłum zmienia idoli jak kapryśna dama
rękawiczki. Zawsze tak było, zapewne tak pozostanie. Rozentuzjazmowany tłum
Niedzieli Palmowej i rozwścieczony tłum na dziedzińcu Piłata... nie
wierzysz, że to mogli być ci sami ludzie? No to dam Ci przykład bliższy:
elektorat czerwca 89 i września 94. Niby ten sam, lecz jakoś nie taki sam...
Obserwując przemijalność doczesnej sławy, czujesz zapewne dyskomfort
dezorientacji. O, jak dobrze byłoby oprzeć się na jakichś solidnych
fundamentach, pewnych, absolutnych wzorcach, ot takich jak wzorzec metra z
Sevre pod Paryżem... Czemu wielkość człowieka, tak przecież ważna, nie
doczekała się wzorców równie ponadczasowych?
Nie doczekała się? Jesteś pewien? A może po prostu nie umiesz patrzeć?
Miarę wielkości człowieka kreuje czas. To on jest jej bezlitosnym
weryfikatorem. Iluż „wielkich tego świata” przewinęło się przez historię?
Co stało się z nimi, z ich „wiekopomnymi” dziełami, o których
niezniszczalności zapewniali? Gdzie imperium Aleksandra Macedońskiego,
gdzie Imperium Romanum? Gdzie owoce trudu Napoleona, Wielka Rzesza
Hitlera? Gdzie triumf ogólnoświatowej rewolucji Trockiego, co się stało z
wizją komunistycznego świata sprawiedliwości społecznej Marksa i Lenina?
Nieubłagany czas zepchnął cały ten chłam do śmietnika historii. A co ocalił?
Ocalił Iliadę, Dantego, obrazy Leonarda da Vinci, rzeźby Michała
Anioła. Ocalił fugi Bacha, zaklęte w symfonie cierpienie Beethovena, poezję
wieszczów, dramaty Szekspira.
Lecz przede wszystkim ocalił codzienny trud kochających. Budowniczych
Chrystusowego porządku. Apostołów Miłości. Od św. Franciszka po Matkę
Teresę z Kalkuty. Chcesz wielkości - równaj do nich.
Ale ale - powiesz. - To przecież „wielcy tego świata” Gdzież mi tam,
szaraczkowi do nich!
Tak? Więc równaj do najbliższych. I nie mów mi, że ich w swym otoczeniu nie
dostrzegasz, bo Ci powiem, żeś ślepy.
No tak. Wakacje,
sezon urlopów a ten o pracowitości.
Czemu nie? Może właśnie ten czas, czas odpoczynku to dobry moment na
refleksję o tym, co wypełnia większość Twoich dni? Może będzie jakaś korzyść
w tym, że na swą aktywność zawodową spojrzysz niejako z góry, okiem kibica?
Spróbuj.
W budowanych przez człowieka hierarchiach wartości praca zawsze była w
cenie. I to niezależnie od kontynentu, kultury, światopoglądu. W naszym
„obozie” znana jest wskazówka „módl się i pracuj” (należy ubolewać, że
nierzadko jest ona teraz przedmiotem kpinek; cóż, homo sovieticus się
kłania). W „obozie” przeciwnym wśród tak modnych praw człowieka akcentuje
się prawo do pracy. „U nas” wielkie poruszenie zrobiła encyklika Laborem
Exercis. „U nich” Engels pisał o roli pracy w uczłowieczaniu małpy.
Lecz nie jest z pracą tak prosto, jak by się mogło na pierwszy rzut oka
wydawać. Z trudem będziesz zdobywał (...) pożywienie - mówi
rozgniewany Bóg do Adama. Stąd prosty wniosek: praca - to kara boska za
grzech pierworodny. Motyw pracy-kary przewija się cały czas przez dzieje. Od
katorgi niewolników poprzez feudalne systemy pańszczyźniane, kapitalistyczne
machiny wyzysku wykorzystujące coraz bardziej finezyjne mechanizmy, by
wydusić z pracowników maksimum wydajności. Świadomość pracy jako kary widać
też w naszej wiecznej tęsknocie za emeryturą. Nareszcie skończy się ta
harówa - nie myślisz tak czasami?
Czy zawsze praca jest katorgą? A jeśli tak - to czemu owe systemy wartości
przypisują jej tak wysoką pozycję?
Odpowiedź wydaje się prosta. Praca staje się katorgą, jeśli pracujący nie
dostrzega sensu swego wysiłku.
Przyjrzyj się uważnie pracowitym. Nie liczą czasu, trudno im rozmawiać na
jakikolwiek inny temat, opędzają się przed emeryturą. Kochają swą pracę, bo
widzą jej sens.
Gdzie oni są? - zapytasz. Wszędzie, Artyści, naukowcy, inżynierowie. Ale
także ludzie prostych zawodów: rzemieślnicy, rolnicy. A ilu z nas wraca z
pracy-katorgi, pośpiesznie je obiad i gna na działkę? Nie tylko wypoczywać,
czasem bardzo solidnie popracować... Czemu równie intensywna pracowitość nie
towarzyszy im w zakładzie pracy? Może dlatego, że stanowią maleńki trybik w
olbrzymiej machinie: przekładają papierki, dokręcają śrubki. Sens ich pracy
(widoczny dopiero w produkcie końcowym) jest dla nich zakryty. A tu, na
działce efekty pracy widać namacalnie. Aż serce rośnie.
Rozstajemy się na czas wakacji. Życzę Ci, byś... pracowicie wypoczywał. A w
wolnej chwili może byś pomyślał nad sensem swej pracy?
Ciepły piasek,
lekka bryza od morza... Spoczywasz bez ruchu na leżaku i pławisz się
w słońcu. A może biegasz za piłką? albo zmagasz się z wiatrem na desce
surfingowej?
Rześkie powietrze, ogrom górskich masywów, cudowne, dzień w dzień inne
zachody słońca... Płuca pracują głęboko podczas stromego podejścia. Bolą cię
mięśnie napięte od wysiłku. Uciekasz przed burzą do schroniska. Nie
zdążyłeś. Jesteś przemoczony, zmęczony, ale szczęśliwy...
W kominku wesoło trzaskają polana. Cienie tańczą po suficie w rytm żwawo
operujących płomyków. Sączysz wino, poddając się nastrojowi ballad
Chopina...
Uwielbiasz ruch, gwar, towarzystwo. Na przyjęciach czujesz się jak ryba w
wodzie. Mogłabyś tańczyć do rana...
Nie ma to, jak domowe pielesze. Nade wszystko lubisz poobiednią sjestę. To
błogie uczucie sytego żołądka, miękkość kanapy, gazeta, której, zmorzony
snem, nigdy do końca nie doczytasz...
Magia kina. Zapominasz o prozaicznej rzeczywistości. Cwałujesz po prerii,
goniąc Indian. Wędrujesz po zakamarkach starych lochów. Przeżywasz
fascynujące romanse...
Nazywają cię łasuchem. Cóż w tym złego, że nie umiesz się oprzeć słodyczom?
Właśnie. Cóż złego w przyjemnościach? Tych małych i tych dużych? Czyż życie
nie jest wystarczająco uciążliwe, by żądać choć drobnej rekompensaty?
Cóż to takiego - przyjemność? Trudno to zdefiniować. Każdy rozumie ją
inaczej.
Powiesz: to życie bez bólu. A co na to masochiści?
Powiesz: błogostan, brak napięć, stresów. Lecz są tacy, którzy to
uwielbiają: alpiniści, spadochroniarze, wszelkiej maści awanturnicy.
Powiesz: życie bez wysiłku, bez obowiązków, bez odpowiedzialności. Naprawdę?
czy nie słyszałeś o tzw. ludziach czynu, pełnych energii biznesmenach,
żądnych władzy politykach? Nikt ich nie zmusza, więc chyba robią to, co
lubią robić!
Powiesz - no więc życie na luzie, bez przymusu. Lecz przecież są i tacy, dla
których nieszczęściem jest samodzielność, których losem ktoś musi
pokierować, dać pracę, zapewnić mieszkanie...
Przyjemność to rzecz względna. Całe szczęście - jakże nudny byłby świat, w
którym wszyscy lubiliby to samo.
No dobrze - spytasz - a czy mam prawo do przyjemności?
Masz, oczywiście. Wszak całe życie nie może być pokutą. Myślę, że na Twoje
przyjemności Bóg będzie patrzył z radością, wszelako pod dwoma warunkami.
Po pierwsze - jeśli nie staną się wyłącznym celem Twojego życia.
Po drugie - jeśli nie realizujesz ich poprzez krzywdę innych bliźnich.
Ciszej
jedziesz, dalej zajedziesz.
Dwa razy pomyśl, raz zrób.
Dmuchaj na gorące.
Nie rzucaj słów na wiatr.
Przysłowia wielu narodów zalecają Ci ostrożność. Jej pochwałę znajdziesz też
w Biblii: Nie sprzeczaj się z człowiekiem potężnym (...), unikaj
poufałości z prostakiem (...), nie ręcz ponad swoją możliwość (...), nie
prawuj się z sędzią (...) wobec obcego nie zdradzaj tajemnic (Syr, 8,
1.4.13.14.18). Dalej: Zanim sąd wydasz, zbadaj siebie samego (...), zanim
złożysz ślub, przygotuj siebie (...), pamiętaj o chwili głodu, gdy jesteś
w obfitości (Syr 18, 20.23.25). Wreszcie: Człowiek mądry we wszystkim
zachowa ostrożność, a w dniach, kiedy grzechy panują, powstrzyma się od
błędu (Syr 18,27).
Czasy się zmieniły, lecz mądrość Syracha zachowuje aktualność. Ostrożność
jest potrzebna do przeżycia, jak woda. Gdy prowadzisz samochód, przechodzisz
przez jezdnię, kąpiesz się w morzu, zapalasz gaz w kuchence. Gdy kupujesz
owoce, środki czystości, farby do malowania, lekarstwa. Gdy pobierasz
gotówkę w banku, masz zostać żyrantem, rozmawiasz z akwizytorem, zawierasz
umowę.
To sprawy oczywiste. Ale ostrożność winna ci towarzyszyć także w innych
sytuacjach. Na przykład, gdy oglądasz telewizję, lub czytasz gazetę.
Zachowaj dystans wobec potoku słów, jaki płynie z ust polityków. Nie
przyjmuj ich bezkrytycznie. Pomyśl. Oszacuj, jak umiesz ich wiarygodność. Po
owocach ich poznawaj, nie po mowie. Człowiek łatwowierny jest lekkomyślny
(Syr. 19,4).
Ostrożność nie zawadzi też, gdy głośno wyrażasz swe myśli. Nie to, żebyś
miał kłamać. Wystarczy pamiętać, że słowa ranią. A jeśli nawet nie, to
przecież nie są jednoznaczne. Mogą być zrozumiane opacznie. Dlatego
roztropny mówca waży słowa. To rada nie tylko dla dyplomatów; spójrz ile zła
wokół sieją pochopne, nieprzemyślane wypowiedzi!
Z drugiej strony nadmiar ostrożności to też niedobrze. Nie pojadę odwiedzić
siostry, bo tyle wypadków. Nie pójdę na wybory, bo „oni tam wszyscy kłamią”.
Nie odezwę się na imprezie bo „jeszcze co chlapnę”...
A jak wyglądałby świat zdominowany przez ostrożność? Czy Kolumb odkryłby
Amerykę? Czy Armstrong stanąłby na Księżycu? Czy mielibyśmy penicylinę? I
tak dalej.
Przesadna ostrożność paraliżuje. Dlatego do moich słów też podchodź...
ostrożnie.
Ona Cię pociąga i
fascynuje. Do tego stopnia, że wykorzystują to chytrzy spece od reklamy: co
najmniej połowa produktów ma naklejkę z rogatą gwiazdą krzyczącą krótkim
„New!!!”, Neu!!!”, „Nowość!!!” I tak dalej, we wszystkich możliwych
językach.
Jak wszyscy, lubisz wszelkie nowinki. Chcesz być dobrze poinformowany, znać
wiadomości z ostatniej chwili. Nic dziwnego, że wiele gazet przyciąga
klientów tym słowem (w tym także nasze toruńskie „Nowości”). A serwis
agencyjny w radiowym slangu to „newsy”. Teraz jest era radia komercyjnego,
zdobywającego słuchacza sieczką złożoną z reklam, chwytliwych przebojów i
krótkiego oczywiście, ale obowiązkowo najświeższego serwisu informacyjnego.
Skąd ta nasza fascynacja nowym? Prawda, że lepszy nowy samochód od
używanego, że nowa kiecka to nie łach z lumpeksu. Rozumiesz też frustrację
dziecka zmuszonego do korzystania z używanego podręcznika, podczas gdy
koledzy i koleżanki szpanują „nówkami”. Lecz czy ta, niezbyt w końcu
górnolotna chęć posiadania wyjaśnia wszystko? Gdyby tak było, nie należałoby
optować za fascynacją nowością.
Lecz tak nie jest. Fascynacja ta wyzwala również najwartościowsze aktywności
w człowieku. Bez wiecznej pogoni za nowością, bez zniewolenia jej magią
stalibyśmy w miejscu. Jej czar wyzwala w człowieku pęd twórczy. Inżynierowie
wznoszą nowe budowle, realizując nowe wizje stylistyczne architektów.
Muzycy, literaci, malarze, tworząc swe dzieła, prześcigają się w
przełamywaniu konwencji. Uczeni oddają swe życie na poszukiwanie nowych,
lepiej wyjaśniających świat teorii.
Dobrze - powiesz. Lecz co mi do tego? Nie jestem naukowcem, artystą,
architektem. Owszem, korzystam z dóbr, które oni przygotowali, lecz żadnych
specjalnych fascynacji to we mnie nie budzi. Czy dla mnie pozostał tylko ten
ersatz nowości, owa „niezbyt górnolotna chęć posiadania”?
Niekoniecznie. Są przecież sprawy stare, lecz wiecznie nowe, choć niektórzy
będą Ci wciskać, że to przeżytek, anachronizm, zaściankowość,
drobnomieszczaństwo, średniowiecze, ciemnogród.
Co to takiego? Ano, przyjaźń, honor, odpowiedzialność, godność, odwaga...
Nic nowego, prawda? A jednak...
Wszyscy ludzie
rodzą się równi - oto jedno z odkryć Rewolucji Francuskiej. Myślą tą Europa
zauroczona jest do dziś. Idea równości (będącej z początku ledwie przymiotem
urodzenia) jęła systematycznie poszerzać obszar stosowalności, owocując
między innymi sympatycznie brzmiącą, lecz fatalną w skutkach „urawniłowką”.
Podszywając się pod wzniosłe hasła równości, obłudnicy i bandyci wprowadzali
systemy władzy, których efektem były rozsiane po globie mogiły - pamiątki
makabrycznych aktów ludobójstwa. Systemy władzy, których rasa ludzka będzie
się wstydzić przez następne tysiąclecia.
Idea równości przyniosła pojęcie sprawiedliwości społecznej. Ekscentryk
polskiej sceny politycznej, Janusz Korwin Mikke pyta: po co ten przymiotnik:
„społeczna”? Dla odróżnienia od „zwykłej” sprawiedliwości?
Wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi - powiada Orwell w
Folwarku zwierzęcym, przestrzegając przed niebezpieczeństwem manipulacji
tą ideą. Manipulacji, która stała się faktem, a doświadczaliśmy tego przez
pięćdziesiąt lat tzw. komuny.
Lecz lata te minęły. Żyjesz teraz w wolnym kraju. Czy więc jesteś wolny od
zagrożeń, jakie niesie manipulacja ideą równości?
Bynajmniej. Inni obłudnicy, bardziej perfidni, podsuwają Ci nową wizję
równości. Zrównali nie tylko ludzi; także prawdy. Według nich nie istnieje
jedna prawda, ale całe ich mnóstwo. I każda każdej równa! Wszystko jest
względne, zależy od punktu widzenia. Nie ma rzeczy normalnych i odstępstw od
normalności. Wszystko może być normą, może tylko trochę „inną”. Masz więc
kochających „inaczej”, sprawnych „inaczej”, myślących „inaczej”... Czemu nie
możesz mieć pracujących „inaczej”, szczerych „inaczej”, trzeźwych „inaczej”?
I tak dalej. W ten oto prosty, lecz genialny sposób pozbędziesz się
zboczeńców, pomyleńców, pijaków, kłamców... I tak dalej.
Totalitaryzm równości jest jeszcze gorszy niż totalitaryzm przemocy.
Owszem, wszyscy ludzie rodzą się równi - wobec Boga. I to powinno
wystarczyć.
Dajesz coś (lub
otrzymujesz) na wieczną pamiątkę. Ona wiecznie się spóźnia.
Czekałeś na to całą wieczność.
Już na przykładzie tych kilku sloganów widzisz, jak bardzo rozmyty jest
obszar znaczeniowy wieczności. Może ona znaczyć na zawsze, ciągle, bardzo
długo. Tak czy owak, potoczne życie każe Ci kojarzyć wieczność z czasem.
Większość ludzi spytanych, co rozumie przez wieczność, odpowiedziałaby
zapewne: „bardzo długi okres czasu”. Wyrażający się ściślej użyliby, być
może, określenia: „nieskończony okres czasu”.
A co na to filozofowie i teologowie - było nie było, specjaliści od
wieczności? Cóż, powiedzmy sobie szczerze - mają oni z nią wiele problemów -
właśnie w kwestii jej relacji do czasu. Dotyczy to zwłaszcza już
materialistów, którzy muszą przypisywać materii „boskie” cechy wieczności i
niezniszczalności. Obserwując powszechny proces degeneracji materii (rdza,
erozja), trudno dać wiarę tak karkołomnym założeniom.
My, chrześcijanie kojarzymy wieczność z niebem. Dziś, w uroczystość
Wszystkich Świętych odwiedzisz zapewne cmentarz. Na wielu nagrobkach
spotkasz napis: odszedł po wieczną nagrodę. Modląc się za zmarłych,
powtarzasz: wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie. Do Kościoła
przygnała Cię nadzieja na życie wieczne, o którym wielokrotnie
zapewnia Cię Nauczyciel: Każdy, kto wierzy we Mnie nie umrze na wieki
(J 11,27). Moje owce słuchają Mego głosu a Ja znam je. Idą one za Mną i
Ja daję im życie wieczne (J 22, 27-28).
Mając nadzieję na życie wieczne, nie wiesz, czym jest Wieczność. Powiadają
Ci, że to Świętych Obcowanie (Symbol Apostolski), oglądanie Boga
twarzą w twarz (1 Kor 13, 12). A tak naprawdę to ani oko nie
widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak
wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2,9).
Wynika stąd, że raczej nie będzie Ci dane dociec, czym jest wieczność.
Jeśliś jednak nadal ciekaw, pochyl się w ten skłaniający do zadumy dzień nad
słowami Księgi Objawienia:
Nic godnego klątwy już [odtąd] nie będzie.
I będzie w nim tron Boga i Baranka,
A słudzy Jego będą Mu cześć oddawali.
I będą oglądać Jego oblicze, a imię Jego - na ich czołach.
I [odtąd] już nocy nie będzie,
A nie potrzeba im światła lampy i światła słońca,
bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi
i będą królować na wieki wieków (Ap 22,3-5)
Wolnoć Tomku w
swoim domku - mówił Gaweł do Pawła w znanym wierszyku Fredry,
uzasadniając w ten sposób pozornie słuszną a popularną w czasach
Rzeczpospolitej szlacheckiej zasadę na zagrodzie szlachcic równy
wojewodzie. Wszelako Paweł pokazał, że zasada ta jest obusieczna.
Wolność nie oznacza, iż każdy robi, co mu się żywnie podoba, jak to wynika
ze sloganu Owsiaka „róbta co chceta”. Taka wolność nazywa się swawolą.
Niestety, takiej wolności hołdowali nasi przodkowie. Jak się to skończyło,
wiesz dobrze. Z lekcji historii, może także z rodzinnych tragedii. Owa
„wolność” uprawiana przez zaściankową szlachtę skorą bardziej „do bitki i
wypitki” zaowocowała utratą niepodległości, wymazała Polskę z map Europy na
prawie dwa wieki.
Czymże zatem jest wolność, jeśli nie możnością „robienia, tego, co się
chce”?
Zastanów się: komu przypisujesz atrybut wolności. Oczywiście, człowiekowi -
odpowiesz. Wolność jest cechą odróżniającą ludzi od zwierząt.
Ano właśnie. A w jaki sposób poznałeś, że zwierzę nie posiada wolności?
Przez brak intelektu? Skądże! Gdyby tak było, należałoby „racjonować”
wolność także wśród ludzi. Więcej wolności temu, kto ma więcej oleju w
głowie, mniej temu, kto ma mniej. Absurdalne, prawda? Wszyscy ludzie rodzą
się wolni - głoszą preambuły konstytucji w wielu krajach, ze Stanami
Zjednoczonymi na czele.
Zatem - co „w temacie wolności” odróżnia zwierzę od człowieka? Pomyśl -
czemu nie masz za złe krowom, psom, koniom, gdy zanieczyszczają ulice i
chodniki? Raczej już masz pretensje do ich właścicieli. Tymczasem, gdyby tak
uczynił człowiek, byłbyś oburzony. A przecież zwierzę postąpiło dokładnie
według zasady „róbta co chceta”! Odczuwało potrzebę fizjologiczną, więc
„narobiło” i koniec. Czy takie postępowanie nazwałbyś wolnością?
Co powstrzymuje człowieka od podobnego czynu? Aby to sobie uświadomić,
zauważ, kto jest do niego zdolny. Może obłąkany? Może pijak? W każdym razie
ktoś o ograniczonej poczytalności. Ktoś nieodpowiedzialny.
Podstawowym warunkiem wolności jest więc odpowiedzialność. Temu, kto z
takich czy innych względów nie odpowiada za swe czyny nie jesteśmy skłonni
nazywać wolnym.
A co w takim razie jest warunkiem odpowiedzialności? Są różne szkoły. Skoro
jednak jesteś chrześcijaninem, winieneś szukać odpowiedzi u Nauczycieli
Kościoła. Jednego z największych chcę Ci tu dziś polecić. Sięgnij po
książkę Karola Wojtyły Miłość i odpowiedzialność.
A potem poszperaj u św. Augustyna. Znajdziesz zdanie w sposób krótki, acz
wyczerpujący definiujące wolność chrześcijanina: Kochaj i rób, co
chcesz.
Zdanie tak podobne do infantylnego zawołania Owsiaka. Tak podobne i tak
krańcowo różne.
Módl się i
pracuj. Tą pradawną maksymą św. Benedykta kierowały się pokolenia
naszych przodków. Kilkanaście (a może już kilkadziesiąt) lat temu jakiś
złośliwiec dopisał: a garb ci sam wyrośnie. I tak już zostało.
W naszych czasach wytrwałość mocno się zdewaluowała. To skutek cywilizacji
typu konsumpcyjnego. Lubisz, gdy coś łatwo przychodzi. Zżymasz się i
zniechęcasz, gdy trzeba odrobiny wysiłku.
Popatrz tylko. Siedzisz w wygodnym fotelu, oglądasz szmirowate filmy w
telewizji, gdzie wszystko podają Ci „na tacy”. A gdyby tak złapać za
książkę? Krzywisz się? Bo trzeba pobudzić wyobraźnię, prawda? Tylko mi nie
mów, że Ci się oczy męczą. Od telewizora też.
A co mówisz dzieciom? Jak kształtujesz ich wolę, charakter? Gdy czegoś chcą,
pragną tak mocno, jak to tylko dzieci potrafią, gdy marzą o nowej lalce
Barbie, o nowej grze telewizyjnej, o nowej płycie, o nowych kolczykach...
Myślisz, że to barbarzyństwo - odmówić, przecież dziecko tak pragnie! Więc
spełniasz każdą zachciankę, dużą, małą – i z przyjemnością patrzysz na
rozradowaną twarzyczkę... Kogo bardziej kochasz: siebie, czy swoje dziecko?
Pomyśl - może tu chodzi o Twoją, nie dziecka radość?
A potem dziwisz się, że po dwóch dniach lalka leży w kącie, gra telewizyjna,
płyta się znudziła, a kolczyki są niemodne... Może jednak należy się twojemu
dziecku odrobina niespełnionych pragnień, trochę dłuższego oczekiwania?
Kiedy dorośnie, nie raz potrzebna mu będzie wytrwałość; wtedy stanie
bezbronne wobec świata, pełne pretensji do Ciebie - że nie dałeś mu tego, co
najważniejsze. Że chowałeś jak w cieplarni, chroniłeś przed stresami, bo
taka teraz w wychowaniu moda.
Pewnie jesteś oburzony: jak to, mam sekować własne dziecko? Mam harować jak
wół, gdy wszyscy wokół kombinują? Idą na skróty?
Jeśli tak, to chyba nie po drodze Ci z Panem Jezusem. Pamiętasz? On
powiedział, że do Królestwa Niebieskiego nie wchodzi się drogą wygodną, lecz
krętą i ciernistą.
Wytrwałość jest niewątpliwie cnotą. Cóż z tego, skoro i cnota nie w
modzie...
Pewien jegomość
chwalił się koledze, że ma inteligentnego psa, który opanował sztukę gry w
pokera, lecz jest nieskuteczny, bo gdy ma dobrą kartę, merda ogonem.
Merdanie ogonem sygnalizuje psią radość. Chęć jej pokazania jest tak silna,
że pies nie umie opanować tego odruchu. Nie tylko pies zresztą; człowiek
także. Mówisz, że radość cię rozpiera. A gdy opowiadasz o spotkaniu ze
znajomym, który akurat otrzymał awans, używasz określenia: „jego oczy
tryskały radością”.
Radość, podobnie jak smutek napełnia nas. Mówimy przecież „pełen smutku”,
„pełen radości”. Lecz smutek jest nieśmiały i milkliwy. Człowiek smutny
usuwa się na bok, pragnie samotności. Natomiast radość jest inna. Szuka
ujścia, pokazania się. Człowiek pragnie swą radością dzielić się z innymi.
Bez tego dzielenia radość jest niepełna. Ludzie napełnieni radością biegają
po krewnych, znajomych, opowiadają im o swoim szczęściu.
Radość jest odurzająca. Działa jak narkotyk. Zakłada ci na nos różowe
okulary, precz odgania pesymizm i sceptycyzm. Człowiek napełniony po brzegi
radością nieraz zachowuje się komicznie. Traci kontrolę nad swym
zachowaniem, biega, gestykuluje, krzyczy, śmieje się, płacze... Przypomnij
sobie dziecko rozpakowujące w wigilijny wieczór swoje prezenty.
Radość jest pokarmem duszy. Sprawia, że stajemy się lepsi, wrażliwsi.
Napełnionemu radością łatwiej wykrzesać życzliwość dla bliźniego, niż
ponurakowi. Radość zmienia ludzi nie do poznania. Daje im niespożytą
energię, pcha do społecznej aktywności.
Boże Narodzenie to święto Radości. Dobry czas, byś zamyślił się nad twoimi
radościami. Tymi małymi i tymi dużymi. Skąd się biorą? Kiedy się pojawiają,
co je odpędza? Dużo dowiesz się o sobie w ten sposób.
Twój Cień wygrzebał dziś z pamięci swą największą radość. To było przed
laty, gdy - tuż przed Bożym Narodzeniem - otrzymał Prezent Życia od
Najwyższego. Dzielił się tą radością ze wszystkimi bliskimi. Także z kartką
papieru. Napisał o tym tak:
„...syn, waga trzy czterysta, długość pięćdziesiąt siedem...
...jak się czuje, panie, no tak jak matka po porodzie”
blaszany grzmot słuchawki wsącza się w mózg zwycięskim pochodem...
...odnajduję główkę: mały, różowy pączek w rozchylonych płatkach becika
oczy, które jeszcze nie widzą są jak studnia pełna mej krwi...
...popatrz synu, jakie mieliśmy szczęście!
przecież mogliśmy rozminąć się
w tłumie jesiennego szelestu
kartek kalendarza...
Zdrowia,
szczęścia, pomyślności. To chyba najpopularniejsze „menu” życzeniowe. Na
wszelkie okazje: imienin, urodzin, świąt, Nowego Roku.
Wiesz dobrze, co to zdrowie. Wiesz (albo Ci się tylko tak wydaje), co to
szczęście. A czy wiesz, co to pomyślność?
To powodzenie - odpowiesz zapewne. Prawda. Etymologicznie pomyślność wywodzi
się od zwrotu „po myśli”. Tak mawiasz, gdy coś Ci się udaje, gdy zdarzenia
następują zgodnie z Twymi życzeniami.
Czy należy życzyć komuś pomyślności? Tego by zdarzenia układały się „po jego
myśli”? Oczywiście - odpowiesz zdumiony. Czegóż można życzyć człowiekowi,
jeśli nie tego, co dla niego najlepsze?
Ale to nie to samo. Weź dla przykładu dziecko. W jego małym świecie
zdarzenia ułożą się „po myśli” jeśli wywrotka zrzuci na podwórku tonę
cukierków, a z kranu popłynie Cola.
No, w przypadku dziecka zgoda - odpowiesz. Ale dorosły? On chyba wie, co dla
niego najlepsze.
Niestety, nie wie, choćby był najmądrzejszy. Z tej prostej przyczyny, iż nie
umie przewidzieć przyszłości. Marzący o samochodzie traci nogi w wypadku.
Łaknący przygód młodzian wpada w złe towarzystwo i rujnuje sobie życie.
Seksowna kiecka, o którą tak wzruszająco prosi Cię córka prowokuje zboczeńca
do gwałtu.
E, tam, czarnowidztwo - żachniesz się. - W ten sposób lepiej nic nie robić!
Wszystko może być przyczyną grzechu, nieszczęścia!
Rzeczywiście, lecz przecież nie o tym mówimy! Drastyczność tych przykładów
miała Ci uświadomić, jak „chciejstwo” - układanie się zdarzeń „po myśli”
odbiega od „tego, co najlepsze”.
Nawet gdyby tak nie było, życzenie pomyślności niekoniecznie rodziłoby samo
dobro. Wyobraź sobie, iż życzysz jej bohaterom filmu „Sami swoi” - Kargulowi
i Pawlakowi. Kogóż biedny Pan Bóg miałby słuchać, po czyjej właściwie myśli
miałyby się układać zdarzenia?
Zastanów się - kiedy Pan Bóg nie miałby tu dylematu? Wtedy, gdyby Kargul i
Pawlak żyli w zgodzie. Kochali się, wzajemnie sobie dobrze życząc. Gdyby
żyli „po myśli Chrystusa”. Po Myśli, która ani była ani będzie, ale JEST.
Świat pójdzie w dobrym kierunku, jeśli rzeczy będą się działy „po myśli”
Boga. Po Myśli.
W Nowym Roku życzę Ci właśnie poMyślności.
- Mamusiu, a
Tomek zna mnóstwo nieprzyzwoitych piosenek - mówi siostra skarżypytka.
- Skąd wiesz? Śpiewa je? - pyta mama.
- Nie śpiewa, gwiżdże.
Ten dowcip ilustruje smutną prawdę, że o nieprzyzwoitości chętniej
rozmawiamy niż o przyzwoitości.
Z czym kojarzy ci się przyzwoitość? Powiesz pewnie - z ludźmi godnymi,
szanowanymi, uczciwymi, odpowiedzialnymi...
Dobrze. A nieprzyzwoitość? O, tu już - podejrzewam - możesz mieć „kudłate”
myśli. Dziewczyna nieprzyzwoicie ubrana ma zbyt krótką spódniczkę, zbyt
głęboki dekolt. Mężczyzna wyrażający się nieprzyzwoicie zapewne sypie
wyrazami, których większość ma bezpośredni związek z dziedziną seksu. To
samo powiesz o filmach erotycznych – a zawahasz się, nim nazwiesz
nieprzyzwoitym film eksponujący przemoc...
Określenia „przyzwoity” użyjesz nieraz zamiast „poprawny”, „solidny”. Ale
„niepoprawnego”, „niesolidnego” nie nazwiesz „nieprzyzwoitym”. Taka tu
asymetria. Pewnie ma ona swe uzasadnienie, pewnie dałaby się wyjaśnić,
gdybyś bliżej przyjrzał się ewolucji znaczeniowej tego słowa... ale przecież
nie o to chodzi. Ważne jest to, że słowa te mają przeciwne znaki w
dziedzinie wartości moralnych. Zawsze przyzwoitość jest dobrem,
a nieprzyzwoitość złem.
Czy warto być przyzwoitym? Tak - opowiada Władysław Bartoszewski w zbiorku
tekstów osobistych i nieosobistych pod takim właśnie tytułem: Warto być
przyzwoitym. A tak to uzasadnia:
Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi
oddane więcej niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia
dowodzi, że warto być przyzwoitym człowiekiem. „Pozostać przyzwoitym”
oznacza doświadczenie, że konieczne jest w ważnych kwestiach pozostać
nieugiętym, nie dać się poniżyć.
Spytasz: naprawdę opłaca się być przyzwoitym? Ileż dowodów temu przeczy!
Zobacz tylko Cieniu: oportuniści, krętacze zostają prezydentami. Malwersanci
i kombinatorzy żyją sobie bezkarnie pod parasolem immunitetów, albo w cieniu
pleców swych wszystkomogących protektorów, którzy słowo „przyzwoitość” znają
jedynie z encyklopedii lub romantycznych powieści. Wszędzie wokół - niestety
także na naszym osiedlu - dobrze prosperują domy publiczne eufemistycznie,
„dla zmyłki” nazywane teraz „agencjami towarzyskimi”. Bezkarnie uprawiają
nieprzyzwoity ponad wszelką wątpliwość interes - a włos im z głowy nie
spada. Tymczasem ileż wokół biedy, bezrobocia, niedoli – a dotyka to przede
wszystkim tych, których ty, Cieniu nazywasz przyzwoitymi. Jakże więc to się
opłaca? Pewnie odpowiesz mi: „w niebie”, w końcu nie tak dawno zachęcałeś
„módl się i pracuj”...
Odpowiem: w niebie też. Ale nie tylko. Przyzwoitość opłaca się również na
ziemskim padole. Na przykład... w łazience! Gdy się golisz, robisz makijaż.
Przecież możesz patrzeć w lustro bez obrzydzenia. A to bardzo wiele znaczy.
Jedyne, co jest
pewne, to śmierć - głosi znane porzekadło. Czy naprawdę?
W filmie „Spirala” Krzysztofa Zanussiego jeden z bohaterów w wielce
przewrotny sposób dowodzi tezy odwrotnej: doświadczenie - powiada - uczy
mnie, że nie umrę. Widzę przecież, że wszyscy wokół umierają - ale nie ja!
Widać mnie to nie dotyczy.
Logika wariata - powiesz. Istotnie, przecież „zdrowy rozsądek” nakazuje Ci
wyciągnąć wniosek odwrotny! Mówiąc bardziej „fachowo”, odruchowo stosujesz
tu indukcję (ten umarł, tamten umarł, więc wszyscy umierają). Skąd jednak
Twa pewność, że indukcja jest tu na miejscu?
Jedyne, co jest pewne, to to, że jestem. Cogito ergo sum - myślę,
więc jestem - powiedział Kartezjusz. Zastosował on w swym rozumowaniu metodę
sceptycyzmu. Jako sceptyk nie wierzę w istnienie czegokolwiek -
argumentował. - Zwątpię więc też w to, że sam istnieję. Lecz - zauważył -
skoro wątpię, to znaczy, że myślę. A skoro myślę, więc jestem.
Wydaje się, że rzeczywiście nikt, nawet największy sceptyk, nie jest w
stanie odebrać Ci pewności własnego istnienia.
Są jednak różne rodzaje pewności.
Pierwsza to pewność bezwzględna, która dotyczy np. twierdzeń matematycznych.
„Pewne jak dwa a dwa cztery” - powiadamy.
Druga - to pewność moralna. Nie jest ona absolutna, opiera się wyłącznie na
wysokim prawdopodobieństwie. Mimo to nią właśnie najczęściej się
posiłkujesz. To ona pozwala Ci... codziennie jeść obiad. Przecież nie
zjadłbyś, gdybyś wiedział, że jest zatruty, nie? A nie możesz mieć pewności
absolutnej, że nie jest! Może Twoja żona oszalała, może knuje intrygę?
A może w fabryce pomylili się i dodali strychninę zamiast konserwantów? (Nie
myśl tylko, że zniechęcam Cię do świątecznego obżarstwa, ot, przypadkiem
taki przykład mi się napatoczył...)
Trzecia - to pewność wiary. Tej, co góry przenosi. Tej, mocą której
Chrystus, a po Nim apostołowie uzdrawiali i inne znaki czynili. Tej, za
którą męczennicy wielu religii świata nie wahali się oddać życia (tak na
marginesie: czy słyszałeś, by ktoś oddał życie za to, że „dwa a dwa
cztery”?)
Zmartwychwstanie Jezusa nie jest pewnością absolutną (naukową). Nie jest
pewnością moralną, oparta na jakimś maksimum prawdopodobieństwa, bo
zdarzenie to jest samym nieprawdopodobieństwem. Zmartwychwstanie - to
pewność trzeciego rodzaju. Pewność wiary.
I nie łudź się, że ktoś przyniesie Ci nieśmiertelność jak twierdzenie
logiczne, albo jak talerz zupy.
Pokorne cielę
dwie krowy ssie - głosi przysłowie. Uznając tę mądrość, podziwiasz
ludzi, którzy opanowali arkana sztuki układów i uników; sam również masz
ambicje stosowania ich w życiu. A potem przychodzisz do kościoła, słuchasz
słów Jezusa: Niech wasza mowa będzie: tak-tak; nie-nie. A co nadto jest,
od Złego pochodzi (Mt 5,37). Słuchasz, wmyślasz się w nie i tracisz
dobre samopoczucie. Odruchowo bronisz się: Twarda jest Twa mowa, któż
może jej słuchać? Wymyślasz sobie takie różne „sztuczki” słowne - że
przecież to niepraktyczne, nienaturalne, wszak w przyrodzie nie ma idealnej
czerni i bieli, tylko nieskończona gama barw i odcieni...
W przyrodzie owszem. Ale nie w moralności, gdzie jak w logice zdanie jest
prawdziwe, albo fałszywe. Tertium non datur (trzeciego wyjścia nie
ma) - mawiali Rzymianie.
Kompromis. Ugoda. Zaniechanie swoich racji na rzecz racji drugiego. Przecież
to takie chrześcijańskie! - powiesz. - Mam kochać bliźniego - również
nieprzyjaciela (więc kogoś o odmiennych poglądach), mam przebaczać! Czymże
to jest, jeśli nie kompromisem? Fakt, można go używać do mniej szlachetnych
celów, np. do pięcia się po szczeblach kariery, ale ten smutny argument
dotyczy wszystkiego (np. technika atomowa może zabijać, ale może też dawać
niezbędne do życia ciepło, światło...).
To wszystko prawda, lecz doskonale wiesz, że istnieją granice kompromisu.
Ugoda nie może być uległością. Zgadzasz się z sąsiadem, żeby malować wspólny
płot na przemian: jednego roku ty, drugiego on. Lecz nie zgodzisz się, gdy
on będzie chciał to robić raz na 10 lat! Dla każdej ugody istnieje non
possumus.
Istnieją też obszary, w których o kompromisie nie może być mowy. Jeśli,
dajmy na to, ktoś wniósł pod obrady parlamentu projekt uchwały, że nie wolno
kraść i 1/7 posłów była przeciw, to wierność idei kompromisu nakazywałaby
ogłosić, że nie wolno kraść we wszystkie dni z wyjątkiem np. sobót. Absurd,
nieprawdaż?
Kompromis nie ma sensu w świecie poglądów, idei. Jeśli ty wierzysz w Boga, a
sąsiad nie, to jaki w tej materii moglibyście zawrzeć kompromis? Prawda, nie
musicie się zarzynać z powodu niezgodności poglądów w tym „temacie”, ale
musicie pozostać każdy przy swoim poglądzie, lub przyjąć - w całości! -
pogląd adwersarza..
Współczesny świat gloryfikuje kompromis, buduje mu ołtarze, pomniki.
Przypisuje mu wręcz uniwersalny charakter, stosuje w każdym obszarze. Stawia
go po stronie wartości. Tymczasem jest on ledwie mniejszym złem.
A bywa, że i większym.
Wiosna. Przyroda
budzi się z zimowego snu. Życiodajne soki coraz mocniej krążą w konarach
drzew. Także krew coraz żywiej krąży w twoich żyłach. Intensywniej reagujesz
na każde zdarzenie.
Wiosna. Dobry czas, by pomówić o namiętności.
To trudny temat. Nie tylko dlatego, że często dotyczy sfer życia chronionych
kotarą intymności. Także dlatego, że to, na ile masz do czynienia z
namiętnością w dużej mierze zależy od tego, ile masz lat.
Jeśliś młody (młoda), bierzesz życie pełną piersią. Intensywnie przeżywasz
każdą chwilę, każde zdarzenie. Masz skłonność do prostolinijności, twe
reakcje cechuje niecierpliwość tak właściwa młodemu wiekowi. Twa namiętność
każe ci spędzić pół nocy nad modelem samolotu, lub przed ekranem komputera.
Dziesięć razy w kółko będziesz słuchać nowej płyty ulubionego zespołu,
egzaltując się każdym przebojem. Dzień w dzień, wieczór w wieczór
uruchamiasz swą „maszynkę marzeń”: może jesteś rozchwytywanym idolem, może
lotnikiem, może znaną modelką, której towarzyszą westchnienia wielbicieli?
Twe marzenia są tak intensywne, że zaciera się różnica między nimi a
realnością.
Popatrz: ładną chwilę już rozmawiamy o namiętności, a jeszcze ani razu nie
padły słowa „miłość”, „romans”, „zadurzenie”... I nie padną. Nie dlatego,
że nie przystoi w parafialnej gazetce. Dlatego, że chciałbym, byś wiedział,
iż namiętność, to nie tylko seks. To coś o wiele więcej. Pomyśl o tym.
Jeśliś dorosły (dorosła), bierzesz życie z dystansem. Wiele doświadczeń
życiowych nauczyło cię sceptycyzmu i dystansu do zdarzeń, ludzi. Nauczyłeś
się też cierpliwości, ostrożności w kontaktach z innymi, w formułowaniu
wypowiedzi. Twe marzenia wyblakły, rozcieńczyły się w prozie życia. Życie
małżeńskie, rodzinne obrosło rutyną: praca, gazeta, telewizor, przed którym
zasypiasz...Twa namiętność wypaliła się i czasem tak po prostu nic ci się
nie chce. Można by o tobie powiedzieć „psychiczny emeryt”.
Tymczasem przychodzi wiosna. Zbudź się, człowieku! Weź życie pełną piersią!
Zachwyć się modelem samolotu, nad którym pół nocy spędził twój syn. Wyjdź na
podwórko i pograj z dzieciakami w kosza.
To transakcja wiązana. One się od ciebie uczą życia. Ty ucz się od nich...
namiętności.
Są sprawy,
którymi żyjesz na co dzień. Nazywasz je powszednimi, prozaicznymi. Niektóre
są ważne, inne błahe.
Są sprawy, którymi żyjesz od święta. Tu wszystkie są ważne i podniosłe.
Wśród nich jest niepodległość.
Niepodległość wydaje się nie dotyczyć ciebie osobiście. Nie zajmujesz się
nią zbyt często, pewnie dlatego, że z nią jest podobnie jak ze zdrowiem:
zauważasz dopiero jej brak. Dokuczliwy brak.
Niepodległość znaczy tyle samo, co niezależność, ale dotyczy raczej dużych
zbiorowości: społeczeństw, narodów, państw. Nie powiesz o samotnym
sąsiedzie, że jest niepodległy, nie powiesz też tak o samorządnej gminie.
Niepodległość jest skarbem zbiorowości. Każdego skarbu trzeba bronić. Na
każdy skarb czyhają złoczyńcy. Zbiorowości wydają więc krocie na ochronę
swego skarbu: obronność. Narody uciśnione marzą o niepodległości i składają
ogromne, niestety zazwyczaj krwawe ofiary na jej rzecz. Polacy szczególnie
dobrze rozumieją owe marzenia, bo na ponad dwa wieki (z krótką przerwą) ten
skarb im zabrano.
Ze smutkiem musisz przyznać, że niektórzy rodacy przyczyniali się do utraty
niepodległości. Kupczyli nią dla własnych korzyści. Nazywamy takich
zdrajcami i brzydzimy się nimi.
Dwukrotnie w XX wieku odzyskiwaliśmy niepodległość. Niewielu jest żyjących
jeszcze świadków wyjścia z mroku zaborów. Lecz niemal wszyscy pamiętamy rok
1989, kiedy udało się nam przemóc zniewalający nas system komunistyczny.
Wraz z tym przyszła niezależność od wschodniego hegemona.
Może sądzisz, że złe już za nami. Że odzyskaliśmy skarb niepodległości na
zawsze. Że nie znajdzie się nikt gotowy nam zagrozić. Że od dziś nikt z
rodaków nie poważy się kupczyć naszą wolnością.
Jeśli tak uważasz, toś optymista. Powiedziałbym wręcz - utopista. Nie żyjemy
w jakimś wyjątkowym momencie historii. Otaczające nas społeczności nie
przeistoczyły się nagle w anielską trzodę, a wśród rodaków nie brakuje
takich, co by nas za psi nawet grosz sprzedali.
Przyjrzyj się, co ci wpisali do nowej konstytucji.
Powiadają, że
pewien gość wykręcił żarówkę, która oświetla wnętrze lodówki, bo nie ufał
wyczytanym w instrukcji zapewnieniom, że gaśnie ona, gdy zamknie się drzwi.
Prawda to, czy anegdota, faktem jest, że mamy skłonność do nieufności. Nie
tak dawno opowiadałem ci, że ojciec nowożytnego racjonalizmu Kartezjusz
zasłynął wprowadzeniem zwątpienia jako metody poznania.
Zapytasz: Jak mam pogodzić tę skłonność do nieufności z wiarą? Z nauką
Chrystusa o zawierzeniu bez końca? Czy nieufność nie jest raczej występkiem
niż cnotą? To, że przynosi pewne sukcesy na gruncie poznania, nie oznacza
przecież, że w odniesieniach moralnych leży po stronie dobra!
Kościół od wieków głosi: zaufaj Bogu. Zdecydowaną większość świętych
wyniesiono na ołtarze właśnie dzięki ich bezgranicznemu zaufaniu Bogu. To
ono dawało im moc, ono było motorem poświęcenia i heroizmu.
Zaufać Bogu - to rozumiem - powiesz. A co z człowiekiem? Co krok spotykamy
przykłady negatywne. Przecież ufność jest zupełnie bezbronna wobec wszelkiej
maści cwaniactwa!
Rzeczywiście, masz tu prawo do nieufności. Nie oznacza to, że musisz
podejrzewać wszystkich o niecne wobec ciebie zamiary, bo popadniesz w manię
prześladowczą. Ale musisz w swoich stosunkach z bliźnimi używać
roztropności. To tak, jak prawo do obrony. Kochać bliźnich nie oznacza
jeszcze dać im po sobie chodzić. Szkodzi to nie tylko tobie: im też!
Znajdując skuteczność w swoim cwaniactwie, gotowi umacniać się
w przekonaniu, że to jest właśnie recepta na życie doczesne. A wraz z tym
oddala się od nich szansa na życie wieczne.
Zilustruję twoje prawo do nieufności na przykładzie bardzo aktualnym.
Porozmawiajmy o czekającym cię referendum konstytucyjnym.
Być może, masz tego tematu po dziurki w nosie. Jesteś skołowany, bo
wszelkiej maści autorytety z jednej albo z drugiej strony subtelnie albo
nachalnie namawiają cię byś dał swoje „tak” albo swoje „nie”. Używają przy
tym zawiłej argumentacji; każda wydaje ci się poprawna; w końcu masz mętlik
w głowie. Kuszą cię: weź tekst, przeczytaj, pomyśl, sam zinterpretuj...
Diabła tam, mnie polityka nie grzeje, to nie na moją głowę, zresztą tyle mam
własnych zmartwień... Może bym i poszedł, ale bo to ja wiem, kto naprawdę ma
rację?
Jeśli tak właśnie wygląda twoja sytuacja, coś ci doradzę. Zastosuj metodę
„konstruktywnej nieufności”. Wystarczy, jak sobie uzmysłowisz, komu tak
gorąco, aż do bólu zależy na uchwaleniu konstytucji teraz właśnie. Kto ( i
dlaczego!) ociągał się z nią przez pięć lat, kto (i dlaczego!!) ostatnio
włączył takie „turbodoładowanie”, że w ciągu kilku dni możliwe stało się
uchwalenie przez Sejm, Senat, przyjęcie poprawek Prezydenta, w końcu
uchwalenie... Przypomnij sobie, kto się najbardziej z tego uchwalenia
cieszył, kto tak żarliwie ci tę konstytucję wciska, kto ją reklamuje niby
jakiś proszek do prania.
A potem wystarczą tylko proste pytania: czy taki bieg wydarzeń nie budzi
uzasadnionych podejrzeń, co do szczerości intencji? czy ja ufam tym ludziom?
czy mnie z nimi po drodze?
Szczęść Boże!
Mądry Polak po
szkodzie - uczy przysłowie. Choć w zamierzeniu jest ono sarkastyczne, to
przecież tli się w nim jakaś nuta optymizmu. Skoro po szkodzie mądry, to
znaczy, że czegoś się nauczył. Jesteśmy zatem narodem pojętnym. (Czyżby?
Patrząc na wydarzenia ostatnich dni, nie mogę odmówić aktualności drwiny
poety utrzymującego, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi).
Należy mniemać, że przysłowie owo równie dobrze pasuje do innych nacji.
Jeśli uważasz, że niektóre rasy lub narody są w jakiś sposób szczególnie
uprzywilejowane, kręcisz się blisko rasizmu lub szowinizmu. Mawiał Winnetou,
że są dobrzy biali bracia i źli biali bracia; to samo tyczy się czerwonych.
Tu jest podobnie. W każdej zbiorowości ludzkiej są bardziej i mniej pojętni,
a ich statystyczny rozkład jest porównywalny.
Powiesz: nieprawda, przecież poziom cywilizacyjny danej społeczności ma
wpływ na pojętność jej członków.
To nie tak. Nie na pojętność, lecz jej ujawnianie i wykorzystywanie. Tam,
gdzie wyższa stopa rozwoju rzadziej dochodzi do dramatów Janków Muzykantów.
Masz, jak większość z nas, szacunek, nawet respekt dla ludzi pojętnych.
Łatwość, z jaką się uczą, myślą, budzi twój podziw, może nawet tajoną
zazdrość... Mieć to wszystko bez trudu - też tak chciałbym - myślisz.
Trochę mnie martwi ta twoja pogoń za łatwizną. Tydzień w tydzień idziesz do
kolektury Totolotka, by - jak sam z ironią mawiasz - zapłacić swój „podatek
od głupoty”. Wiesz, że marne masz szanse na wygraną - ale idziesz. Kusi cię
ten łatwy pieniądz. Nie omieszkasz też zadzwonić do „Audio-Tele”, mieć
zawsze „Kamę” w lodówce, wysłać kupon z potwierdzeniem murowanej wygranej
na loterii organizowanej przez jakiegoś naciągacza...
Z drugiej strony nie masz zbyt dobrego zdania o tzw. łatwych kobietach.
Dlaczego?
Żebyś tylko nie pomyślał, że pojętność jest grzechem. Skądże. Ona jest tylko
„warunkiem początkowym”, jaki zadaje Bóg - dawca talentów. Może więc jednak
nie powinieneś się tak przejmować, że inni dostali więcej? Bo jeśli więcej
będzie od nich wymagane - czy podołałbyś temu?
Myślałeś kiedykolwiek o pojętności w kategoriach zadania, odpowiedzialności?
Nieobecni nie
mają racji - stwierdza znane powiedzenie. Jest ono obecnie w modzie -
nie dziwota, bo żyjesz w czasach hegemonii demokracji (niektórzy zaczynają
już mówić wręcz o totalizmach demokratycznych - jeszcze chwila i będziemy
mieli demokratyczny terror...), która ma to do siebie, że wszelkich ustaleń
dokonuje się techniką głosowania. Rację ma tu zawsze większość tworzona
przez obecnych (choć przecież nie zawsze duchem!) w głosującym zgromadzeniu.
Skoro więc nieobecni nie „dają” głosu, to i racji swej nie przeforsują.
Dokuczliwość tej prawdy objawiła się ostatnio z mocą podczas referendum
konstytucyjnego. Większość Polaków była przeciw (badań co prawda nie
robiono, lecz wedle szacunków, wśród niegłosujących zdecydowanie przeważali
przeciwnicy konstytucji; fakt ten potwierdza też korelacja między frekwencją
a wynikami w poszczególnych regionach kraju: im ta pierwsza była większa,
tym rezultat dla miłośników konstytucji mniej korzystny...), lecz skoro
sporej części nie chciało się tego powiedzieć, racji im nie przyznano.
Zaraz potem Polacy pokazali, iż nie jest tak, że im na niczym nie zależy.
Popisali się wzorową obecnością na trasie papieskiej pielgrzymki. Ciekawe,
czy politycy wyciągną z tego jakieś wnioski (już nie domagam się, żeby
właściwe, lecz w ogóle jakieś).
Ty również z pewnością byłeś jakoś obecny na papieskim szlaku. Może w
Gnieźnie, może w Zakopanem, a może tylko za pośrednictwem telewizji. Być
może, wróciłeś z oczami zapuchniętymi od płaczu i do dziś gardło odmawia ci
posłuszeństwa z powodu wielkiego wzruszenia. Gdyby tak ktoś ci teraz
powiedział, żeś na papieskim pielgrzymim szlaku był nieobecny - z oburzeniem
pomyślałbyś: wariat jakiś!
A jednak to możliwe. Czyś wiwatował Gnieźnie, czy łzy wylewał w Zakopanem,
trudno dziś powiedzieć cokolwiek o twej obecności na papieskim szlaku. To
się okaże później, Za rok, za dwa. Teraz Papież rzucił w ciebie ziarno.
Dopiero wtedy, gdy ono zaowocuje, okaże się, czyś tam był naprawdę, czy
tylko dla tanich wzruszeń.
Czekając, nie zapomnij o swej obecności na odpustowym festynie!
Wakacje, sezon
urlopów kojarzą ci się z zielenią lasów, błękitem jezior, urokiem górskich
szlaków - słowem - z przyrodą. Rok cały biegasz zdyszany z domu do pracy,
z pracy do sklepów, urzędów... biegniesz nawet na niedzielną mszę, bo
odsypiasz zaległości z tygodnia. Gdzież ci tam w głowie zerkać na budzące
się życie, misterną pracę pająka. Nie masz czasu, by podglądać pracowitość
mrówek i pszczół, podziwiać kryształowo czysty śpiew słowika. Są inne,
ważniejsze sprawy: praca, kariera, pieniądze, polityka, sport (oczywiście,
myślę o meczach żużlowych, nie o joggingu w lasach Barbarki...) i tak dalej.
Ale teraz dość. Dość tyranii szefa, dość papierków, pieczątek, telefonów.
Jedziesz na urlop. Jeszcze tylko ta jedna, jedyna chwila nerwowej gorączki
przedwyjazdowej. Masz stres, bo rzadko ruszasz się samochodem dalej niż do
Chełmży, a tu w perspektywie ponad 500 km. Nerwy wyładowujesz na dzieciach
(bo kłócą się bez przerwy, gdzie które ma siedzieć), na małżonce (bo marudzi
i guzdra się), może jeszcze na przedmiotach martwych (ten cholerny zamek w
neseserze znów się zacina).
Ale teraz już naprawdę dość. Dojechałeś, cały w skowronkach, stres podróżny
„puścił”. Jest wieczór, siedzisz na przyzbie podhalańskiego domku
letniskowego i podziwiasz zachód słońca. Patrzysz długo, długo, z gębą
rozdziawioną w niemym zachwycie. Każdy cal twojego ciała czuje Piękno.
Nareszcie widzisz.
Patrz, patrz. Napatrz się, bo musi ci wystarczyć na cały rok.
Zacznijmy od
niewdzięczności. Mówisz o niej, że jest „czarna”, choć o wdzięczności nie
powiedziałbyś: „biała”. Wynika stąd, że wdzięczność jest czymś, normalnym,
jest oczekiwanym sposobem reakcji. Zwłaszcza, gdy dotyczy kogoś innego.
Zauważ, że znacznie częściej domagasz się wdzięczności od innych, niż gotów
jesteś okazywać ją sam.
Choć i wdzięczność, okazywana w nadmiarze lub koniunkturalnie, nie jest
cechą chlubną. Mówiąc o kimś „ale się wdzięczył” nie czynisz tego w odruchu
podziwu. Pogardliwie odnosisz się też do wszelkiej maści lizusów, nad
przyzwoitość okazujących swą wdzięczność. Doszukujesz się nieczystych
intencji: „zależy mu na stołku”, „pewnie ma coś na sumieniu”, „kto by się
tak płaszczył bez przyczyny”. I tak dalej.
Niewdzięczność okazywana w nadmiarze gorszy Cię jeszcze bardziej. Tu już nie
ma pogardy, tylko oburzenie: „co za niewdzięcznik”, „ale mi się odwdzięczył
za moją dobroć”, „niech skonam, jak mu jeszcze raz pomogę”. I tak dalej.
A przecież niewdzięczność niekoniecznie musi wynikać z premedytacji. Każdy
jest w jakimś stopniu egocentrykiem, uważa, że niektóre świadczenia ze
strony bliźnich należą mu się „bez łaski”. Pewnie zdziwiłby Cię ktoś
okazujący wdzięczność ekspedientce za uprzejmość, lekarzowi za troskliwe
potraktowanie, ojcu za codzienną strawę... To przecież ich święty obowiązek!
- utrzymywałbyś zdumiony.
Z drugiej strony utyskujesz na niewdzięczność dzieci: „zaharowuję się dla
nich, zdrowie tracę, a im tylko zabawa w głowie” Pomyśl: z ich dziecięcej
perspektywy cała ta twoja harówka to ojcowski obowiązek! Za co tu być
wdzięcznym?
Tak, tak. Wdzięczności trzeba uczyć, to Twoja wielka, rodzicielska
powinność. Dziś wśród dzieci panuje powszechne przeświadczenie, że ucząc się
„robią łaskę”. Nie dociera to do nich, że w ten sposób decydują o swym
przyszłym losie. Mówisz: smarkate jeszcze, nie rozumieją tych spraw.
Zapewne. Lecz w takim razie czemu im dawać oręż w postaci tzw. „praw
dziecka”? Czemu mają decydować o rzeczach, których jeszcze „nie rozumieją”?
Komu zależy na tym, aby relację między rodzicami a potomstwem ustawiać na
płaszczyźnie zimnego kodeksu praw i obowiązków zamiast na fundamentach
miłości i wdzięczności? Marzy Ci się parlament dzieci? Sięgnij raz jeszcze
po „Króla Maciusia I”.
Wdzięczności trzeba się też uczyć samemu. Jak? - zapytasz.
Mógłbym wskazać Ci wzorce, choćby św. Franciszka. Lecz powiem krótko: nie
oczekuj za wiele od innych.
Wtedy wdzięczność przyjdzie sama.
Powiada
przysłowie, że na pochyłe drzewo to i koza wejdzie. Tkwi w nim pewien
optymizm: wystarczy, by drzewo się wyprostowało i żadna koza nie będzie
miała doń dostępu.
Prawda ta w równym stopniu odnosi się i do Ciebie. Nie musisz pozwalać, aby
inni po tobie chodzili, w końcu nie jesteś dywanikiem. Wystarczy, że się
wyprostujesz.
Ktoś (bodaj Ryszard Kapuściński) określił zryw sierpniowy „Świętem
Podniesionych Głów”. Było to w latach stanu wojennego, gdy nikt przy
zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że cała ta historia, która zaczęła się
od wyprostowania głów (w czym kluczową rolę odegrała pierwsza pielgrzymka
Jana Pawła II do Ojczyzny) zakończy się tak, jak się zakończyła: globalnym
upadkiem komunistycznego totalitaryzmu, „imperium zła” - jak zwykł mawiać
Ronald Reagan.
Chociaż między posłuszeństwem a uległością nie ma przepaści, to jednak w
powszechnym odbiorze wartościuje się je krańcowo różnie. Dlaczego?
Powiedziałbym, że uległość to posłuszeństwo odarte z godności. Jest
obrzydliwością, gdy ktoś przemocą zabiera godność drugiemu (wtedy mówisz o
zniewoleniu). Lecz nie mniejszą obrzydliwością jest własnowolne oddawanie
swej godności swemu oprawcy, co właśnie ma miejsce w przypadku uległości.
Słynny rosyjski dysydent Aleksander Sołżenicyn pisał w Archipelagu Gułag
gorzkie słowa pod adresem swego narodu. Bez jego spolegliwości - twierdzi -
nie byłoby Archipelagu. Strach i obojętność sparaliżowały prawie
dwustumilionowy naród: czyż to nie przerażające?
Lecz obok wielkiej jest też mała, przyziemna uległość. Szef każe Ci zrobić
to i tamto; wiesz, że to bez sensu, lecz nic nie powiesz. Nie to, żebyś się
bał, skądże, tchórzem to ty nie jesteś, ale czy to warto sobie i komuś
szarpać nerwy?.
Może i nie warto. Lecz spójrz odrobinę dalej: wszyscy Twoi koledzy w pracy
podobnie zachowują się wobec szefa. Ten zaś wydaje coraz to głupsze
polecenia z coraz to głębszą pewnością o swych zdolnościach kierowniczych, o
słuszności swych „strategii”... Niechby się teraz znalazł naiwny, z właściwą
sobie prostolinijnością odkrywający to, co od dawna wiedzą i po kątach
szepczą wszyscy: że „król jest nagi”... Wariat, co?
A w domu ulegasz żonie (żeby nie skrzeczała za uszami), mężowi (lepiej być
cicho, a swoje robić za plecami), dzieciom (zapchają gębę czekoladą, to
będzie przynamniej pięć minut ciszy).
Tak oto żyjesz w świecie absurdu, mając o to do wszystkich pretensje - do
wszystkich, z wyjątkiem siebie. A przecież chyba masz swoją godność. Nie
musisz ulegać na każdym kroku. Miej swoje zdanie i broń go, gdyś do niego
sam przekonany. Zachowaj przy tym szacunek wobec adwersarza, pamiętając, że
to on właśnie, ten szacunek nakazuje Ci szczerość! Jeśli zaś ta szczerość go
zirytuje, to znak, że on Twego szacunku niewart - znów wygrałeś!
Żyjesz w czasach tryumfu
tupetu, wiec zapewne powiesz, że ani ci z nieśmiałością praktycznie, ani do
twarzy. I dodasz jeszcze: chyba nie będziesz mnie Cieniu Mój do niej
przekonywał, skoro ostatnio tak przestrzegałeś przed uległością!
Rzeczywiście przestrzegałem, lecz chyba już zauważyłeś, że nie pochwalam
skrajności. Słusznie też mniemasz, że chciałbym zachęcić cię do
nieśmiałości... cóż, kiedy nie śmiem. Trochę się boję, że mnie wyśmiejesz i
już nigdy nie weźmiesz serio mych podszeptów. Bo tak się jakoś z
nieśmiałością porobiło, że wszyscy mylą ją z uległością. A to przecież
zupełnie co innego.
Przypomnij sobie czasy dziecięctwa. Jako mały brzdąc miałeś w trakcie
rozmowy dorosłych jedno prawo i obowiązek: milczeć, gdy nie pytają. A teraz
nawet nie mrugniesz okiem, gdy twoja pociecha wkracza z impetem do pokoju i
bez żadnych wątpliwości co do swoich uprawnień rozpoczyna swoją „kwestię”
nie zadając sobie nawet trudu zaczekania, aż skończysz zdanie (bo akurat
rozmawiasz z małżonką). Taka to ich „nieśmiałość”.
Czy wiesz, że w szkołach podstawowych odzywka „wypchaj się” do nauczyciela
nie jest rzadkością? Prawda, to coś więcej niż brak nieśmiałości, to
zwyczajne chamstwo, lecz skierowane ku dorosłemu, wychowawcy, który powinien
dysponować orężem autorytetu! Zastanów się: jakim orężem dysponuje
obecnie pedagog w szkole, zwłaszcza w kwestii utrzymania dyscypliny w
klasie? Niechby który ośmielił się dać klapsa Jego Pierwszoklasistowskiej
Mości - już postępowy rodzic robi awanturę, gazety pieją o prawach ucznia
i zboczonych nauczycielach dyszących sadystyczną potrzebą znęcania się nad
dziećmi! „Zbrodniarza” zawiesza się, oczywiście w prawach wykonywania
zawodu, w szkole ćwierkają o tym, rzecz jasna, wszystkie wróble, co
niewątpliwie służy naszym pociechom, uczy ich respektu (nieśmiałości!) wobec
nauczycieli. A cóż zostaje tym ostatnim? Ano - mścić się i „sadzić lufy” z
matematyki, polskiego - nie za brak wiadomości, lecz za rozrabianie...
Za to dziedzina tzw. wychowania seksualnego jest polem do popisu do walki z
nieśmiałością. „Euroentuzjaści” rekomendują naszym pociechom „postępowe”
gazety, krążą niewiadomego pochodzenia broszurki z frywolnymi dowcipami...
jakoś nikomu to nie przeszkadza. Istna groteska.
Choć nie narzekajmy, bo może być jeszcze bardziej „postępowo”. W takich na
przykład Niemczech
nieśmiałość nastoletnich pociech została starannie wypleniona - do tego
stopnia, że nauczyciele muszą chodzić na kursy samoobrony...
Nieśmiałość jest anachronizmem. Z pewnością przeszkadza w życiu. Umiesz,
wiesz więcej od innych - ale się nie odezwiesz; bo na samą myśl o tym
czerwienieją ci uszy. Dlatego nigdy nie zdobyłbyś się na to, by przykładowo
stanąć podczas Mszy Św. naprzeciw wlepionych w ciebie setek par oczu i
przeczytać lekcję. Nie, na pewno umarłbyś ze strachu. Twoja nieśmiałość jest
tak duża, że wahasz się, czy w ogóle wejść do świątyni. Po długiej a
bohaterskiej walce ze swą słabością wchodzisz, by przycupnąć przy drzwiach –
i nie ma takiej siły, która mogłaby przesunąć cię w głąb kościoła.
Nie będę więc zachęcał cię do nieśmiałości. Masz jej pod dostatkiem - a ja
przecież nie pochwalam skrajności.