W cztery oczy

Home Up

W CZTERY OCZY

- bo jesteśmy sam na sam - Ty i ja. Dzieli nas tylko kartka papieru, na której teraz odnajdujesz moje słowa. Nikt i nic nie jest w stanie zakłócić tej intymności - jeśli tak będziesz chciał.
O sobie powiem Ci tylko jedno: jestem świeckim, zwyczajnym chrześcijaninem. Moje słowa będą adresowane przede wszystkim do świeckich.
A o czym będą te słowa?
Jan Paweł II powiedział kiedyś, że największym grzechem XX wieku jest brak poczucia grzechu. To prawda. Nasze sumienia śpią.
Będę się starał być Twoim cieniem. Mówiąc do Ciebie, mówię też do siebie. Rozbudzając swoje sumienie, będę chciał rozbudzić Twoje sumienie. Dlatego - jeśli udało Ci się je uśpić i dobrze Ci z tym - trochę ryzykujesz, czytając tę książeczkę. Sporo jednak możesz zyskać: śpiące sumienie to śmierć duszy. Więc nie lękaj się mych słów. Jesteś osobą wolną, zawsze możesz powiedzieć: to nie do mnie, mnie to nie dotyczy, ja taki nie jestem. Nim jednak tak pomyślisz, przypomnij sobie: ktoś już kiedyś tak mówił. Nie pamiętasz? Poszperaj w Ewangelii. Może to Ciebie widziano obok klęczącego celnika?

Twój Cień

SAMOTNOŚĆ

Człowiek jest istotą społeczną. Potrzebuje innych ludzi, aby żyć. Takim został „pomyś­lany” przez Boga. Wczytując się w słowa Księgi Genesis, można by nawet pomyśleć, iż owa cecha nieco Stwórcę... zaskoczyła, skoro skonstatował: Nie jest dobrze, żeby mężczy­zna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc. (Rdz 2, 18)
Nie dziw więc, że samotność jest dla człowieka nieszczęściem, powodem frustracji, a nie­rzadko dramatu. Studium samotności to wdzięczny temat w literaturze i filmie. Auten­tyczna, prawdziwa penetracja pokładów ludzkiej psychiki poddanej bolesnemu doświad­czeniu samotności (taka choćby jak w utworach Alberta Camusa) rodzi arcydzieło. Ludzie sztuki tworzą najświetniejsze perełki pod wpływem cierpienia, którego źródłem nierzadko bywa samotność.
Samotność dotyka każdego; nie zależy bowiem od miejsca zamieszkania, gęstości za­lud­nienia. Znany jest stereotyp samotnego w tłumie; bodaj ten rodzaj samotności przeraża najbardziej.
Dlaczego tak popularny jest pogląd, że jesteśmy skazani na samotność?
U jego źródeł leży frustracja niemożnością osiągnięcia pełnego kontaktu jaźni dwóch osób. Nikogo nie znamy tak naprawdę, tak do końca. Nawet najbliżsi, ci, których znamy od lat, ci, z którymi dzielimy większość chwil naszego życia - pozostają odrębnymi istota­mi. Jeśli uzmysłowimy sobie, że to, co naprawdę myślą, to, czym się kierują na zaw­sze pozostanie przed nami ukryte - ogarnia nas lęk. Wrażenie obcości, samotności potęguje się, zwłaszcza wobec zasłyszanych tu i ówdzie historii, które bezwzględnie potwierdzają taki stan rzeczy: on odszedł od niej po kilkunastu latach tak zgodnego przecież pożycia; okazuje się, że przez ostatnie dziesięć lat ją oszukiwał, czy to nie przerażające? Czy mój mąż (moja żona) nie postępuje podobnie? Jak to sprawdzić? Tak rodzi się zwątpienie, nieufność... już jesteś w szponach samotności.
Samotność opuszczonej kobiety, którą cyniczny (a może tylko bezmyślny) mąż zostawił na pastwę bezdusznego świata z cieknącymi kranami, wybitymi szybami, wieczną pustką w portfelu...
Samotność staruszków w Domu Opieki Społecznej, których liczne potomstwo roz­pierz­chło się po świecie, za nic mając czwarte przykazanie...
Samotność alkoholika wałęsającego się po zakamarkach ciemnych ulic, którego tak na­prawdę przeraża jedynie widok pustej butelki...
Samotność nieroztropnej dziewczyny opuszczonej przez tego, który zapalił nowe życie w jej łonie, miotającej się w rozterce, co wybrać: wstyd i zgorszenie, czy zbrodnię...
Czy naprawdę tak okrutny musi być ten świat? Czy nie ma żadnego antidotum na cho­robę samotności?
Owszem, jest. Człowiek zna je od zarania dziejów. To wspólnota. Zawsze możesz tra­fić na bezmyślnych mężów, niewdzięczne dzieci, cynicznego donżuana. Zawsze mo­żesz utracić z oczu sens lub cel życia i ulec złudzeniu, że tylko kieliszek przywróci Ci wzrok. Jeśli jednak egzystujesz we wspólnocie, takiej autentycznej, złączonej nie paragrafami wyrozumowanych umów, lecz nićmi bezinteresownej miłości i solidarności - możesz być pewien, że spotkasz życzliwą dłoń.
Do udziału we wspólnocie wzywa Cię także Kościół. Ona nazywa się Ciało Chrys­tu­sowe.
Może mielesz te dwa słowa jak zużytą gumę do żucia? Historia tak je wyświechtała, że już nic nie znaczą - powiadasz.
Nie historia, lecz garstka frustratów. Możesz stanąć po ich stronie. Lecz gdy dopadnie cię samotność - zostanie ci chłód gorszy od kosmicznej pustki.
 

JEDNOŚĆ

Abyście byli jedno - czytamy życzenie Chrystusa w Ewangelii. W świetle historii Kościoła życzenie owo przybiera postać mrzonki. Cóż zrobiliśmy z tą jednością pierwszych wspólnot chrześcijańskich? Ileż było schizm, rozpadów większych i mniejszych? Ile działa sekt, nierzadko tak przerażająco odległych od nauki Chrystusa - a przecież jakoś się z nią identyfikujących? Czy o to mogło chodzić naszemu Nauczycielowi? Wszak zapowiedział, że nadejdzie jedna owczarnia i jeden pasterz. Tymczasem, zamiast się skupiać, chrześci­jaństwo ulega procesowi podziałów, procesowi, którego intensywność raczej rośnie.
Patrząc w przeszłość i teraźniejszość, w historię niekoniecznie ograniczającą się do dziejów Kościoła, zauważamy, że jedność rzeczywiście jest mrzonką. Pluralizm, różnorodność - to podstawowa cecha kondycji człowieka jako istoty społecznej. Jak świat światem, począwszy od Kaina i Abla poprzez Noego i jego antagonistów, Izaaka i Izmaela, poprzez dzieje Greków i Rzymian, Germanów, Franków, Słowian - obserwujemy ciąg waśni i podziałów. Teraz znów moda na pluralizm, prawo do własnej kultury, języka, samostanowienia - przymiotów tych narodom wzbraniałby otwarcie chyba tylko szaleniec... Może więc to różność - a nie jedność - jest prawem rozwoju? Czyż warto wierzgać przeciw ościeniowi? Czyż warto zmuszać rzekę by płynęła pod prąd?
Ale to tylko jedna strona medalu. Pomimo pluralizmu, obserwujemy przecież nurty in­tegracyjne. Zwłaszcza ostatnio: czyż nie trwa właśnie szaleńczy wyścig krajów post­komu­nistycznych do „wspólnoty europejskiej”? Czyż - po niesławnym zgonie Ligi Narodów - nie powstała mimo wszystko Organizacja Narodów Zjednoczonych? I choć do jej działań od­nosimy się sceptycznie, choć jej bezsilność nierzadko przybiera formy dramatyczne – nie­wielu odważy się kwestionować sens jej bytu. Budowanie wspólnot jest mocniej zaszyte w kondycji człowieka niż tendencja indywidualizacji.
Dialektyka jedności i różności dotyczy także Kościoła. Z jednej strony sięga daleko - aż do Tajemnicy Boga w Trzech Osobach. Z drugiej - dotyka nas, szarych członków Kościoła nakazem tworzenia wspólnoty: wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno ciało (1 Kor 12,13), mając prawo do zachowania własnej indywi­dualności. Chrystus nie każe nam budować społeczeństw totalistycznych, w których oby­watele podobni są do jednakowo zaprogramowanych automatów. Nie każe składać w ofierze swych języków, kultur, zwyczajów. Każe wznosić się ponad podziały rasowe, kul­turowe i językowe.
Ponad wszelkimi przykazaniami jest miłość Boga i bliźniego. Gdy nosisz ją w sercu - już jesteś członkiem Chrystusowego Ciała. Już jesteś w Jedności.
 

WRAŻLIWOŚĆ

Kilkanaście miesięcy temu cały tzw. „cywilizowany” świat przejęty był do głębi losem wy­rzu­conego na brzeg morza (bodaj w okolicach Alaski) wieloryba, który nie mógł o włas­nych siłach wrócić do naturalnego dlań żywiołu oceanu, przez co groziła mu niechybna śmierć. Środki przekazu w czołówkach wiadomości przekazywały informacje o rozwoju wydarzeń, w USA zawiązywały się spontanicznie komitety ocalenia sympatycznego mor­skiego ssaka...
Nieco później Europę zelektryzowało podobne wydarzenie: zaginął oswojony aligatorek. Postawiono na nogi policję w całym kraju, a społeczność z przejęciem oczekiwała na wiadomości o odnalezieniu zguby...
Ktoś patrzący z zewnątrz pomyślałby: oto pochwały godna wrażliwość. A przecież w tym samym czasie na oczach świata ginęły rzesze głodnych w Etiopii, Bangladeszu i wielu innych krajach. W tym samym czasie trwały wyniszczające wojny (Rwanda, kraje byłej Jugosławii). O losach tych ludzi z przejęciem gotowe były myśleć jednostki pokroju Matki Teresy, czy Janiny Ochojskiej. Zatrważające wiadomości z frontu, doniesienia o ludo­bójstwie, filmowe zdjęcia głodujących, których widok przywoływał na myśl hitlerowskie obozy lub stalinowskie gułagi - wszystkie te okropności cywilizowana społeczność przełykała jak hamburgery; jeśli już coś mogło wywołać podniecenie to imponująca sterylność operacji militarnych w wojnie o Kuwejt.
Oburzasz się na sąsiada, bo wypędził psa. Słusznie, przecież brzydko postąpił. Lecz może właśnie wczoraj wychodząc ze sklepu, w którym kupiłeś pokarm dla swych rybek, natychmiast przeszedłeś na drugą stronę ulicy, by nie słyszeć zawodzącej prośby Cyganki tulącej dwójkę umorusanych bachorów? Może przed miesiącem zwolniłeś z pracy człowieka, dowiedziawszy się, że kiedyś siedział? Może... zresztą sam poszukaj.
Chrystus woła o naszą wrażliwość. Pamiętasz?: Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, mnieście uczynili.
Obyś nie zapomniał, kogo On zwie „maluczkim”.
 

NIEWINNOŚĆ

Cóż Ci powiem z okazji Świąt Narodzenia Pańskiego?
Tylko jedno. Kimkolwiek jesteś: starym, młodym, mężem, żoną, samotnym - spróbuj spojrzeć w oczy dziecka. Zobaczysz tam niewinność. Jeśli jej nie widzisz, nie patrzysz zbyt dobrze. Zapomniałeś jak się patrzy. Dobrze widzi się tylko sercem - mówił lisek Małemu Księciu. Więc spójrz jeszcze raz i nie zapomnij o sercu - wtedy na pewno zobaczysz. Niewinność w oczach każdego dziecka jest taka sama, jak niewinność w oczach Dzieciątka Jezus. Lecz On ją zachował aż do śmierci krzyżowej a my... my ją utraciliśmy, wchodząc w dorosłość.
W Dzień Bożego Narodzenia życzę Ci tak mało i tak dużo: abyś zapragnął odzyskać niewinność Dzieciątka.
 

SZCZEROŚĆ

Jest takie powiedzenie: Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. Będziemy nazywali je zasadą „oko-serce”.
Zasada „oko-serce” zachęca do wstrzemięźliwości w mówieniu (z innego powiedzenia: milczenie jest złotem).
„Nie powiem jej o tej szałowej kiecce z Telimeny. I tak jej na nią nie stać, po co ma przeżywać żal i stresy”.
„Tata nie musi wiedzieć o tej wybitej szybie, znów się będzie wściekał”.
„Lepiej, gdy nie będzie wiedziała, że ma raka, biedactwo...”
„Prawda, miałem (miałam) mały romans, ale to już historia, po co psuć jej (mu) nerwy?”
Mówić - nie mówić? Zdania są podzielone. Zwolennicy zasady „oko-serce” utrzymują, że prawda nieraz jest zabójcza. Lepiej być nieszczerym niż zaszkodzić. Przeciwnicy wskazują, że przemilczenie prawdy to też kłamstwo. Jako grzech „podgrzewa” ono nasze sumienie, więc umysł podsuwa usłużnie różne takie „usprawiedliwienia”: „znów się będzie wściekał”, „po co mu psuć nerwy” etc.
Przed kilkoma miesiącami telewizja przypomniała poruszający film amerykański, w którym nieuleczalnie chora kobieta, dowiadując się o swej rychłej śmierci z pełną determinacją poszukuje zastępczych domów dla swych dzieci. Łatwo naszkicować alternatywę - co byłoby, gdyby „życzliwy” lekarz zdecydował o nieujawnianiu dramatycznego wyroku...
W świetle takich przykładów zasada „oko-serce” wygląda blado. Powiesz: przecież są jednoznaczne sytuacje, w których szczerość więcej szkody przyniesie niż pożytku! Tak? Na pewno? A sytuacja z owego filmu - czyż nie jest jednoznaczna? Umiałbyś się zachować jak ten lekarz? Kimże jesteś - jasnowidzem ferującym nieomylne wyroki, co lepiej: mówić czy nie?
Nie wiesz, co lepiej. Dlatego pełen jesteś rozterek, podejmując decyzje. I dobrze - to znak, że masz jeszcze sumienie.
Mówić czy nie mówić? To niemal zawsze problem mniejszego zła. Dlatego - wybierając - zwróć uwagę na swe intencje. Co tobą kieruje? Życzliwość czy złośliwość? Litość czy chęć odwetu? Odwaga czy tchórzostwo?
Siebie nie oszukasz.
 

INNOŚĆ

Zapatrzony w ”nowoczesną” Zachodnią Europę jesteś zapewne wyznawcą tolerancji. No i dobrze, szlachetna to rzecz uznawać prawo do inności. Z dumą przywołujesz historycznie niepodważalne tradycje naszej Ojczyzny w tym względzie: u nas nie było stosów z czarownicami, u nas arianie znaleźli schronienie etc. Ze wstydem i oburzeniem oglądasz w telewizji kołtuństwo wybijające szyby w ośrodkach dla narkomanów i chorych na AIDS.
Lecz bacz, abyś się nie zagalopował jak ci postępowi europejczycy, którzy rozdymają obszar znaczeniowy słowa „tolerancja” tak że tylko patrzeć jak eksploduje absurdem.
Wyzwalają się wszystkie tzw. „orientacje seksualne” (proszę zauważyć, to teraz nie zbo­czenia - to „orientacje”). Niektóre parlamenty, w imię „tolerancji”, zalegalizowały mał­żeńskie związki homoseksualne, przyznając im nawet prawo do... adopcji i wychowy­wania dzieci!
Dlaczego nie mówi się o dyskryminacji niewidomego tęskniącego za karierą malarza? albo anemika, który marzy o olimpijskim złocie w pchnięciu kulą? Czyżby ten absurd był bardziej oczywisty? Czy prawo do wychowywania dzieci przez zboczeńców (nie z mojej winy słowo to ma charakter inwektywy) nie jest bardziej niebezpieczne od przyznania pełnych praw obywatelskich osobom niepoczytalnym?
W jednym z programów „Tata a Marcin powiedział” ojciec gra przed synem rolę takie­go właśnie „postępowego”, „tolerancyjnego” europejczyka. Żarliwie broni równych praw dla pewnego nauczyciela muzyki, który jest „homo”. Jego hipokryzja wyłazi jednak bezlitośnie: gdy syn obwieszcza mu, że pójdzie wraz z kolegą do owego pana, w panicz­nym gniewie zakazuje mu kategorycznie.
Bacz, abyś - snobując na europejczyka - nie okazał się kołtunem większym od zaścian­kowych współobywateli wypędzających (bardziej pod wpływem strachu niż nietolerancji) nosicieli wirusa HIV ze swych wiosek i miasteczek.
Chrystus nie stroni od „innych”: ślepych, trędowatych, opętanych. Wszak oni potrze­bują Jego uzdrowicielskiej mocy bardziej niż „normalni”. Potrzebują i otrzymują.
Idź w Jego ślady. Podaj „innym” dłoń. Pomóż im. Lecz nie twórz niebezpiecznej – prze­de wszystkim dla nich samych - iluzji - że są n o r m a l n i.
 

LITOŚĆ

Jesteśmy narodem honorowym. Jedną z ekstremalnych ilustracji jest tu powiedzenie zastaw się a postaw się, lecz celniejszym wydaje się spostrzeżenie następujące: oto niemal całkowicie brakuje żebraków rodzimego pochodzenia. Są kraje, (głównie azjatyckie) gdzie żebractwo jest stylem bycia, elementem kultury. U nas jest oznaką (i wynikiem) jakiejś krańcowej desperacji, dla większości niezbyt odległej od desperacji samobójcy. Mówiąc inaczej - niezbyt lubimy, gdy ktoś się nad nami lituje. Czujemy się tym jakoś upokorzeni. Na odwrót - litując się nad kimś staramy się tego nie okazywać - by nie obrazić.
Tymczasem litość jest esencją chrześcijaństwa. Ewangeliści kilka razy akcentują, że przed dokonaniem cudu Chrystus „ulitował się”. Litość jest więc dlań motywem uzdra­wia­nia. Jest ambasadorką Jego miłości.
Powiesz: tak, ale On żył w Azji! Był wtopiony w tamte kulturowe realia, nie mógł postępować inaczej.
Nie mógł? Więc czemu mógł jadać z celnikami, rozmawiać z Samarytanką, uzdrawiać w szabat? Wszak to bardziej jeszcze bulwersowało ówczesnych Żydów!. Chrystus nie był konformistą; postępował tak, czy inaczej bez względu na otoczenie.
Nie chcesz, by się nad tobą litowali, bo duma ci na to nie pozwala. Duma czy swoista megalomania? Sądzisz, że sam sobie dasz radę? Pomoc innego człowieka uwłacza ci? A pomyślałeś, żeby mu dać szansę na chrześcijańską samorealizację? Pamiętasz? głodnych nakarmić, bezdomnych przygarnąć, chorych odwiedzić...
Nie litujesz się, żeby nie urazić. Tak naprawdę, czy też jest to pretekst mający uspokoić sumienie?
W jednym z opowiadań Czechow pisze o pewnym bogaczu, który obdarował udające­go się na koncert do odległego miasta ubogiego pianistę futrem, jako że zima była sroga. Po dotarciu do celu pianista ów ujrzał witające go tłumy. Zdziwił się, sądząc że jest to oznaka jego popularności. Tymczasem prawda była inna - ludziska przyszli oglądać... futro od bogacza, bo wieść o podarunku dotarła szybciej.
Sądzisz, że postępek bogacza miał swe źródło w litości?
Jeśli tak... może rzeczywiście lepiej się nie lituj.
 

WIERNOŚĆ

Trzecioklasiści Szkoły Podstawowej byli zdumieni, gdy katacheta objaśniał im zasadę nierozerwalności małżeństwa.
Jak to - wykrzykiwali - a rozwody?
Esencją nierozerwalności małżeństwa jest wierność małżeńska. I chociaż to zaledwie wycinek zjawiska (wierność można wszak zachowywać wobec Boga, przekonań, Ojczyzny etc.), właśnie ona, wierność małżeńska jest najbardziej spektakularną ilustracją wielkości i trudności wyzwania stawianego nam w realizacji człowieczeństwa. Świadectw na ludzką małość, niezdolność udźwignięcia brzemienia wierności jest w historii bez liku. Żydzi mieli w prawie mojżeszowym instytucję listu rozwodowego. Chrystus skwitował ją jednym celnym argumente: przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać żony lecz od początku tak nie było. Mimo tak kategorycznego tonu, którym Chrystus formułuje zasadę nierozerwalności małżeństwa, chrześcijanie także dalecy są od jej rygorystycznego przestrzegania. Instytucja separacji to również rezultat ustępstwa wobec zatwardziałości naszych serc.
Jesteśmy świadkami gwałtownej presji jaką tzw. „nowoczesne społeczeństwa” wywie­rają na Kościół, aby ten odstąpił od „nierealistycznych”, „nieżyciowych” reguł. Wierność nie jest dla nich wartością nienaruszalną; musi przejść do lamusa historii, Trudno ci wy­trzymać z żoną? Odejdź od niej, weź inną. Niezgodność charakterów, alkoholizm współ­małżonka, brak zainteresowania domem, rozpad uczucia... argumenty sypią się jak z rękawa. Rozejdź się - tak łatwiej. Po co oboje macie się męczyć? Komu potrzebny wasz wysiłek, żeby - na przekór owym wszystkim przeciwnościom - trwać w związku, który sami - dobrowolnie przecież - kiedyś zawarliście.
Rozpad małżeństwa nie wynika z praw natury. Jest wspólnym dziełem obu współ­małżonków. Orzeczenia o winie tylko jednego z nich to zwykłe oszustwa; czarno-białe charaktery występują jedynie w westernach. Zapatrzony w swój wspaniały, megalomański autoportret nie umiesz przypisać winy nikomu poza współmałżonkiem.
Jeśli nie jesteś rozwodnikiem (rozwódką), spytasz zapewne: po co mi to mówisz? A ile razy kiwałeś ze zrozumieniem głową: tak, to małżeństwo dalej nie miało szans, lepiej dla wszystkich, że się skończyło. Ile razy akceptowałeś ten - było nie było - bunt przeciw Chry­s­tusowi?
Wyobraź sobie człowieka dłuższą już chwilę siedzącego pod drzewem. Pytasz go: na co czekasz? On odpowiada: - tutaj leży jabłko. Czekam, aż podniesie się w górę i zawiśnie na gałęzi. Co pomyślisz? Wariat. To przecież wbrew prawom natury.
Czyżbyś sądził, że prawa Chrystusa są mniej obowiązujące od praw fizyki?
 

ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Wszędzie pełno tego słowa. Słyszysz je w radiu, telewizji. Czytasz w gazetach. Rozumiesz jego znaczenie doskonale. Tym bardziej, im bardziej dotyczy ono innych.
Jeśli tak, to wcale go nie rozumiesz. Ono dotyczy przede wszystkim ciebie.
Może jesteś nauczycielem. Skarżysz się na niesolidnego hydraulika. Ochoczo jednak twierdzisz, że wychowanie dzieci to sprawa rodziców - ty masz je tylko uczyć. Naprawdę?
Może jesteś prawnikiem. Masz za złe sklepikarzowi, że ci sprzedał nieświeży towar. Lecz pewnie obraziłbyś się, gdyby tobie przypisano cząstkę odpowiedzialności za prze­stępstwo popełnione przez recydywistę, którego nie tak dawno wybroniłeś, używając swych prawniczych sztuczek. Wiedziałeś, że to człowiek bez odrobiny sumienia. Twier­dzisz, że to przecież twój zawód - bronić, jesteś więc usprawiedliwiony. Naprawdę?
Może jesteś urzędnikiem. Narzekasz na lekarzy, na ich urzędniczy (sic!) stosunek do pacjenta. Lekarz to nie zawód, to służba - twierdzisz. Przepraszam, a urzędnik? Gdzieś na szczycie twego resortu stoi minister - po łacinie sługa.
Może jesteś ekspedientką. Wygrażasz kierowcy, który właśnie przed chwilą sprawił ci brudny prysznic. Brzydko postąpił, prawda. Lecz może lepiej pomyśl o tej niedowidzącej emerytce, której z pełną świadomością wcisnęłaś dwa nadgniłe jabłka?
Może jesteś...
Kimkolwiek jesteś - poszperaj w swoim sumieniu. Wysil umysł, by odszukać miejsca swojej odpowiedzialności. Pamiętaj, że za swoje - nie sąsiada - uczynki będziesz odpowiadał.
 

MORALNOŚĆ (1)

Zbyt wiele kryje się pod tym słowem, by ogarnąć to w naszym krótkim rozważaniu. Większość kultur wypracowało całe systemy moralne; dążenie człowieka do umiejętności rozróżnienia dobra od zła jest bowiem prawidłowością powszechną. Głębię tej prawdy najwyraźniej odnajdujemy w Księdze Genesis, w historii grzechu pierworodnego.
Wieki całe trwa też spór, czy moralność jest absolutna (na wzór praw fizyki obowią­zujących jednako w Waszyngtonie i Bangladeszu) czy raczej relatywna, zależna od kultury, w której egzystuje. Prawda leży zapewne pośrodku, zaś godne odnotowania jest to, że przytłaczająca większość kultur opiera swe systemy moralne na zdumiewająco podobnym szkielecie zasad podstawowych nazywanych często prawem naturalnym. Odnotujmy też, że większość filozofów utożsamia prawo naturalne z Dekalogiem.
Systemy moralne są piękne, choć, niestety, rzadko używane. Zgubnym dla człowieka jest mechanizm erozji moralności. Dramatycznym przykładem jest tu zjawisko faryzeizmu do dziś używane jako sztandarowy przykład hipokryzji. Chrystus umiał oddzielić akty pustego obrzędu od sedna religijnego kultu, stąd też tak często na kartach Ewangelii odnajdujemy wątki Jego sporu z faryzeuszami.
Erozja systemów moralnych nie ominęła, niestety, chrześcijaństwa. Przepaść między prawdami głoszonymi a przestrzeganymi pojawiła się w bigoterii celnie opisanej przez biskupa Krasickiego w jednej z fraszek: i mówiąc odpuść nam nasze winy biła bez litości/ zachowaj nas Panie Boże od takiej pobożności.
Chrześcijaństwo ma dobre lekarstwo na ową erozję. To spowiedź. Oczywiście, spo­wiedź szczera, autentyczna, nie formalna, odbyta dla pozostania w zgodzie z kościelnym przykazaniem. Spowiedź jest niezbędnym elementem dla utrzymania równowagi psy­chicznej. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że cywilizacje zeświecczone musiały zna­leźć jakiś jej substytut: instytucję spowiednika przejął psychoanalityk. To jednak bardzo ułomny substytut. Spowiedź - prócz swego psychoanalitycznego aspektu - jest Sakramen­tem. Jest Przebaczeniem. Jest zgładzeniem grzechów. Nasze winy toną w oceanie Boskiej Miłości. Podnosisz się pełen nadziei - oto możesz zacząć od nowa. Kochać to znaczy powstawać”- śpiewasz wraz z tłumem wiernych.
Tylko tak śpiewasz, czy rzeczywiście powstajesz?
Wielki Post to dobry czas, byś odpowiedział sobie na to pytanie. Byś zdał sobie sprawę - jak to jest z Twoją moralnością.
 

MORALNOŚĆ (2)

Ostatnio stwierdziliśmy, że trudno temat moralności zamknąć w króciutkim rozważa­niu. Poświęćmy jej zatem jeszcze odrobinę uwagi.
Dziś o systemie nieco egzotycznym, ale jakże swojskim: o moralności Kalego. Okreś­lenie pochodzi od sympatycznego, czarnoskórego bohatera sienkiewiczowskiej lektury W pustyni i w puszczy. Zwykł on bowiem mawiać: Kalemu ukraść krowę - źle, Kali ukraść krowę - dobrze.
Mówiąc o tym systemie uśmiechamy się. Przecież Kali był taki poczciwy. Jak dziecko. Uśmiech nasz ma więc w sobie coś z pobłażania: traktujemy moralność Kalego jako twór kultury prymitywnej, do której my, rasa bądź co bądź cywilizowana, winniśmy odnosić się z ojcowską wyrozumiałością. Nas to nie dotyczy. My już z tego wyrośliśmy.
Czy naprawdę?
Pewnie trudno byłoby znaleźć wśród nas człowieka, który z pełną świadomością i pre­medytacją stosuje zasady moralności Kalego. Lecz tkwi ona w nas niejawnie. Jak często czy­nimy drobne niegodziwości, usprawiedliwiając się byle pretekstem! Niechby jednak kto inny tak postąpił - dopiero podnosimy wrzask.
Moralność Kalego to system autocentryczny: umieszcza nas na szczycie hierarchii war­tości. Jesteśmy przez to wyróżnieni, należą się nam więc szczególniejsze prawa. Na przy­kład korzystasz skwapliwie, gdy znajomy wpuszcza cię do kolejki (pamiętasz? to była zmo­ra lat tzw. komuny). Drobiazg, prawda? A jednak w sposób nieuprawniony wyróżniasz siebie. Pomyśl: co czujesz, gdy widzisz jak ktoś postępuje podobnie? Niechęć, czasem na­wet oburzenie. Trzeba lepszej ilustracji?
Powiesz: przecież to drobiazg! Roztrząsanie tak detalicznych kwestii może mnie do­pro­wadzić do paranoi, kompleksu winy, Bóg wie, czego jeszcze...
Od rzemyczka do koziczka - uczy mądre polskie przysłowie. A ja powiem jeszcze: mo­ralność nie waży uczynków, tylko je dzieli na złe i dobre.
No tak - odpowiesz - ale przecież istnieje pojęcie mniejszego zła.
Istnieje. Lecz nie możesz twierdzić, że jeśli pan X ukradł wczoraj 100 zł a dziś tylko 20, to popełnił mniejsze zło.
Mniejsze zło - to wybór lepszej z kilku alternatyw. Niszczysz trawnik - to zło, jeśli jed­nak alternatywą jest życie przechodnia - to zniszczony trawnik jest złem mniejszym.
Lecz uważaj z tym mniejszym złem. Twój rozum - stary cwaniak - będzie ci podsyłał ca­łe armie argumentów pozwalających w ten sposób usprawiedliwić najohydniejszą nie­godziwość.
 

BIERNOŚĆ

W polityce stosuje się określenie „milczący elektorat”. Dziecko nie znające takich trud­nych wyrazów myśli, że pan Elektorat to ktoś bardzo ważny, skoro wszyscy zabiegają o jego względy.
Milczący elektorat to bierna masa obywateli, którzy dla polityka są wyłącznie wybor­cami. Milczący elektorat to strawa dla politycznych graczy bez czci i sumienia, którzy po­dobni są generałom nazywającym żołnierzy „mięsem armatnim”. Dopóki elektorat będzie milczący, dopóty demokracja będzie farsą. Odłóżmy jednak na bok politykę. Mamy jej pod dostatkiem w prasie.
Bierność zabija nie tylko demokrację. Zabija także religię. Można rzec że to bierność właśnie ukrzyżowała Jezusa na Golgocie. Przy biernej postawie mas, ludzi, którzy kilka dni wcześniej entuzjastycznie witali swego Proroka wjeżdżającego do Jerozolimy, Kapłani ro­bili co chcieli. Manipulowali reakcjami tłumu, podżegali, prowokowali. Głowę dam, że większość przyglądających się procesowi Jezusa nie żywiła doń urazy. Nie zionęła nienawi­ścią. Jednak nie zrobiła też nic, by temu dać świadectwo. Zachowała bierność.
Bierność nie umarła. Zabija nadal. Myślisz pewnie, że z dala od ciebie?
Pamiętam, pewnie to było rok temu, Grzegorz poprosił o aktywny udział parafian w niedzielnych Mszach Św. Rzecz dotyczyła drobiazgu: czytania Pisma. Poprosił chętnych, by zostali chwilę po Mszy. Nie został nikt.
Powiesz: drobiazg. Jednym czytaniem nie uratuję chrześcijaństwa. Możliwe. Więc ratuj czym innym. Ja swoje wiem: kto w małych rzeczach jest wierny, nie zawiedzie w dużych. Ale może się mylę. Może ty nie do czytania, lecz do większych rzeczy jesteś powołany. Powiedz, co robisz, gdy wokół wrze od histerycznych ataków na Kościół, z którym się po­noć identyfikujesz? Ja określam aktualną sytuację swoistą alergią społeczeństwa na Kościół. Nie wzięła się ona z powietrza - pasożytuje na bierności członków owego Kościoła. Może też na twojej. Jak na dziedzińcu Piłata, tutaj też rej wodzą kapłani innego, niechrystusowe­go porządku. Sprytnie wykorzystują bierność tych, którzy jeszcze kilka lat temu, podnosząc w górę palce na kształt litery „V” gromko śpiewali „Boże coś Polskę” w katolickich świątyniach...
Bierność. Najgroźniejsza choroba społeczeństw.
 

UFNOŚĆ

Jeśli nie wierzycie w Zmartwychwstanie Chrystusa, to po co tu przyszliście?
Taką homilię rezurekcyjną wygłosił onegdaj w jednym z krakowskich kościołów ks. Mie­czysław Maliński. Powiedział to zdanie, po czym opuścił ambonę, nim ludzie zdążyli się na dobre rozsiąść się w ławkach.
Chrystus zmartwychwstał. Wiemy o tym, czy wierzymy?
Wielu uczonych mężów Kościoła usiłowało udowodnić historyczność faktu Zmar­twych­­wstania. Teraz mamy takie „pewne”, naukowe sposoby, na przykład Całun Turyński badany w laboratoriach NASA.
Porzućmy tę ekwilibrystykę. To jeszcze jedna odmiana szarlatanerii. To jeszcze jeden dowód słabości wiary zakompleksionego człowieka.
Gdyby Chrystus chciał historycznie udokumentować fakt swego Zmartwychwstania, uczyniłby to. Tymczasem - powiedzmy to sobie szczerze - jest ono - z punktu widzenia na­uki zwanej historią, która ma swoje metodologiczne rygory - udokumentowane wręcz beznadziejnie. Popatrzmy: gdzieś na peryferiach Imperium Rzymskiego za panowania Tyberiusza jacyś nieokrzesani rybacy twierdzili, że ich Nauczyciel powstał z martwych. O ileż łatwiej dla historyka przyjąć, że oni sami wykradli zwłoki, by skuteczniej móc głosić nauki Mistrza (w końcu kto z nas lubi się przyznawać do omyłek?). Historyk w po­szu­kiwaniu naukowej prawdy jest obowiązany szacować prawdopodobieństwo zaistnienia takich czy innych faktów. Zmartwychwstanie Chrystusa jest natomiast najbardziej niewia­rygodnym wydarzeniem w dziejach ludzkości.
Skoro tak, to dlaczego Jezus nie uczynił tego w taki sposób, by nikt, nawet największy sceptyk nie mógł podważać prawdziwości tego wydarzenia?
Wyjaśnienie daje nam sam Zmartwychwstały. Błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli - mówi do Tomasza Apostoła.
Mamy zatem ufać. Mamy wierzyć. Wiara w Chrystusa to zaufanie Mu bez granic.
Zapytasz: dlaczego wiara a nie wiedza? Wszak namacalnie czujemy potęgę tej ostat­niej. Telewizory, komputery, pojazdy kosmiczne, energia jądrowa... świat zmienia się poprzez wiedzę błyskawicznie. Wiara wygląda przy niej blado. Czemu na niej właśnie oparł się Chrystus?
Ulegasz złudzeniu. Wiedza jest niczym wobec potęgi wiary. Przekonałbyś się o tym, gdybyś tylko miał jej odrobinę. Nie więcej niż ziarnko gorczycy.
Jeśli wiedziałbyś, że Chrystus zmartwychwstał, jakaż byłaby twoja zasługa w wyz­nawaniu Jego nauki? Czyż Twój układ z Nim nie przypominałby raczej umowy o pracę?
Jeśli wiedziałbyś, że Bóg istnieje, jakąż dysponowałbyś wolnością?
 

PRAWORZĄDNOŚĆ

Pozornie to takie proste: praworządność to rządy prawa.
Państwo jest praworządne, gdy przestrzegane w nim jest prawo. Mówimy (teraz już otwarcie i wszyscy), że PRL nie było państwem praworządnym, bo komunistyczny rząd nie przestrzegał prawa. Najcelniejszą tego ilustracją jest anegdota o pewnym Żydzie, który na wieść, że w Polsce (za Gierka) szykuje się projekt nowelizacji konstytucji zawołał: „po co im nowa jak oni starej nie używają?”
Często jednak mówimy o braku praworządności nawet jeśli prawo jest przestrzegane i to rygorystycznie. Tak było podczas zaborów, okupacji, tak było w stanie wojennym. Są to sytuacje, w których prawo ustanowione jest przeciw obywatelowi. Przeciw społeczeń­stwu. Samo prawo rodzi bunt; jego nieprzestrzeganie jest dla wielu nakazem moralnym.
Zatem prawo nie jest wartością absolutną? Może być raz dobre, raz złe? Na czym więc się oprzeć? Co w takiej sytuacji ma być fundamentem praworządności? Kto ma decy­do­wać, czy prawo jest dobre, czy złe?
Tak zwana nowoczesna Europa, zachłyśnięta etosem demokracji coraz częściej skłania się ku powierzaniu tej funkcji arbitra swemu bóstwu - społeczeństwu, czyli bezosobowej zbio­rowości, trafnie nazywanej na łamach ewangelii tłuszczą. O wyborach między dobrem i złem decydować ma tu większość. Proponuje się mechanizmy referendum dla rozstrzy­gania czy w niektórych przypadkach wolno zabijać, czy nie. Demokratycznie wybierane parlamenty stanowią o prawnej równowartościowości związków hetero- i homoseksu­alnych, przydając tym ostatnim nawet prawo do adopcji i wychowywania dzieci! Poważ­nie wysuwa się propozycje uzbrojenia dzieci w tzw. prawa, odbierając rodzicom możl­wość wpływu na ich wychowanie.
Stanowienie prawa przez tłuszczę nie jest wynalazkiem nowoczesnej, demokratycznej Europy. Zakusy człowieka na stanowienie o tym, co dobre a co złe odnajdujemy już na kartach Księgi Rodzaju (nie od rzeczy tu będzie przypomnieć, kto właściwie rozjarzał w człowieku owe ambicje). Historia ludzkości zna wiele przykładów realizacji owych zakusów. Niestety, żaden z nich nie zakończył się happy endem. Popatrzmy: bunt Izraelitów na pustyni przeciwko Mojżeszowi, los Imperium Rzymskiego, Rewolucji Francuskiej, Październikowej, hitleryzm - wszystkie te wydarzenia łączy jedno: odrzucenie nadrzędnych zasad moralnych i próba stanowienia swoich. Zawarowane przez Boga prawo stanowienia o fundamentalnych normach moralnych funkcjonuje z bezwzględ­nością właściwą prawom przyrody.
Początki wszelkiej praworządności drzemią w tobie. Zakazany owoc leży w zasięgu twej dłoni.
 

ZŁOŚĆ

Wyrwany do odpowiedzi utrzymywałbyś zapewne, że złość jest grzechem. To niepraw­da, a dokładniej - niecała prawda. Złość sama w sobie jest tylko pewnym stanem psy­chicznym, który może, lecz niekoniecznie musi przywodzić do grzechu. Na przykład: jeśli ogarnia cię złość na własne niegodziwe postępowanie - jej efektem może być dobro. Złość jest pewnym stanem emocjonalnym, którego normalny człowiek uniknąć nie może. Cza­sem mówisz na kogoś „ciepłe kluski”. Raczej nie jest to komplement. Człowiek pozbawio­ny pewnej ikry jest nieautentyczny. Owszem, próbuje się niekiedy przedstawiać tak Jezu­sa. Jeśli jesteś zwolennikiem takiego obrazu, przypomnę ci scenę wypędzenia przekup­niów ze świątyni. Czy tak zachowują się „ciepłe kluski”?
Amerykański film Jezus wyświetlany po kościołach w latach osiemdziesiątych serwował nam postać Mistrza żywą, dynamiczną, pełną wigoru. Powiesz: no tak, amerykański film to i amerykański Jezus. Lecz chyba wierzysz, że Bóg Wcielony był naprawdę człowiekiem? Czy bez tych nieodłącznych cech kondycji ludzkiej nie byłby jakoś okaleczony?
Jest takie określenie „sportowa złość”. Widzisz ją często na ekranie telewizora. Na twa­rzy Artura Partyki mierzącego swe siły z poprzeczką. W ruchach sprinterów – niecierpli­wych jak konie wyścigowe w boksach startowych. To nie przeciw bliźniemu skierowana jest ta złość. Spójrz, jak rozmawiają ze sobą - w przerwach między skokami, po biegu. Jak się obejmują. Jak sobie gratulują. Jak się wspólnie cieszą! Ta złość nie jest przeciw człowie­kowi. Jest wyzwaniem - przeciw wysokości, przeciw dystansowi. Jest wyzwalaczem energii, bodźcem, dopingiem.
Powiesz: nieprawda. A boks? Czyż zawodnicy nie okładają się wzajemnie? Czy nie jest to raczej erupcja agresji bardziej z nienawiści niż z owej „sportowej złości” wynikła?
Rzeczywiście, w boksie o złość sportową trudniej. Przeciwnikiem jest nie poprzeczka, nie dystans - po prostu drugi człowiek. Wielu zawodników ulega tej presji. Przekracza gra­ni­ce sportowej złości. Lecz wtedy już nie na boks, lecz na bijatykę patrzysz. Ale nie mów, żeś sportowej złości w boksie nie widział! Żeś nie widział zawodników ściskających się po twardej walce. Spoconych twarzy z życzliwymi spojrzeniami. Oni nie walczyli z przeciw­nikiem. Ich rywalem była własna słabość. Czasem trudno to dostrzec, o wiele łatwiej zza po­d­wójnej gardy widać zły błysk w oczach rywala.
Przykład sportowej złości niech będzie ci wskazówką i przestrogą. Wskazówką - bo winieneś ją mieć za towarzyszkę życiowych zmagań. Przestrogą - bo winieneś jej czujnie strzec - by niepostrzeżenie nie obróciła się przeciw bliźniemu.
 

ŚWIĘTOŚĆ (1)

Nie święci garnki lepią - głosi znane polskie przysłowie. Zawarta w nim mądrość ma, niestety, wymiar pesymistyczny: osiągnięcie świętości na tym łez padole jest niedościgłą mrzonką. Święci są hen, daleko, cieszą się obcowaniem z Bogiem, a w ogóle gdzie tam nam do nich. My nie pretendujemy, my niegodni, my szarzy ludzie, my grzeszni...
W prostej świadomości szatan szkicuje - oczywiście ludzkimi rękami - pewien odpy­cha­jący obraz nieba nudnego jak flaki z olejem, nieba pełnego świętych wylegujących się na chmurkach przez całą wieczność i chórów anielskich bez końca zawodzących grego­riańskie chorały. Zaiste, trudniej znaleźć coś bardziej odpychającego dla człowieka, który kocha życie, ruch, aktywność.
Oczywiście, taki obraz jest tylko niewinnym żartem, a jakże... jednak swe, bardzo kon­kretne działania na podświadomość wywiera.
Porzućmy te jałowe dywagacje. Co nam Bóg zgotował w nagrodę za godziwe życie nie wiemy i wiedzieć nie możemy. Wszelkie domysły skazane są tu na antropomorfizację a rezultaty w skutkach opłakane. Podumajmy jednak chwilę nad świętością.
Świętość po łacinie to sacrum, dosłownie: to, co święte. Jest ona przeciwstawiana dziedzinie spraw świeckich, profanum (pro - przed, fanum - sanktuarium, świątynia).
Wszelka świętość pochodzi od Boga. Język aramejski nie ma przymiotnika „Boski” a słowa „Jahwe” i „Święty” są synonimami.
Świętość człowieka to przede wszystkim konsekwencja znanego „na obraz i podo­bieństwo”. Nas, chrześcijan do świętości przywodzi Chrystus, który zgładził nasze grzechy ofiarą własnego życia i zwyciężył śmierć, otwierając nam bramy Królestwa Bożego.
Ale sacrum to także stan świadomości. Stan pewnego mistycznego uniesienia, które od­krywa nam nową postać Rzeczywistości. Stan, w którym wiara przechodzi w pewność. Prawdopodobnie doznawali go apostołowie podczas Przemienienia Pańskiego na górze Tabor. Przeżywają go mnisi, pustelnicy, mistycy. Ale nie tylko. Poprzez kontemplację i mod­litewne skupienie może go osiągnąć każdy, kto pragnie podnosić swą wrażliwość religijną.
Niemiecki filozof Max Scheler jest autorem systemu etycznego opartego o koncepcję hierarchii wartości. Na jej szczycie umieścił właśnie sacrum. Niżej są wartości duchowe, potem materialne...
A Ty? Gdzie jest sacrum w twojej hierarchii wartości?
 

ŚWIĘTOŚĆ (2)

Świętość - po łacinie - to także sanctitas. Słowem tym określa się stan człowieka przy­go­towanego na przeżycie sacrum. Stan czystości i nieskalaności, godności i nietykalności. Stan, w którym człowiek jest świątynią Boga. Jest jak kamerton wrażliwy na Jego głos.
Pierwsi rodzice słyszeli kroki Boga przechadzającego się po raju. Czuli Jego oddech. Byli czyści, nieskalani. Byli godni słyszeć kroki Boga i czuć Jego oddech. A potem przestali być godni. Powiedzieli Bogu „nie”. Raj - miejsce, gdzie sanctum zbiegało się z sanctus od­szedł w krainę mitu. Za przyczyną grzechu pierworodnego utraciliśmy pierwotną czystość.
Tęsknota Boga za człowiekiem, którego wszak umiłował musi się spotkać z tęsknotą człowieka za Bogiem. I spotyka się. We wszystkich wielkich religiach świata znajdujemy motyw oczyszczenia.
Człowiek poszukuje sposobów uwolnienia się ze swego profanum, by wzlecieć wyżej - na spotkanie z Nim. By odzyskać - choć na chwilę - sanctitas. Rytuał oczyszczający przy­bierał różne formy: ofiara, post, umartwianie ciała, kontemplacja, modlitewne sku­pienie. Różność form łączyła wspólna cecha: dobrowolność. Akt przygotowania do obcowania z Bogiem musi być Twoim wolnym wyborem. Bóg - nieskończony i wszechmocny - jest jednak bezsilny wobec twojego „nie”. Jakże mogłoby być inaczej, skoro obdarował cię wolną wolą?
Zapewne patrzysz na ów rytuał z powątpiewaniem, sceptycyzmem właściwym euro­­pejczykowi końca XX wieku. Czy to aby nie zabobony? Zabiegi godne człowieka ery pry­mitywnej, w najlepszym razie dawnego Izraelity? Co - mam budować kamienny ołtarz, kupować owieczkę? Mam się biczować na Rynku przed pomnikiem Kopernika?
Nie musisz, skoroś taki nowoczesny. Ale przecież wierzysz w Jezusa Chrystusa? Wie­rzysz w Eucharystię? Wszak Ona czyni z twego serca świątynię Boga! Przyjmując Komunię Św. jesteś godny. Jesteś czysty. Jesteś sanctus!
Czemu więc - powiesz może - nie słyszę wówczas kroków Boga? Czemu nie czuję Jego oddechu?
Zastanów się. Może, przystępując do Komunii Św. wcale jej nie przyjmujesz?
 

PRZESZŁOŚĆ

Historia jest pamięcią narodów - głosi mądre powiedzenie.
Porozmyślajmy o przeszłości.
Fizycy wiedzą, że czas i przestrzeń to atrybuty materii. One pozwalają mówić o jej podstawowych cechach: rozciągłości i trwaniu. W modelach współczesnej fizyki występują razem, tworząc czasoprzestrzeń. W jednym wszelako różnią się zasadniczo. Poruszanie się w przestrzeni możliwe jest we wszystkich kierunkach. Z czasem jest inaczej. Obowiązuje jeden kierunek ruchu. To, co było, jest przeszłością. Przeszłość jest nieodwracalna. To, co będzie, jest przyszłością. Przyszłość jest nieodgadniona. Fizycy mówią, że czas nie jest symetryczny.
Taka jest właściwość świata. Tak spodobało się Bogu, który wszak jest poza czasem i poza przestrzenią. Czy mógł uczynić inaczej? Zapewne, choć - wrośnięci w taki właśnie świat - nie umiemy sobie tego wyobrazić.
Powoli stajemy się panami przestrzeni. Co prawda, nasze osiągi są mizerne wobec og­ro­mu Wszechświata i tak do końca władanie nad przestrzenią nie będzie nam dane, ale robimy przecież postępy. Glob staje się coraz mniejszy, odległości bez znaczenia.
Z czasem znów jest inaczej. Nie jesteśmy i zapewne nigdy nie będziemy jego wład­cami. Przeszłość pozostanie zawsze przeszłością, miejscem zamrożonych zdarzeń. Przy­szłość zawsze pozostanie nieodgadniona. Tu mamy wręcz pewność: wszak Chrystus powiedział kiedyś: a o tej godzinie nie wie nikt, tylko Ojciec w niebiesiech...
Powiesz: skoro przeszłość to zamrożony zbiór zdarzeń, na które nie mamy wpływu, cóż z niej za pożytek?
Są tacy, którzy mówią: patrzmy do przodu, w przyszłość. Tu przynajmniej możemy coś zrobić. A tam? Co się stało, to się nie odstanie! Tacy ludzie uważają się za wielce roztropnych. Tymczasem zachowują się jak ślepcy. Przecież przeszłość to skarbnica wiedzy! Cóż znaczylibyśmy bez pamięci? Popatrz na bi­blioteki: spoczywają tu skarby przeszłości. Bezcenne doświadczenie pokoleń, ras i kultur. Wyobraź sobie, że zostają one zniszczone w jednym momencie. Czy to nie jest równo­znaczne z kresem cywilizacji?
Jeden z kandydatów na prezydenta zachęca Cię takim właśnie rezolutnym hasłem: „wybierz przyszłość”. Nic nie mówi o przeszłości (nie dziwota, bo dla niego właśnie jest ona cokolwiek kłopotliwa). Stwierdza wprost: „nie oglądajmy się za siebie, nie zadawajmy kłopotliwych pytań, a wszystko będzie dobrze”. Sama roztropność, prawda?
Przypomnę Ci niedawno modny dowcip o góralu na drzewie. Podcinał on gałąź, na której siedział. Przechodzący obok turysta mówi: Ależ baco, spadniecie! E, tam, mruczy góral. Chwilę potem spadł. Rozcierając obolały pośladek mruknął, patrząc w ślad za turystą: Prorok jakiś, czy co?
Możesz „wybrać przyszłość” wybierając owego sympatycznego kandydata. Masz prawo, żyjesz w wolnym kraju. Lecz bacz, abyś roztropnością nie dorównał owemu góralowi.
I dobrze przygotuj pośladki.
 

MĄDROŚĆ

Demokracja to władza ludu. Właśnie oddano Ci władzę. Sprawujesz ją przez ten moment, gdy Twa ręka zawiśnie nad urną. Wybierzesz prezydenta Rzeczypospolitej na pięć kolejnych lat.
Demokracja opiera się na przekonaniu o mądrości zbiorowej. Jest to, oczywiście, dogmat (twierdzenie bez dowodu). Szukasz tej mądrości u siebie. Wysoce prawdopodobne, że po kampanii wyborczej - owym nachalnym spektaklu, w którym siedemnastu wspaniałych robi Ci mętlik w głowie - jesteś kompletnie skołowany, zdezorientowany, masz wszystkiego dość... Tymczasem masz być mądry - przynajmniej w tym jednym, jedynym Momencie, gdy dano Ci władzę. Musisz być mądry. Gdy idziesz wąską kładką, wiesz, że nie czas na hołubce. Gdy trzymasz rękę nad urną, wiesz, że malutka cząstka losu kraju (a więc Twojego, Twoich najbliższych) zależy od Twej roztropności. Od Twej mądrości. Od Twej odpowiedzialności.
Twa mądrość polega na wybraniu mądrego władcy. Mądry władca dobrze swój lud poprowadzi, a rządy rozumnego będą dobrze uporządkowane - czytamy w Księdze Mądrości Syracha. Izraelici mądrość mieli za wartość pierwszorzędną. Mędrców obdarzali autorytetem. Mądry władca (np. Salomon) zdobywał sławę wręcz legendarną.
Lecz co to takiego - mądrość?
„Oto mądry człowiek” - mówią o kimś, kto właśnie obronił przewód doktorski.
„Ale mądrala” - mówią o miejscowym cwaniaku.
„Wymądrza się” - powiadają o zarozumialcu.
„Urban to bardzo mądry facet” - usłyszałem kiedyś w tramwaju.
Te potoczne opinie świadczą, że niezupełnie wiemy, co to takiego - mądrość. Kojarzymy ją ze sprytem, wiedzą, intelektem. Tymczasem cała mądrość - bojaźń Pana, a w całej mądrości jest wypełnienie Prawa. Nie jest mądrością znajomość złego i nie ma roztropności, gdzie się słucha rady grzeszników. (...) Wargi głupich obficie wylewać będą głupstwa, słowa zaś mądrych odważone będą na wadze. Na ustach głupich jest ich serce, w sercu mądrych są ich usta - uczy Syrach. I kto powiedział, że Biblia jest staroświecka, że nie przystaje do naszych czasów?
Jak masz okazać mądrość w głosowaniu? To proste. Popatrz przez pryzmat biblijnej mądrości na wszystkich kandydatów. Wybierz tego, który posiadł mądrość. Nie wiedzę, nie inteligencję. Nie aparycję. Mądrość - czyli dobroć i przyzwoitość. Honor i odpowie­dzialność.
Szczęść Boże.
 

ODPOWIEDZIALNOŚĆ (2)

Wracam raz jeszcze do tego tematu, chwila jest bowiem szczególna. Dziś pójdziesz wy­brać prezydenta Rzeczypospolitej. Skoro obiecałem, że będę Twoim sumieniem, powi­nienem teraz Ci towarzyszyć.
Oczywiście, nie licz na to, że powiem Ci, kogo wybrać. Nie powiem, bo to Twoja decyzja. Twoja odpowiedzialność.
Ostatnio radziłem Ci zachować się mądrze. Także stroniłem od wskazania konkretnej osoby. Bo to ma być Twoja mądrość. Masz ją. Nie wątp w to. Jak to ładnie powiedział przed tygodniem Ksiądz Proboszcz: swoją żonę (męża) sam (sama) wybrałeś. Żyjesz z Nią (Nim) tyle lat! Umiesz wybierać. Nie wątp w to.
A Ty swoje: ja nie wiem... tylu tych kandydatów... Tak mnie skołowali w tej kampanii... mam to wszystko w nosie. Nie pójdę.
Przeraziłeś się wyboru? Czy równie ochoczo opuszczasz sklep, nie robiąc zakupów, bo „tyle tu różnorodnego towaru”? Za komunistów nie było takiego wyboru, prawda? Fajnie było? Przypomnij sobie!
Wybory to Twoja obywatelska odpowiedzialność. Jeśli próbujesz jej uniknąć – zmu­szony jestem nazwać Cię dzieckiem.
Twoja obywatelska odpowiedzialność to coś więcej niż zwykła odpowiedzialność cy­wilna. To odpowiedzialność rozpościerająca się w przeszłość i w przyszłość.
W przeszłość - poprzez pamięć tych, którzy dla tego narodu pracowali. Którzy dla nie­go przelewali krew, pot i łzy. Którzy nie mieli może takiego szczęścia jak Ty - dożyć wol­nej, niepodległej Polski. Odmawiając przyjęcia na siebie obywatelskiej odpowiedzialności, bezcześcisz ich ideały. Wylewasz w błoto ich krew, pot i łzy.
W przyszłość - poprzez zapatrzone w Ciebie oczy dzieci. Twoich, sąsiada. Wszystkich. Nim zdecydujesz - zajrzyj w te oczy. Zajrzyj głęboko. Widzisz ukrytą w nich nadzieję? Jak chcesz wyjść jej na spotkanie? Uciekając jak tchórz sprzed urny wyborczej? Będziesz jeszcze umiał potem popatrzeć w te oczy? A w lustro?
Twoja obywatelska odpowiedzialność mieszka w Twym sercu i w Twym rozumie. Nie daj nikomu wybrać za siebie. Niektórzy tak się starali, by Ci zmącić umysł! Natrętnie wciskali Ci kit: ten nie ma szans, tamten się nie liczy... Myślisz: on mi się podoba, jego poglądy mi odpowiadają, jemu mógłbym zaufać - ale przecież on nie ma szans! Mam zmarnować swój głos?
Nie ma szans? Skąd wiesz o tym przed wyborami? Powiesz: bo OBOP, bo CBOS... To nie proroctwo tylko statystyka. Zgodnie z nią pan i pies mają średnio po trzy nogi. Mówi Ci to coś więcej o panu i psie?
„Zmarnujesz swój głos”. Wielu zależy na tym, byś tak właśnie pomyślał. Oni będą Cię traktować jak dziecko, oni chcą za wszelką cenę wybrać za Ciebie. Nie daj im tej szansy. Zademonstruj im w odpowiedzi swą dojrzałość. Swą obywatelską odpowiedzialność.
Idź, oddaj swój głos, kierując się swoim rozumem i sumieniem. Zachowaj się godnie, boś człek odpowiedzialny.
 

PROSTOLINIJNOŚĆ

Niech mowa wasza będzie tak, tak, nie, nie.
Któż z nas lubi krętaczy? Ludzi bez honoru, wijących się w serpentynach zdań, których, przyparci do muru, sami nie umieją rozszyfrować... Przyłapani na gorącym uczynku bez­radnie bąkają: nie pamiętam dokładnie... nie tak to rozumiałem...miałem czyste intencje...
Któż z nas lubi pochlebców? Ludzi bez czci i wiary, owszem nawet starannie ubranych, nienagannie się zachowujących... Miód na ustach, słodycz w oczach... czar wymowności zasłania pustkę słów. Po co to wszystko? Po co ten cały teatr? Dla ciebie, mój drogi! Byś myślał tak, jak komuś zależy. Oczarowany pięknym garniturem, krawatem, gładkim stru­mykiem słów, pełnym sympatii spojrzeniem zrobisz to, o co im chodzi. I będziesz myślał, że to, coś zrobił było twym wolnym wyborem.
Któż z nas lubi gburów? Ludzi pełnych nerwowego napięcia, kłębuszków nerwów. Lu­dzi gwałtownie gestykulujących, przerywających niekulturalnie innym, używających moc­nych, czasem niekulturalnych słów...
Któż z nas lubi zarozumialców? Ludzi z ustami pełnymi „ja”. Ludzi przeświadczonych, że los świata ponad wszelką wątpliwość leży w ich ręku? Ludzi, których stać na pogardliwy ton wobec największych nawet autorytetów?
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli gbura od krętacza - jeśli tylko ów gbur jest szcze­rym. Jeśli jest naprawdę sobą.
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli zarozumialca od pochlebcy. Nawet jeśli ten ostat­ni ma nienagannie skrojony garnitur i kulturalny styl bycia.
Nie wiem, jak Ty, ale Twój Cień woli prostolinijność od obłudy.
Niech mowa wasza będzie tak, tak, nie, nie.
 

MŁODOŚĆ

Młodości! Ty nad poziomy wylatuj! - woła wieszcz doby romantyzmu.
Młodość to niewątpliwie stan ciała. Niemowlęctwo, dzieciństwo, dojrzewanie... Roz­wój. Coś, co porywa, zniewala, zachwyca. Widok rozwijającego się życia wlewa w ciebie eliksir optymizmu. To dlatego tak lubisz wiosnę. Obserwując erupcję budzącego się po zi­mie życia czujesz, jak wsysa cię wir witalności. Nabierasz ochoty, rozpiera cię energia. To, co dotąd wydawało ci się trudne, nieosiągalne teraz wydaje się być w zasięgu dłoni. Znów czujesz się młodym.
Bo młodość to także stan ducha. Stan uniesienia, chęci działania, optymizmu. Stan żar­liwości, zapału, jakiejś potężnej determinacji w realizowaniu swych zamierzeń.
Jeśli jesteś młodym, zapewne nie uwierzysz mi, gdy ci powiem, że właśnie, dzień po dniu, tracisz najcenniejszy dar. Jeśli jesteś dorosłym - zrozumiesz mnie doskonale. Młodość jest czasem beztroski, a dorosłość to odpowiedzialność. Przygnieciony jej ciężarem, rzadko kiedy masz chęć poigrania ze swymi pociechami. Gdy cię wyciągają na dwór by lepić bał­wana lub oddać się saneczkowym szaleństwom, wykręcasz się nadmiarem pracy, zmęczeniem, bólem głowy... Tak naprawdę hamuje cię lęk. Po co przypominać sobie coś, co odeszło wraz z młodzieńczymi pryszczami, majowymi randkami, gorączką egzaminów... Po co rozdrapywać rany?
Stronisz więc od młodości, uciekasz w labirynt problemów, nadymasz się powagą i su­ro­wością. Niepostrzeżenie stajesz się niewolnikiem czasu, pieniędzy, intryg... Nic nie jest już w stanie cię zachwycić, zaintrygować, podekscytować. Przytłoczony brzemieniem od­po­wiedzialności, trosk i obowiązków nie umiesz wykrzesać z siebie odrobiny radości życia, pogodnego spojrzenia. Gdzieś zgubiłeś swe różowe okulary. Twe życie nasyca się gnuśno­ścią. Dla współmałżonka jesteś już tylko zrzędą, dla dzieci - toksycznym rodzicem. W przy­szłość nie umiesz już spoglądać bez lęku, przeszłości też unikasz jak ognia...
Zobacz: znów stoisz przed nowym rokiem. Tyle lat za tobą - jakoś się przecież z Bożą pomocą układało, nieprawdaż? Nie troskaj się tak przesadnie. Przypatrz się, jak prosi Chry­stus, liliom, ptakom beztrosko szybującym po niebie. Skoro On o nich nie zapomniał, cóż dopiero o tobie?
Wchodząc w nowy rok, wykrzesz w sobie iskierkę młodości, a znów zachce ci się chcieć. Nie warto?
 

GODNOŚĆ

Kiedyś, przed laty było coś takiego jak honor. Może Ci się to wyda teraz niepraw­dopodobne, ale rycerze w średniowieczu - epoce szczytowego ciemnogrodu - składali różnego rodzaju śluby, przyrzeczenia, a jeśli zdarzyło się im je złamać - stawali się przed­miotem powszechnej wzgardy. Teraz politycy składają obietnice wyborcom, a potem są zdumieni, że ktoś potraktował je poważnie...
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak duma. Posiadali ją nie tylko „wysoko urodzeni”; także ubodzy wzdragający się przed przyjęciem wsparcia, na które mieli ambicję raczej za­pracować. Teraz bez skrępowania wyciąga się ręce po darowizny (przypomnij sobie żenu­jące scenki z czasów stanu wojennego, gdy parafie otrzymywały paczki z zagranicy). Teraz idea państwa opiekuńczego (będącego wszak zistytucjonalizowanym rozdzielnictwem dóbr, na które zapracowali inni) znajduje powszechną akceptację. Teraz powodem do du­my bywa elegancki samochód, dom, błyskotliwa kariera... i nikt nie patrzy na sposób ich zdobycia.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak cześć. Władcy przysługiwał szacunek i powa­żanie. Władca zabiegał o autorytet, choć najczęściej przymiot władzy dany był mu „z gó­ry”. Teraz władców stać jedynie na bezczelność, autorytet zdobywa ten, który „lepiej mo­ta” a słowa „cześć” używasz jedynie jako grzecznościowego zwrotu.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak wstyd. Odczuwał go choćby człowiek, którego przyłapano na pospolitym oszustwie, krętactwie... Wstyd kazał mu „zapaść się pod ziemię” - czyli odejść, wycofać się, nie pokazywać się na oczy. Teraz wstyd przywołujesz tylko wtedy, gdy łajasz dziecko.
Kiedyś, przed laty było coś takiego jak godność.
 

OBOJĘTNOŚĆ

Nasze zmysły są elastyczne. Wzrok przyzwyczaja się do ciemności, uszy do zgiełku. Letnia woda jest gorąca dla zimnej ręki, lecz wrażenie owo po chwili ustaje...
Nasz umysł jest także elastyczny. Niczym giętka trzcina, naginamy się do zmiennych warunków egzystencji. Jest nawet taka żartobliwa recepta na życiowe niedogodności: polubić...
Nasza świadomość jest elastyczna. Według marksistów określa ją byt. Jest w tym cząstka prawdy. Znów odwołam się do porzekadła: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Człowiek jest niezwykle skomplikowanym konglomeratem tego, co miał zaszyte w gar­ni­turze genów i tego, co ukształtowało w nim otoczenie.
Zdarza się, że agresja zdarzeń jest szczególnie intensywna. Wtedy świadomość poszu­kuje jakiegoś środka zaradczego, reaguje podobnie jak źrenica atakowana przez światło: próbuje ową agresję ograniczyć. W takich warunkach rodzi się obojętność.
Obojętność różne ma oblicza. Kiedyś opowiadałem ci o jednej z jej form: bierności. Nierzadko też rozmawialiśmy o znieczulicy, zagubieniu... To różne oblicza tego samego schorzenia.
Tak, tak. Obojętność jest schorzeniem. Rozumiem, że nie wytrzymujesz nacierającego z wszystkich stron środowiska. Najchętniej - tak sobie marzysz - zaszyłbyś się w jakiejś puszczy, z dala od ludzi, swarów... czasem udaje ci się to zrealizować na urlopie - i co? Po paru dniach... tęsknisz za towarzystwem, ruchem gwarem... Jesteś istotą społeczną, nic na to nie poradzisz, masz to zaszyte w naturze.
Twoja obojętność jest odpowiedzią na stres cywilizacyjny. Nie myślę tu o obojętności serca. Czasem jesteś przecież wrażliwy, dasz na Caritas, rzucisz grosza Rumunce pod kościołem, czujesz zgrozę, słuchając wieści z Czeczenii, Jugosławii, przejmujesz się losem zarażonych wirusem HIV... Twoja obojętność tkwi gdzie indziej. Nic ci się nie chce.
Spójrz. Jest niedziela. Włączasz telewizor i oddajesz się słodkiej bezczynności. Z od­biornika sączy się papka, nad którą nie trzeba myśleć, sama jakoś wchodzi... Coś tam się dzieje w mieście, jest szopka na Starym Rynku, przyjechał Michał Bajor, u Michaelitów ma śpiewać Eleni... A niech tam. Tyle zachodu. Nie chce mi się. Jestem przecież zmęczony, ca­ły tydzień harówki.
Gdzieś tam organizują klub. Kolega proponuje ci udział: przecież lubiłeś pograć w bry­dża, podyskutować, może potańczyć. A niech tam. Nie chce mi się. Niech inni zrobią. Mnie tam wszystko jedno.
Pamiętasz? Na Nowy Rok życzyłem, aby chciało Ci się chcieć...
 

WSTRZEMIĘŹLIWOŚĆ

Asceza. Któż pamięta jeszcze, cóż to takiego? A jeśli już pamięta, to kojarzy raczej z mrocznym średniowieczem, drakońskim postem, samobiczowaniem... Kojarząc tak, wykazuje, być może, pobłażliwą wyrozumiałość: tak, tak ciężkie to były czasy - przesądy, zacofanie, słowem - ciemnogród. My, nowocześni Europejczycy innym hołdujemy zasa­dom. W końcu coś się nam od życia należy. Zwłaszcza już nam - Polakom, tak długo i bezlitośnie ciemiężonym przez ościenne narody. Dlaczegóż to tzw. Europa ma opływać w bogactwie, dlaczegóż jej obywatele mają bez ograniczeń korzystać z uciech tego świata? Czy to sprawiedliwe?
Asceza. Wstrzemięźliwość. Samoograniczanie. Czemu - i komu ma służyć? Czy nie dość biczuje nas codzienne życie pełne stresów, napięć, pośpiechu? A tu jeszcze Kościół wzywa do jakichś postów... kto je tam będzie w dobie atomu i elektroniki praktykował!
Ale, ale. Spójrz wokół. Nie widzisz współczesnych biczowników? Popatrz choćby na sport wyczynowy: ileż samozaparcia siedzi w tych gladiatorach XX wieku! Obserwując ich, średniowieczni biczownicy wpadliby bez wątpienia w kompleksy! Ci maltretujący swe cia­ło współcześni herosowie nie pytają „po co”, „dla kogo”. Ty też znasz ich odpowiedzi. Dla sławy. Dla pieniędzy.
Gdyby średniowieczni biczownicy usłyszeli owe odpowiedzi, nie daliby wiary. Ich sa­mo­ograniczenie wynikało z zupełnie innych pobudek: wiary w realnego Boga, wiary w Jego wobec człowieka wymagania. Powiem więcej: z rzeczywistego lęku, czy może lepiej - respektu. Bóg był dla nich realnym sędzią, przed którym istnieje realna odpowie­dzialność.
A my? W Kogo wierzymy? Wierzymy w Boga, którego nieskończone miłosierdzie nie pozwala Mu karać! Naturalną tego konsekwencją jest wyeliminowanie winy, a co za tym idzie - kary - a co za tym idzie - piekła. (statystycznie rzecz biorąc połowa wierzących w Bo­ga współczesnych chrześcijan nie wierzy w szatana).
Uwikławszy Boga w nieskończone miłosierdzie, przestałeś doświadczać grozy zła. Jeśli tak - to po co ci Wielki Post? Albo choćby nawet jakiś mały pościk?
 

WROGOŚĆ

Boże, chroń mnie od przyjaciół; z wrogami poradzę sobie sam - głosi znane porzekadło. Z wierzchu cyniczne, w głębi niesie gorzką bo gorzką, ale prawdę. Lepszy jawny wróg, niż fałszywy przyjaciel.
Współczesne tandetne seriale telewizyjne (Dynastia, Dallas, Powrót do Edenu i tak da­lej) zwane „mydlanymi operami” przemycają obyczajowość, w której wróg zajmuje po­czesne miejsce. Jest elementem konstruktywnym, bo aktywizuje bohatera, daje bodziec do rozwoju. Do tego w zupełności wystarczyłby, oczywiście rywal, ale nie - musi być wróg. Mu­si być namiętność: miłość i nienawiść. Nienawiść jako bodziec konstruktywny - jak myś­lisz, z czyjego podwórka jest ta filozofia? Zastanów się, zanim znów siądziesz przed telewizorem.
Wróg, nieprzyjaciel - to niekoniecznie konkretna osoba. To także postać abstrakcyjna. Rusek, Niemiec, Żyd. Jest w człowieku - istocie społecznej - jakiś rezonans dla niechęci do obcego. Łatwo go wzbudzić na skalę masową. Tak rodzi się rasizm, ksenofobia. Tak patrio­tyzm przeistacza się w skrajny nacjonalizm. Historia zna mrowie przykładów na „wypro­mowanie” wroga. Garstki rządzących podjudzają masy. Atmosfera całkowicie bez­rozumnej niechęci, osiąga pewien pułap wzajemnej nienawiści - a wszystko kończy się krwawą rze­zią.
Czy owa wzajemność w nienawiści jest nieodzowna? Niekoniecznie. Wedle wskazań Jezusa, naszych wrogów mamy miłować. Miłością mamy odpłacać za ich nienawiść. Jeśli tak się stanie, wrogość będzie już tylko jednostronna.
Być może, nasze świadectwo wyda krzepiące owoce: wróg zaniecha swej nienawiści i przestanie być wrogiem. Tak w historii bywało. Na przykład św. Franciszek ujął swą postawą sułtana al-Kamila, przez co cała armia chrześcijańska od niechybnej zagłady ocalona została.
Ale i tak być może (i częściej, niestety bywa), że owocu żadnego natychmiast takie świadectwo nie zrodzi. Na przykład ofiara św. Maksymiliana Kolbe.
Wrogowie byli, są i... chyba będą. Tak jest natura człowieka. Świadomość tego może Cię zgorszyć, sfrustrować. „Po co mam się starać” - powiesz.
Istotnie, to nieroztropne. Wyciągniesz rękę do sąsiada, z którym nie gadasz ze dwa lata - i co z tego? Czy przez to nie będzie wojen? Czy znów się z kimś nie pokłócisz? A jak nie Ty - to ktoś inny?
A jednak ten gest jest cegiełką, którą dołożyłeś do Królestwa Bożego. Dużą? Małą? Któż to wie?
Ale jest.
 

POCZCIWOŚĆ

Może poczułbyś się dotknięty, gdyby ktoś nazwał Cię poczciwcem?
„Wzorcowym” poczciwcem jest dla mnie Rzecki, bohater Lalki B. Prusa. Obie kreacje filmowe tej postaci (T. Fijewski, B. Pawlik) nadały owej poczciwości Rzeckiego odmien­nego, lecz w każdym przypadku wzruszającego kolorytu.
Poczciwiec jest może naiwny, lecz naiwny w dobroci. Może jest bezbronny, roz­bra­jająco bezbronny. Nie brakuje jednak cyników bez czci i wiary, których poczciwca naiw­ność i bez­bronność nie rozbraja. Kto policzy ilu poczciwców zawierzyło w ostatnich wybo­rach prezydenckich „tym oczom, co nie mogą kłamać”?
Poczciwcy nie eksponują swego intelektu. Za to cechuje ich poczucie przyzwoitości. Będąc świadkami jakiegoś szczególnego świństwa, czyjejś niegodziwości, mówią z zakło­potaniem: nie uchodzi...
Poczciwca nietrudno oszukać. Nie dlatego, żeby „był głupi”. Dlatego, że jest łatwo­wierny. Jakoś nie mieści mu się w głowie, na przykład to, że ktoś może tak po prostu łgać w żywe oczy. Stąd poczciwcy bardzo są narażeni na „dobrodziejstwa” reklamy. Padają więc jej ofiarą. Na poczciwcach żerują cwaniacy, wysyłając im listy gratulacyjne z okazji pewnej wygranej – a po­tem okazuje się, że to wszystko lipa. Poczciwiec nic zrobić nie może, choćby nawet chciał. Wszystko jest zgodne z prawem. Bo nad tym, by poczciwca nabrać, do tego w majestacie prawa, pracują sztaby psychologów i socjologów. Chwilami myślę, że w zestawie tzw. praw człowieka brak prawa do... naiwności. Do poczciwości!
Poczciwcy nie mają broni innej poza dobrocią. W świecie pełnym bezwzględności, walki, matactw, cwaniactwa ich broń wygląda anachronicznie. Śmieszy. Czyż może być inaczej w czasach, gdy wartości takie jak honor, godność, prawdomówność, prostolinijność przegrywają z oportunizmem, łajdactwem, krętactwem?
Nie sposób więc powiedzieć, żeby dzisiejsze czasy były pogodą dla poczciwców. Czy jednak kiedykolwiek były takie czasy? Kiedyś w spektaklu teatralnym dane mi było widzieć hiszpańskiego poczciwca z epoki napoleońskiej. Był tak samo naiwny, tak samo bez­bronny. Tak samo przegrał. Ale przegrywając, wygrał. Poczciwcy bowiem, grając dobrocią, wygrywają świat dla Chrystusa.
Może nie powinieneś czuć się dotknięty, gdy ktoś nazywa Cię poczciwcem?
 

POBOŻNOŚĆ

...mówiąc: odpuść nam nasze winy biła bez litości
uchowaj nas Boże od takiej pobożności
Tak naigrawał się z dewocji biskup Ignacy Krasicki.
Pobożność w potocznym rozumieniu polega na chodzeniu do kościoła, porannym i wie­czornym paciorku... no, może jeszcze na gestach - takich jak zdejmowanie czapki przed kapliczką (pobożna kobiecina - myślisz, obserwując staruszkę żegnającą się w wagonie, gdy rusza pociąg).
Taka pobożność nie ma teraz dobrej prasy. Być może winę za to ponosi dewocja, która jest jej patologią. Dlaczego dochodzi do tego, że autentyczna wrażliwość religijna podlega metamorfozie; najpierw w rutynę, potem w pustą formę skrywającą treści będące nierzadko dokładnym zaprzeczeniem pobożności?
Przyjrzyj się bliżej mechanizmom religijności, najlepiej na własnym przykładzie. Nikomu o tym nie powiesz, więc możesz być całkowicie szczery, całkowicie bezkrytyczny. (To nie wstyd ani zgorszenie mówić tu o mechanizmach, choć niektórzy zżymają się; chcieliby wiarę zostawić jedynie sercu. Lecz po to Pan Bóg dał człowiekowi rozum, by go używał. Bezmyślność nigdy nie jest dobrym doradcą - nawet w kwestiach wiary.)
Pobożność sama się napędza. Żarliwość serca karmiona modlitwą rośnie, wzmagając głód modlitwy... Proces ten może cię doprowadzić na szczyty duchowości. Być może, nie dajesz temu wiary. Nie przekonują cię nawet żywoty świętych mistyków. Zbyt kurczowo trzymasz się materii. Zbyt mocno absorbują cię sprawy tego świata. A przecież Chrystus zachęca: Rzuć to wszystko i chodź za mną...
Na szczytach duchowości jest inaczej. Jak to bywa w górach, wieją wichry. Idziesz przełęczą, na granicy dobra i zła. W każdej chwili możesz się stoczyć. W którą stronę?
W każdą. Na szczytach duchowości trzeba rzeczywiście mocnego ducha, aby nie dać się zepchnąć w czeluść zła. Dlatego święci mistycy „trenowali”. Taki był sens ascezy, o której rozmawialiśmy niedawno. Post, pustelnia. Przedsionek świętości jest bezpieczny tylko dla mocnego ducha.
Lecz Ty przecież nie chcesz być mistykiem. Nie aspirujesz na pustelnika. Jesteś normal­nym zjadaczem chleba w jednym z europejskich krajów. W kraju, gdzie zawsze istniało duże przywiązanie do wartości tego świata. A przecież jest on także od wieków nośnikiem kultury i tradycji chrześcijańskiej.
Czy wobec tego pobożność ciebie nie dotyczy?
Wbrew potocznym rozumieniom pobożność to nie paciorek, niedzielna suma i znak krzyża przed kapliczką. To tylko gesty, które mogą być jej znamionami.
Lecz mogą też być tak puste „jako cymbał brzmiący” - gdy zbraknie miłości. Wtedy są znamionami dewocji.
 

JASNOŚĆ

„Jasne” - powiadasz, gdy zrozumiałeś, złapałeś sens poglądu, problemu, wypowiedzi. Stąd wyjaśnianie i objaśnianie. Stąd też iluminacja - tak św. Augustyn nazywał ów mo­ment, w którym objawia się nam Sens. Przebłysk zrozumienia: nagle wszystko wydaje się proste, klarowne. Widzisz jak na dłoni porządek rzeczy. Przebłysk - bo potem wszystko mija, świat jest, jak przedtem, pełen niejasności, niepewności, komplikacji i powikłań. Ale w Tobie zostaje pamięć tamtej chwili - wraz z nią nadzieja i pokrzepienie - teraz nie wi­dzę, lecz pamiętam, że widziałem. Teraz nie rozumiem, lecz pamiętam, że rozumiałem. Tak oto Twe życie przypomina dzień z kapryśną pogodą: chmury przesuwają się po nieboskłonie, jest szaro i ponuro. Lecz może za moment wyjrzy zza nich słońce... czyż dla tego momentu, dla tej nadziei nie warto żyć?
Jasność pochodzi od Boga. Jej przeciwieństwem jest ciemność. Księciem ciemności jest szatan. Tak, jak ciemność uosabia zło, tak jasność jest przyjacielem dobra.
W jasności wszystko widzisz. W jasności się nie skryjesz. Jeśli więc nie masz nic do ukrycia - w jasności czujesz się dobrze.
W ciemności rzeczy są mało widoczne, niewyraźne. Ciemność jest więc sprzymie­rzeńcem tych, którzy coś ukrywają. Dlaczego ukrywają? Może dlatego, że nie ufają? że brak im wiary? A może dlatego, że ich zamiary nie są uczciwe? Ludzie podstępni czują się w ciemnościach jak ryba w wodzie.
Jasność i ciemność. Dobro i zło. Życie i śmierć.
Jasność komety towarzyszyła narodzinom Człowieka-Boga.
Jasność gromu towarzyszyła śmierci Człowieka-Boga.
Jasność ostatecznie zwyciężyła ciemność w akcie Zmartwychwstania Człowieka-Boga.
 

CODZIENNOŚĆ

Święta, święta - i po świętach - głosi ludowe porzekadło. Pora wrócić do normalnych zajęć.
Porozmawiajmy o codzienności.
Kierat życia. Wstajesz o szóstej, spieszysz do pracy. Osiem godzin, jedna podobna do drugiej. Potem zakupy, obiad, może chwila drzemki, może gazeta, telewizor. A może kran znów się popsuł. A może trzeba na działkę, te chwasty rosną jak najęte... Ani się obejrzysz, już jest wieczór. Jesz kolację, handryczysz się z dziećmi, które, jak co dzień, nie chcą do łóżek... Film w telewizji, łazienka, sypialnia. Wstajesz o szóstej, spieszysz do pracy...
Kierat życia.
Czasem pomarzysz o wielkim świecie. High life, śmietanka towarzyska, tam ciągle coś się dzieje, każdy dzień przynosi niespodzianki. Znasz to dobrze, przecież telewizja usłuż­nie serwuje ci zachodnie seriale, byś mógł chociaż popatrzeć jak żyją inni. Może nie jesteś na tyle naiwny i wiesz, że to nie jest prawdziwe życie, ale iluzja, miraż raju aplikowany masom jak opium... Może pogodziłeś się z mechanicznym rytmem swego życia, w którym na rozmaitość jest miejsce ledwie przez dwa tygodnie w roku, gdy wyjeżdżasz na wakacje.
Może się pogodziłeś. Ale nie lubisz codzienności, prawda? Za to, że taka szara, taka prozaiczna, taka nudna...
Twe życie jest jak wznoszony gmach: dzień podobny do dnia jak cegła do cegły. Ale budowa kiedyś skończy się. Gmach w całej okazałości wzbudzi powszechny podziw.
Twe życie jest jak układanka: chwila podobna do chwili jak klocek do klocka. Ale z mozolnie składanych elementów wyłania się piękny obraz. Jest w tym coś fascynującego, inaczej nie byłoby tak wielu miłośników puzzle...
Nie lubisz codzienności, prawda? Posłuchaj jak Roman Brandstaetter modli się do Maryi w jednym ze swych wierszy:
Uczyń, aby nasze chrześcijaństwo
Przemieniło się
W chrześcijaństwo chwil powszednich
Albowiem z chwil powszednich
Zbudowana jest wieczność.
 

WĄTPLIWOŚĆ

Wątpię, więc myślę - myślę, więc jestem - stwierdził Kartezjusz, ojciec nowożytnego ra­cjonalizmu. W ten sposób wątpienie zostało podniesione do rangi zasady metodologicznej w filozoficznym myśleniu o rzeczywistości. Odtąd rzetelnemu, naukowemu poznaniu to­wa­rzyszy cnota sceptycyzmu. Mało tego: naukowość teorii poznaje się poprzez kryterium tzw. falsyfikowalności. Jeśli teoria nie posiada możliwości - choćby teoretycznej - obalenia, nie może być traktowana poważnie. Czy jednak wątpienie rzeczywiście jest cnotą? Wgłę­biając się w Pismo Święte, musisz zweryfikować ten pogląd.
Spójrz do Księgi Rodzaju. Adam i Ewa bez zastrzeżeń przyjmują zakaz korzystania z owoców drzewa Wiadomości Złego i Dobrego. Jednak szatan operujący pod postacią węża doprowadza Ewę do zwątpienia. Używając dzisiejszej uczonej terminologii można by powiedzieć, że Ewa została nakłoniona do próby falsyfikacji Boskiego zakazu. Zwąt­pienie, tak owocne w świecie poznania pozytywnego, tutaj staje się występkiem, o przerażająco rozległych konsekwencjach: raj utracony i piętno grzechu pierworodnego, którym naznaczony zostaje cały ludzki rodzaj.
Przejdź do kart Ewangelii. Piotr, zaufawszy Chrystusowi, idzie ku Niemu po wodzie. Ujrzawszy jednak większą falę lęka się. Wątpi - i natychmiast tonie. Czemuś zwątpił - napomina Go Chrystus. Podobnie krytycznie odnosi się do sceptycyzmu Tomasza, który oczekuje namacalnych dowodów na realność Zmartwychwstania. Na Tomaszowe nie uwierzę, póki nie zobaczę replikuje: błogosławieni, którzy nie ujrzeli a uwierzyli.
Jest więc wątpienie cnotą bądź występkiem. Dotyczy to jednak teatru rzeczy wielkich. A jak jest „na parterze”? W Twoim codziennym życiu?
Zwątpień nie unikniesz. Jeśli będziesz troskał się, czy starczy Ci do pierwszego – wąt­pienie może przynieść dobry owoc. Zrezygnujesz ze zbytkownych zakupów, a dzieci będą miały co jeść. Jeśli jednak sceptycyzm będzie towarzyszył Ci zawsze i wszędzie, możesz przepaść w jego szponach. Przypomnij sobie zabawnego smerfa - Marudę. „To się na pew­no nie uda”. Któż chciałby z takim budować życie?
Wątpliwości mieć musisz. I powinieneś - bez nich łatwo Ci wpaść w nieroztropność. Ale nie mogą one stać się motywem Twego życia. Jesteś chrześcijaninem, wybrałeś Boży optymizm.
Pamiętasz? Ufajcie, jam zwyciężył świat.
 

GOTOWOŚĆ

Punktualność jest grzecznością królów - powiadają. Nie lubisz spóźnialskich. Wysta­wiają na próbę Twoją cierpliwość. Jesteś gotowy z imieninowym poczęstunkiem, pół go­dziny po czasie, a gości nie ma. Czujesz się trochę upokorzony. Twoja gotowość domaga się szacunku.
Nie lubisz też zapewne czekać na guzdralskich. Oni nigdy nie mogą zdążyć. Czasem aż chciałoby się im doradzić: zacznijcie przygotowania pół godziny, godzinę wcześniej. Skąd. Też by się nie wyrobili. Dla nich gotowość to nieosiągalny ideał.
Ale gotowość to także coś więcej. Słyszałeś o gotowości do poświęceń? Ma ją ten, komu na czymś, na kimś zależy. Ma ją zakochany chłopak w stosunku do dziewczyny. Ma ją patriota wobec narodu. Miał ją Judym, Siłaczka. Mamy takich dziś jeszcze? Czy nie wydaje Ci się, że umarła wszelka bezinteresowność?
Nie umarła. Spójrz tylko uważniej. Zobaczysz ludzi, których gotowość do poświęceń zdolna Cię będzie upokorzyć. Nie myślę tu nawet o Owsiaku, Ochojskiej, choć to postacie wielkiego formatu, lecz jakoś mnie razi ten blask reflektorów... Mnie tam wystarczy prosta kobieta, która pamiętała o koszyku wystawionym w kościele przed wigilią. Starczy mi mał­­żeństwo gotowe z pokorą przyjąć kolejny dar życia, choć są już cztery gęby do karmie­nia. Starczą mi sterty bankowych przekazów w „Caritasie” od całkiem anonimowych, nie dy­szą­cych żądzą poklasku darczyńców.
Twoja gotowość bycia dla innych też nie musi być gwiazdą filmową. A jeśli już zależy Ci na sławie, popularności, to wiedz, że ją zdobywasz, i to u nie byle jakiego widza. U Chrystusa. On kazał Ci być gotowym. Nie znasz dnia ani godziny - ostrzegał. A co kazał czynić? Czekać w gotowości na walizkach? Nie. Po prostu żyć. Godnie. Dla innych. Taka gotowość doczeka się Jego szacunku.
Dziś uroczystość I Komunii Św. w naszej parafii. Mówimy, że nasze pociechy są gotowe na przyjęcie Jezusa do swych serduszek.
Najlepsza pora, żebyś i Ty pomyślał o gotowości.
 

OBECNOŚĆ

Być może, kojarzy Ci się ze szkołą? Z codziennym, rozpaczliwie nudnym rytuałem odczytywania nazwisk z dziennika? A może już bardziej dorosło, lecz niemniej prozaicznie - z li­stą podpisywaną co dzień w zakładzie pracy?
Ze szkolnych doświadczeń wiesz zapewne, że dla obecności samo ciało nie wystarcza. Ileż to razy, siedząc w klasie, błądziłeś w przestworzach, pośród łąk, jezior? Twój duch nie dotrzymywał towarzystwa ciału zmuszanemu do szkolnej monotonii. Był nieobecny. Obrywało Ci się za tę nieobecność duchem.
Teraz jesteś dorosły. W pracy na komfort duchowej nieobecności Cię nie stać. Trzeba być przytomnym, skoncentrowanym, bo jeszcze wyleją, w ostateczności po premii się przejadą... Gdzież więc masz szansę na duchową nieobecność? Może w kościele? Czasem nawet się z tego spowiadasz: nieuważnie odmawiam pacierz, pozwalam umykać myślom podczas mszy...
Czy rzeczywiście nie modlisz się, gdy odbiegasz myślami od treści codziennego pa­ciorka? Być może, jesteś wtedy bardziej obecny w rozmowie z Bogiem? Może rozpamiętu­jesz właśnie przedpołudniowy incydent z domu, kiedy to szesnastoletni syn wyszedł, trzaskając drzwiami?
„Trudny wiek, prawda, ja też nie umiałem zapanować nad nerwami. Wiem, że mam rację, stoi za mną życiowe doświadczenie... przecież chcę wychować go na człowieka! Boże nie wiedziałem, że to takie trudne!”
Tak sobie myślisz a zdrowaśki lecą. Sądzisz, że to nie modlitwa? Może tak właśnie ma być, może monotonię paciorka po to wymyślono, by Cię wyciszała, by otwierała w Tobie tę szczelinę ku Bogu, której normalnie nie doświadczasz. Może rytm różańca wyzwala w Tobie rezonans, rodzi w Tobie gotowość nie do jakiejś tam obecności, ale Obecności?
A może nie? Masz inne sposoby. Muzyka, spacer na Barbarkę, jesienne zachody słoń­ca, zimowe, roziskrzone niebo? Może to właśnie czyni Cię Obecnym?
Bo tak naprawdę, Twoja Obecność w świecie dokonuje się przez Jego Obecność w Chlebie.
 

WIELKOŚĆ

Gdy cesarz Napoleon, człek niskiego wzrostu nie mógł sięgnąć mapy leżącej na szafie, jeden z generałów pośpieszył usłużnie z pomocą: „ja sięgnę, Wasza Wysokość; jestem więk­szy”. „Nie większy - odparł cesarz - tylko wyższy, i to dokładnie o głowę. A to bardzo łatwo skorygować.”
I chociaż kwestię wielkości Napoleona można dyskutować, w jednym trzeba mu przyznać rację: wielkości człowieka nie mierzy się ani w centymetrach, ani w kilogramach, ani w żadnych innych jednostkach.
Mimo tak subiektywnego charakteru wielkości człowieka, na każdym kroku się z nią spo­tykasz. W prasie i telewizji mówią Ci o „wielkich tego świata”. Spotykasz książki o ”wiel­kich w anegdocie”, „wielkich Polakach”, „wielkich Kościoła” i tak dalej.
Znasz przysłowie o łasce pańskiej, co na pstrym koniu jedzie. Wielcy wczoraj bywają marnością dnia dzisiejszego. Wielcy dziś przestaną być nimi jutro. Sława, popularność przemija; kapryśny tłum zmienia idoli jak kapryśna dama rękawiczki. Zawsze tak było, zapewne tak pozostanie. Rozentuzjazmowany tłum Niedzieli Palmowej i rozwścieczony tłum na dziedzińcu Piłata... nie wierzysz, że to mogli być ci sami ludzie? No to dam Ci przykład bliższy: elektorat czerwca 89 i września 94. Niby ten sam, lecz jakoś nie taki sam...
Obserwując przemijalność doczesnej sławy, czujesz zapewne dyskomfort dezorientacji. O, jak dobrze byłoby oprzeć się na jakichś solidnych fundamentach, pewnych, abso­lut­nych wzorcach, ot takich jak wzorzec metra z Sevre pod Paryżem... Czemu wielkość czło­wieka, tak przecież ważna, nie doczekała się wzorców równie ponadczasowych?
Nie doczekała się? Jesteś pewien? A może po prostu nie umiesz patrzeć?
Miarę wielkości człowieka kreuje czas. To on jest jej bezlitosnym weryfikatorem. Iluż „wiel­kich tego świata” przewinęło się przez historię? Co stało się z nimi, z ich „wiekopom­nymi” dziełami, o których niezniszczalności zapewniali? Gdzie imperium Aleksandra Ma­cedońskiego, gdzie Imperium Romanum? Gdzie owoce trudu Napoleona, Wielka Rzesza Hitlera? Gdzie triumf ogólnoświatowej rewolucji Trockiego, co się stało z wizją komuni­stycznego świata sprawiedliwości społecznej Marksa i Lenina?
Nieubłagany czas zepchnął cały ten chłam do śmietnika historii. A co ocalił?
Ocalił Iliadę, Dantego, obrazy Leonarda da Vinci, rzeźby Michała Anioła. Ocalił fugi Bacha, zaklęte w symfonie cierpienie Beethovena, poezję wieszczów, dramaty Szekspira.
Lecz przede wszystkim ocalił codzienny trud kochających. Budowniczych Chrystu­so­wego porządku. Apostołów Miłości. Od św. Franciszka po Matkę Teresę z Kalkuty. Chcesz wielkości - równaj do nich.
Ale ale - powiesz. - To przecież „wielcy tego świata” Gdzież mi tam, szaraczkowi do nich!
Tak? Więc równaj do najbliższych. I nie mów mi, że ich w swym otoczeniu nie dostrzegasz, bo Ci powiem, żeś ślepy.
 

PRACOWITOŚĆ

No tak. Wakacje, sezon urlopów a ten o pracowitości.
Czemu nie? Może właśnie ten czas, czas odpoczynku to dobry moment na refleksję o tym, co wypełnia większość Twoich dni? Może będzie jakaś korzyść w tym, że na swą aktywność zawodową spojrzysz niejako z góry, okiem kibica? Spróbuj.
W budowanych przez człowieka hierarchiach wartości praca zawsze była w cenie. I to niezależnie od kontynentu, kultury, światopoglądu. W naszym „obozie” znana jest wskazówka „módl się i pracuj” (należy ubolewać, że nierzadko jest ona teraz przedmiotem kpinek; cóż, homo sovieticus się kłania). W „obozie” przeciwnym wśród tak modnych praw człowieka akcentuje się prawo do pracy. „U nas” wielkie poruszenie zrobiła encyklika Laborem Exercis. „U nich” Engels pisał o roli pracy w uczłowieczaniu małpy.
Lecz nie jest z pracą tak prosto, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Z tru­dem będziesz zdobywał (...) pożywienie - mówi rozgniewany Bóg do Adama. Stąd prosty wniosek: praca - to kara boska za grzech pierworodny. Motyw pracy-kary przewija się cały czas przez dzieje. Od katorgi niewolników poprzez feudalne systemy pańszczyźniane, kapitalistyczne machiny wyzysku wykorzystujące coraz bardziej finezyjne mechanizmy, by wydusić z pracowników maksimum wydajności. Świadomość pracy jako kary widać też w naszej wiecznej tęsknocie za emeryturą. Nareszcie skończy się ta harówa - nie myślisz tak czasami?
Czy zawsze praca jest katorgą? A jeśli tak - to czemu owe systemy wartości przypisują jej tak wysoką pozycję?
Odpowiedź wydaje się prosta. Praca staje się katorgą, jeśli pracujący nie dostrzega sensu swego wysiłku.
Przyjrzyj się uważnie pracowitym. Nie liczą czasu, trudno im rozmawiać na jakikolwiek inny temat, opędzają się przed emeryturą. Kochają swą pracę, bo widzą jej sens.
Gdzie oni są? - zapytasz. Wszędzie, Artyści, naukowcy, inżynierowie. Ale także ludzie prostych zawodów: rzemieślnicy, rolnicy. A ilu z nas wraca z pracy-katorgi, pośpiesznie je obiad i gna na działkę? Nie tylko wypoczywać, czasem bardzo solidnie popracować... Czemu równie intensywna pracowitość nie towarzyszy im w zakładzie pracy? Może dla­tego, że stanowią maleńki trybik w olbrzymiej machinie: przekładają papierki, dokręcają śrubki. Sens ich pracy (widoczny dopiero w produkcie końcowym) jest dla nich zakryty. A tu, na działce efekty pracy widać namacalnie. Aż serce rośnie.
Rozstajemy się na czas wakacji. Życzę Ci, byś... pracowicie wypoczywał. A w wolnej chwili może byś pomyślał nad sensem swej pracy?
 

PRZYJEMNOŚĆ

Ciepły piasek, lekka bryza od morza... Spoczywasz bez ruchu na leżaku i pławisz się w słońcu. A może biegasz za piłką? albo zmagasz się z wiatrem na desce surfingowej?
Rześkie powietrze, ogrom górskich masywów, cudowne, dzień w dzień inne zachody słońca... Płuca pracują głęboko podczas stromego podejścia. Bolą cię mięśnie napięte od wysiłku. Uciekasz przed burzą do schroniska. Nie zdążyłeś. Jesteś przemoczony, zmęczony, ale szczęśliwy...
W kominku wesoło trzaskają polana. Cienie tańczą po suficie w rytm żwawo operujących płomyków. Sączysz wino, poddając się nastrojowi ballad Chopina...
Uwielbiasz ruch, gwar, towarzystwo. Na przyjęciach czujesz się jak ryba w wodzie. Mogłabyś tańczyć do rana...
Nie ma to, jak domowe pielesze. Nade wszystko lubisz poobiednią sjestę. To błogie uczucie sytego żołądka, miękkość kanapy, gazeta, której, zmorzony snem, nigdy do końca nie doczytasz...
Magia kina. Zapominasz o prozaicznej rzeczywistości. Cwałujesz po prerii, goniąc Indian. Wędrujesz po zakamarkach starych lochów. Przeżywasz fascynujące romanse...
Nazywają cię łasuchem. Cóż w tym złego, że nie umiesz się oprzeć słodyczom?
Właśnie. Cóż złego w przyjemnościach? Tych małych i tych dużych? Czyż życie nie jest wystarczająco uciążliwe, by żądać choć drobnej rekompensaty?
Cóż to takiego - przyjemność? Trudno to zdefiniować. Każdy rozumie ją inaczej.
Powiesz: to życie bez bólu. A co na to masochiści?
Powiesz: błogostan, brak napięć, stresów. Lecz są tacy, którzy to uwielbiają: alpiniści, spadochroniarze, wszelkiej maści awanturnicy.
Powiesz: życie bez wysiłku, bez obowiązków, bez odpowiedzialności. Naprawdę? czy nie słyszałeś o tzw. ludziach czynu, pełnych energii biznesmenach, żądnych władzy politykach? Nikt ich nie zmusza, więc chyba robią to, co lubią robić!
Powiesz - no więc życie na luzie, bez przymusu. Lecz przecież są i tacy, dla których nieszczęściem jest samodzielność, których losem ktoś musi pokierować, dać pracę, zapewnić mieszkanie...
Przyjemność to rzecz względna. Całe szczęście - jakże nudny byłby świat, w którym wszyscy lubiliby to samo.
No dobrze - spytasz - a czy mam prawo do przyjemności?
Masz, oczywiście. Wszak całe życie nie może być pokutą. Myślę, że na Twoje przyjemności Bóg będzie patrzył z radością, wszelako pod dwoma warunkami.
Po pierwsze - jeśli nie staną się wyłącznym celem Twojego życia.
Po drugie - jeśli nie realizujesz ich poprzez krzywdę innych bliźnich.
 

OSTROŻNOŚĆ

Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz.
Dwa razy pomyśl, raz zrób.
Dmuchaj na gorące.
Nie rzucaj słów na wiatr.
Przysłowia wielu narodów zalecają Ci ostrożność. Jej pochwałę znajdziesz też w Biblii: Nie sprzeczaj się z człowiekiem potężnym (...), unikaj poufałości z prostakiem (...), nie ręcz ponad swoją możliwość (...), nie prawuj się z sędzią (...) wobec obcego nie zdradzaj tajemnic (Syr, 8, 1.4.13.14.18). Dalej: Zanim sąd wydasz, zbadaj siebie samego (...), zanim złożysz ślub, przygotuj siebie (...), pamiętaj o chwili głodu, gdy jesteś w obfitości (Syr 18, 20.23.25). Wreszcie: Człowiek mądry we wszystkim zachowa ostrożność, a w dniach, kiedy grzechy panują, powstrzyma się od błędu (Syr 18,27).
Czasy się zmieniły, lecz mądrość Syracha zachowuje aktualność. Ostrożność jest potrzebna do przeżycia, jak woda. Gdy prowadzisz samochód, przechodzisz przez jezdnię, kąpiesz się w morzu, zapalasz gaz w kuchence. Gdy kupujesz owoce, środki czystości, farby do malowania, lekarstwa. Gdy pobierasz gotówkę w banku, masz zostać żyrantem, rozmawiasz z akwizytorem, zawierasz umowę.
To sprawy oczywiste. Ale ostrożność winna ci towarzyszyć także w innych sytuacjach. Na przykład, gdy oglądasz telewizję, lub czytasz gazetę. Zachowaj dystans wobec potoku słów, jaki płynie z ust polityków. Nie przyjmuj ich bezkrytycznie. Pomyśl. Oszacuj, jak umiesz ich wiarygodność. Po owocach ich poznawaj, nie po mowie. Człowiek łatwowierny jest lekkomyślny (Syr. 19,4).
Ostrożność nie zawadzi też, gdy głośno wyrażasz swe myśli. Nie to, żebyś miał kłamać. Wystarczy pamiętać, że słowa ranią. A jeśli nawet nie, to przecież nie są jednoznaczne. Mogą być zrozumiane opacznie. Dlatego roztropny mówca waży słowa. To rada nie tylko dla dyplomatów; spójrz ile zła wokół sieją pochopne, nieprzemyślane wypowiedzi!
Z drugiej strony nadmiar ostrożności to też niedobrze. Nie pojadę odwiedzić siostry, bo tyle wypadków. Nie pójdę na wybory, bo „oni tam wszyscy kłamią”. Nie odezwę się na imprezie bo „jeszcze co chlapnę”...
A jak wyglądałby świat zdominowany przez ostrożność? Czy Kolumb odkryłby Amerykę? Czy Armstrong stanąłby na Księżycu? Czy mielibyśmy penicylinę? I tak dalej.
Przesadna ostrożność paraliżuje. Dlatego do moich słów też podchodź... ostrożnie.
 

NOWOŚĆ

Ona Cię pociąga i fascynuje. Do tego stopnia, że wykorzystują to chytrzy spece od reklamy: co najmniej połowa produktów ma naklejkę z rogatą gwiazdą krzyczącą krótkim „New!!!”, Neu!!!”, „Nowość!!!” I tak dalej, we wszystkich możliwych językach.
Jak wszyscy, lubisz wszelkie nowinki. Chcesz być dobrze poinformowany, znać wiadomości z ostatniej chwili. Nic dziwnego, że wiele gazet przyciąga klientów tym słowem (w tym także nasze toruńskie „Nowości”). A serwis agencyjny w radiowym slangu to „new­sy”. Teraz jest era radia komercyjnego, zdobywającego słuchacza sieczką złożoną z re­klam, chwytliwych przebojów i krótkiego oczywiście, ale obowiązkowo najświeższego ser­wisu informacyjnego.
Skąd ta nasza fascynacja nowym? Prawda, że lepszy nowy samochód od używanego, że nowa kiecka to nie łach z lumpeksu. Rozumiesz też frustrację dziecka zmuszonego do korzystania z używanego podręcznika, podczas gdy koledzy i koleżanki szpanują „nówkami”. Lecz czy ta, niezbyt w końcu górnolotna chęć posiadania wyjaśnia wszystko? Gdyby tak było, nie należałoby optować za fascynacją nowością.
Lecz tak nie jest. Fascynacja ta wyzwala również najwartościowsze aktywności w człowieku. Bez wiecznej pogoni za nowością, bez zniewolenia jej magią stalibyśmy w miejscu. Jej czar wyzwala w człowieku pęd twórczy. Inżynierowie wznoszą nowe budowle, realizując nowe wizje stylistyczne architektów. Muzycy, literaci, malarze, tworząc swe dzieła, prześcigają się w przełamywaniu konwencji. Uczeni oddają swe życie na poszukiwanie nowych, lepiej wyjaśniających świat teorii.
Dobrze - powiesz. Lecz co mi do tego? Nie jestem naukowcem, artystą, architektem. Owszem, korzystam z dóbr, które oni przygotowali, lecz żadnych specjalnych fascynacji to we mnie nie budzi. Czy dla mnie pozostał tylko ten ersatz nowości, owa „niezbyt górnolotna chęć posiadania”?
Niekoniecznie. Są przecież sprawy stare, lecz wiecznie nowe, choć niektórzy będą Ci wciskać, że to przeżytek, anachronizm, zaściankowość, drobnomieszczaństwo, średniowiecze, ciemnogród.
Co to takiego? Ano, przyjaźń, honor, odpowiedzialność, godność, odwaga...
Nic nowego, prawda? A jednak...
 

RÓWNOŚĆ

Wszyscy ludzie rodzą się równi - oto jedno z odkryć Rewolucji Francuskiej. Myślą tą Europa zauroczona jest do dziś. Idea równości (będącej z początku ledwie przymiotem urodzenia) jęła systematycznie poszerzać obszar stosowalności, owocując między innymi sympatycznie brzmiącą, lecz fatalną w skutkach „urawniłowką”.
Podszywając się pod wzniosłe hasła równości, obłudnicy i bandyci wprowadzali systemy władzy, których efektem były rozsiane po globie mogiły - pamiątki makabrycznych aktów ludobójstwa. Systemy władzy, których rasa ludzka będzie się wstydzić przez następne tysiąclecia.
Idea równości przyniosła pojęcie sprawiedliwości społecznej. Ekscentryk polskiej sceny politycznej, Janusz Korwin Mikke pyta: po co ten przymiotnik: „społeczna”? Dla odróżnienia od „zwykłej” sprawiedliwości?
Wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi - powiada Orwell w Folwarku zwierzęcym, przestrzegając przed niebezpieczeństwem manipulacji tą ideą. Manipulacji, która stała się faktem, a doświadczaliśmy tego przez pięćdziesiąt lat tzw. komuny.
Lecz lata te minęły. Żyjesz teraz w wolnym kraju. Czy więc jesteś wolny od zagrożeń, jakie niesie manipulacja ideą równości?
Bynajmniej. Inni obłudnicy, bardziej perfidni, podsuwają Ci nową wizję równości. Zrównali nie tylko ludzi; także prawdy. Według nich nie istnieje jedna prawda, ale całe ich mnóstwo. I każda każdej równa! Wszystko jest względne, zależy od punktu widzenia. Nie ma rzeczy normalnych i odstępstw od normalności. Wszystko może być normą, może tylko trochę „inną”. Masz więc kochających „inaczej”, sprawnych „inaczej”, myślących „inaczej”... Czemu nie możesz mieć pracujących „inaczej”, szczerych „inaczej”, trzeźwych „inaczej”? I tak dalej. W ten oto prosty, lecz genialny sposób pozbędziesz się zboczeńców, pomyleńców, pijaków, kłamców... I tak dalej.
Totalitaryzm równości jest jeszcze gorszy niż totalitaryzm przemocy.
Owszem, wszyscy ludzie rodzą się równi - wobec Boga. I to powinno wystarczyć.
 

WIECZNOŚĆ

Dajesz coś (lub otrzymujesz) na wieczną pamiątkę. Ona wiecznie się spóźnia. Czekałeś na to całą wieczność.
Już na przykładzie tych kilku sloganów widzisz, jak bardzo rozmyty jest obszar znaczeniowy wieczności. Może ona znaczyć na zawsze, ciągle, bardzo długo. Tak czy owak, potoczne życie każe Ci kojarzyć wieczność z czasem. Większość ludzi spytanych, co rozumie przez wieczność, odpowiedziałaby zapewne: „bardzo długi okres czasu”. Wyrażający się ściślej użyliby, być może, określenia: „nieskończony okres czasu”.
A co na to filozofowie i teologowie - było nie było, specjaliści od wieczności? Cóż, powiedzmy sobie szczerze - mają oni z nią wiele problemów - właśnie w kwestii jej relacji do czasu. Dotyczy to zwłaszcza już materialistów, którzy muszą przypisywać materii „boskie” cechy wieczności i niezniszczalności. Obserwując powszechny proces degeneracji materii (rdza, erozja), trudno dać wiarę tak karkołomnym założeniom.
My, chrześcijanie kojarzymy wieczność z niebem. Dziś, w uroczystość Wszystkich Świę­tych odwiedzisz zapewne cmentarz. Na wielu nagrobkach spotkasz napis: odszedł po wieczną nagrodę. Modląc się za zmarłych, powtarzasz: wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie. Do Kościoła przygnała Cię nadzieja na życie wieczne, o którym wielokrotnie zapewnia Cię Nauczyciel: Każdy, kto wierzy we Mnie nie umrze na wieki (J 11,27). Moje owce słuchają Mego głosu a Ja znam je. Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne (J 22, 27-28).
Mając nadzieję na życie wieczne, nie wiesz, czym jest Wieczność. Powiadają Ci, że to Świętych Obcowanie (Symbol Apostolski), oglądanie Boga twarzą w twarz (1 Kor 13, 12). A tak naprawdę to ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2,9).
Wynika stąd, że raczej nie będzie Ci dane dociec, czym jest wieczność. Jeśliś jednak nadal ciekaw, pochyl się w ten skłaniający do zadumy dzień nad słowami Księgi Objawienia:
Nic godnego klątwy już [odtąd] nie będzie.
I będzie w nim tron Boga i Baranka,
A słudzy Jego będą Mu cześć oddawali.
I będą oglądać Jego oblicze, a imię Jego - na ich czołach.
I [odtąd] już nocy nie będzie,
A nie potrzeba im światła lampy i światła słońca,
bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi
i będą królować na wieki wieków
(Ap 22,3-5)
 

WOLNOŚĆ

Wolnoć Tomku w swoim domku - mówił Gaweł do Pawła w znanym wierszyku Fredry, uzasadniając w ten sposób pozornie słuszną a popularną w czasach Rzeczpospolitej szlacheckiej zasadę na zagrodzie szlachcic równy wojewodzie. Wszelako Paweł pokazał, że zasada ta jest obusieczna. Wolność nie oznacza, iż każdy robi, co mu się żywnie podoba, jak to wynika ze sloganu Owsiaka „róbta co chceta”. Taka wolność nazywa się swawolą. Niestety, takiej wolności hołdowali nasi przodkowie. Jak się to skończyło, wiesz dobrze. Z lekcji historii, może także z rodzinnych tragedii. Owa „wolność” uprawiana przez zaściankową szlachtę skorą bardziej „do bitki i wypitki” zaowocowała utratą niepodległości, wymazała Polskę z map Europy na prawie dwa wieki.
Czymże zatem jest wolność, jeśli nie możnością „robienia, tego, co się chce”?
Zastanów się: komu przypisujesz atrybut wolności. Oczywiście, człowiekowi - odpowiesz. Wolność jest cechą odróżniającą ludzi od zwierząt.
Ano właśnie. A w jaki sposób poznałeś, że zwierzę nie posiada wolności? Przez brak intelektu? Skądże! Gdyby tak było, należałoby „racjonować” wolność także wśród ludzi. Więcej wolności temu, kto ma więcej oleju w głowie, mniej temu, kto ma mniej. Absurdalne, prawda? Wszyscy ludzie rodzą się wolni - głoszą preambuły konstytucji w wielu krajach, ze Stanami Zjednoczonymi na czele.
Zatem - co „w temacie wolności” odróżnia zwierzę od człowieka? Pomyśl - czemu nie masz za złe krowom, psom, koniom, gdy zanieczyszczają ulice i chodniki? Raczej już masz pretensje do ich właścicieli. Tymczasem, gdyby tak uczynił człowiek, byłbyś oburzony. A przecież zwierzę postąpiło dokładnie według zasady „róbta co chceta”! Odczuwało potrzebę fizjologiczną, więc „narobiło” i koniec. Czy takie postępowanie nazwałbyś wolnością?
Co powstrzymuje człowieka od podobnego czynu? Aby to sobie uświadomić, zauważ, kto jest do niego zdolny. Może obłąkany? Może pijak? W każdym razie ktoś o ograni­czonej poczytalności. Ktoś nieodpowiedzialny.
Podstawowym warunkiem wolności jest więc odpowiedzialność. Temu, kto z takich czy innych względów nie odpowiada za swe czyny nie jesteśmy skłonni nazywać wolnym.
A co w takim razie jest warunkiem odpowiedzialności? Są różne szkoły. Skoro jednak jesteś chrześcijaninem, winieneś szukać odpowiedzi u Nauczycieli Kościoła. Jednego z naj­większych chcę Ci tu dziś polecić. Sięgnij po książkę Karola Wojtyły Miłość i odpowie­dzialność.
A potem poszperaj u św. Augustyna. Znajdziesz zdanie w sposób krótki, acz wyczerpujący definiujące wolność chrześcijanina: Kochaj i rób, co chcesz.
Zdanie tak podobne do infantylnego zawołania Owsiaka. Tak podobne i tak krańcowo różne.
 

WYTRWAŁOŚĆ

Módl się i pracuj. Tą pradawną maksymą św. Benedykta kierowały się pokolenia naszych przodków. Kilkanaście (a może już kilkadziesiąt) lat temu jakiś złośliwiec dopisał: a garb ci sam wyrośnie. I tak już zostało.
W naszych czasach wytrwałość mocno się zdewaluowała. To skutek cywilizacji typu konsumpcyjnego. Lubisz, gdy coś łatwo przychodzi. Zżymasz się i zniechęcasz, gdy trzeba odrobiny wysiłku.
Popatrz tylko. Siedzisz w wygodnym fotelu, oglądasz szmirowate filmy w telewizji, gdzie wszystko podają Ci „na tacy”. A gdyby tak złapać za książkę? Krzywisz się? Bo trzeba pobudzić wyobraźnię, prawda? Tylko mi nie mów, że Ci się oczy męczą. Od telewizora też.
A co mówisz dzieciom? Jak kształtujesz ich wolę, charakter? Gdy czegoś chcą, pragną tak mocno, jak to tylko dzieci potrafią, gdy marzą o nowej lalce Barbie, o nowej grze telewizyjnej, o nowej płycie, o nowych kolczykach... Myślisz, że to barbarzyństwo - odmówić, przecież dziecko tak pragnie! Więc spełniasz każdą zachciankę, dużą, małą – i z przy­jem­nością patrzysz na rozradowaną twarzyczkę... Kogo bardziej kochasz: siebie, czy swoje dziecko? Pomyśl - może tu chodzi o Twoją, nie dziecka radość?
A potem dziwisz się, że po dwóch dniach lalka leży w kącie, gra telewizyjna, płyta się znudziła, a kolczyki są niemodne... Może jednak należy się twojemu dziecku odrobina niespełnionych pragnień, trochę dłuższego oczekiwania? Kiedy dorośnie, nie raz potrzebna mu będzie wytrwałość; wtedy stanie bezbronne wobec świata, pełne pretensji do Ciebie - że nie dałeś mu tego, co najważniejsze. Że chowałeś jak w cieplarni, chroniłeś przed stresami, bo taka teraz w wychowaniu moda.
Pewnie jesteś oburzony: jak to, mam sekować własne dziecko? Mam harować jak wół, gdy wszyscy wokół kombinują? Idą na skróty?
Jeśli tak, to chyba nie po drodze Ci z Panem Jezusem. Pamiętasz? On powiedział, że do Królestwa Niebieskiego nie wchodzi się drogą wygodną, lecz krętą i ciernistą.
Wytrwałość jest niewątpliwie cnotą. Cóż z tego, skoro i cnota nie w modzie...
 

RADOŚĆ

Pewien jegomość chwalił się koledze, że ma inteligentnego psa, który opanował sztukę gry w pokera, lecz jest nieskuteczny, bo gdy ma dobrą kartę, merda ogonem.
Merdanie ogonem sygnalizuje psią radość. Chęć jej pokazania jest tak silna, że pies nie umie opanować tego odruchu. Nie tylko pies zresztą; człowiek także. Mówisz, że radość cię rozpiera. A gdy opowiadasz o spotkaniu ze znajomym, który akurat otrzymał awans, używasz określenia: „jego oczy tryskały radością”.
Radość, podobnie jak smutek napełnia nas. Mówimy przecież „pełen smutku”, „pełen radości”. Lecz smutek jest nieśmiały i milkliwy. Człowiek smutny usuwa się na bok, pragnie samotności. Natomiast radość jest inna. Szuka ujścia, pokazania się. Człowiek pragnie swą radością dzielić się z innymi. Bez tego dzielenia radość jest niepełna. Ludzie napełnieni radością biegają po krewnych, znajomych, opowiadają im o swoim szczęściu.
Radość jest odurzająca. Działa jak narkotyk. Zakłada ci na nos różowe okulary, precz odgania pesymizm i sceptycyzm. Człowiek napełniony po brzegi radością nieraz zachowuje się komicznie. Traci kontrolę nad swym zachowaniem, biega, gestykuluje, krzyczy, śmieje się, płacze... Przypomnij sobie dziecko rozpakowujące w wigilijny wieczór swoje prezenty.
Radość jest pokarmem duszy. Sprawia, że stajemy się lepsi, wrażliwsi. Napełnionemu radością łatwiej wykrzesać życzliwość dla bliźniego, niż ponurakowi. Radość zmienia ludzi nie do poznania. Daje im niespożytą energię, pcha do społecznej aktywności.
Boże Narodzenie to święto Radości. Dobry czas, byś zamyślił się nad twoimi radościami. Tymi małymi i tymi dużymi. Skąd się biorą? Kiedy się pojawiają, co je odpędza? Dużo dowiesz się o sobie w ten sposób.
Twój Cień wygrzebał dziś z pamięci swą największą radość. To było przed laty, gdy - tuż przed Bożym Narodzeniem - otrzymał Prezent Życia od Najwyższego. Dzielił się tą radością ze wszystkimi bliskimi. Także z kartką papieru. Napisał o tym tak:

„...syn, waga trzy czterysta, długość pięćdziesiąt siedem...
...jak się czuje, panie, no tak jak matka po porodzie”
 blaszany grzmot słuchawki  wsącza się w mózg zwycięskim pochodem...
 
...odnajduję główkę: mały, różowy pączek w rozchylonych płatkach becika
 oczy, które jeszcze nie widzą są jak studnia pełna mej krwi...
...popatrz synu, jakie mieliśmy szczęście!
 przecież mogliśmy rozminąć się
 w tłumie jesiennego szelestu
 kartek kalendarza...
 

POMYŚLNOŚĆ

Zdrowia, szczęścia, pomyślności. To chyba najpopularniejsze „menu” życzeniowe. Na wszel­kie okazje: imienin, urodzin, świąt, Nowego Roku.
Wiesz dobrze, co to zdrowie. Wiesz (albo Ci się tylko tak wydaje), co to szczęście. A czy wiesz, co to pomyślność?
To powodzenie - odpowiesz zapewne. Prawda. Etymologicznie pomyślność wywodzi się od zwrotu „po myśli”. Tak mawiasz, gdy coś Ci się udaje, gdy zdarzenia następują zgodnie z Twymi życzeniami.
Czy należy życzyć komuś pomyślności? Tego by zdarzenia układały się „po jego myśli”? Oczywiście - odpowiesz zdumiony. Czegóż można życzyć człowiekowi, jeśli nie tego, co dla niego najlepsze?
Ale to nie to samo. Weź dla przykładu dziecko. W jego małym świecie zdarzenia ułożą się „po myśli” jeśli wywrotka zrzuci na podwórku tonę cukierków, a z kranu popłynie Cola.
No, w przypadku dziecka zgoda - odpowiesz. Ale dorosły? On chyba wie, co dla niego najlepsze.
Niestety, nie wie, choćby był najmądrzejszy. Z tej prostej przyczyny, iż nie umie przewidzieć przyszłości. Marzący o samochodzie traci nogi w wypadku. Łaknący przygód młodzian wpada w złe towarzystwo i rujnuje sobie życie. Seksowna kiecka, o którą tak wzruszająco prosi Cię córka prowokuje zboczeńca do gwałtu.
E, tam, czarnowidztwo - żachniesz się. - W ten sposób lepiej nic nie robić! Wszystko może być przyczyną grzechu, nieszczęścia!
Rzeczywiście, lecz przecież nie o tym mówimy! Drastyczność tych przykładów miała Ci uświadomić, jak „chciejstwo” - układanie się zdarzeń „po myśli” odbiega od „tego, co naj­lepsze”.
Nawet gdyby tak nie było, życzenie pomyślności niekoniecznie rodziłoby samo dobro. Wyobraź sobie, iż życzysz jej bohaterom filmu „Sami swoi” - Kargulowi i Pawlakowi. Kogóż biedny Pan Bóg miałby słuchać, po czyjej właściwie myśli miałyby się układać zdarzenia?
Zastanów się - kiedy Pan Bóg nie miałby tu dylematu? Wtedy, gdyby Kargul i Pawlak żyli w zgodzie. Kochali się, wzajemnie sobie dobrze życząc. Gdyby żyli „po myśli Chrystusa”. Po Myśli, która ani była ani będzie, ale JEST.
Świat pójdzie w dobrym kierunku, jeśli rzeczy będą się działy „po myśli” Boga. Po Myśli.
W Nowym Roku życzę Ci właśnie poMyślności.
 

PRZYZWOITOŚĆ

- Mamusiu, a Tomek zna mnóstwo nieprzyzwoitych piosenek - mówi siostra skarżypytka.
- Skąd wiesz? Śpiewa je? - pyta mama.
- Nie śpiewa, gwiżdże.
Ten dowcip ilustruje smutną prawdę, że o nieprzyzwoitości chętniej rozmawiamy niż o przyzwoitości.
Z czym kojarzy ci się przyzwoitość? Powiesz pewnie - z ludźmi godnymi, szanowanymi, uczciwymi, odpowiedzialnymi...
Dobrze. A nieprzyzwoitość? O, tu już - podejrzewam - możesz mieć „kudłate” myśli. Dziewczyna nieprzyzwoicie ubrana ma zbyt krótką spódniczkę, zbyt głęboki dekolt. Mężczyzna wyrażający się nieprzyzwoicie zapewne sypie wyrazami, których większość ma bezpośredni związek z dziedziną seksu. To samo powiesz o filmach erotycznych – a za­wahasz się, nim nazwiesz nieprzyzwoitym film eksponujący przemoc...
Określenia „przyzwoity” użyjesz nieraz zamiast „poprawny”, „solidny”. Ale „niepopra­w­ne­go”, „niesolidnego” nie nazwiesz „nieprzyzwoitym”. Taka tu asymetria. Pewnie ma ona swe uzasadnienie, pewnie dałaby się wyjaśnić, gdybyś bliżej przyjrzał się ewolucji znaczeniowej tego słowa... ale przecież nie o to chodzi. Ważne jest to, że słowa te mają przeciwne znaki w dziedzinie wartości moralnych. Zawsze przyzwoitość jest dobrem, a nie­przyzwoitość złem.
Czy warto być przyzwoitym? Tak - opowiada Władysław Bartoszewski w zbiorku tekstów osobistych i nieosobistych pod takim właśnie tytułem: Warto być przyzwoitym. A tak to uzasadnia:
Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi oddane więcej niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia dowodzi, że warto być przyzwoitym człowiekiem. „Pozostać przyzwoitym” oznacza doświadczenie, że konieczne jest w ważnych kwestiach pozostać nieugiętym, nie dać się poniżyć.
Spytasz: naprawdę opłaca się być przyzwoitym? Ileż dowodów temu przeczy! Zobacz tylko Cieniu: oportuniści, krętacze zostają prezydentami. Malwersanci i kombinatorzy żyją sobie bezkarnie pod parasolem immunitetów, albo w cieniu pleców swych wszystkomogących protektorów, którzy słowo „przyzwoitość” znają jedynie z encyklopedii lub romantycznych powieści. Wszędzie wokół - niestety także na naszym osiedlu - dobrze prosperują domy publiczne eufemistycznie, „dla zmyłki” nazywane teraz „agencjami towarzyskimi”. Bezkarnie uprawiają nieprzyzwoity ponad wszelką wątpliwość interes - a włos im z głowy nie spada. Tymczasem ileż wokół biedy, bezrobocia, niedoli – a dotyka to przede wszystkim tych, których ty, Cieniu nazywasz przyzwoitymi. Jakże więc to się opłaca? Pewnie odpowiesz mi: „w niebie”, w końcu nie tak dawno zachęcałeś „módl się i pracuj”...
Odpowiem: w niebie też. Ale nie tylko. Przyzwoitość opłaca się również na ziemskim padole. Na przykład... w łazience! Gdy się golisz, robisz makijaż.
Przecież możesz patrzeć w lustro bez obrzydzenia. A to bardzo wiele znaczy.
 

PEWNOŚĆ

Jedyne, co jest pewne, to śmierć - głosi znane porzekadło. Czy naprawdę?
W filmie „Spirala” Krzysztofa Zanussiego jeden z bohaterów w wielce przewrotny sposób dowodzi tezy odwrotnej: doświadczenie - powiada - uczy mnie, że nie umrę. Widzę przecież, że wszyscy wokół umierają - ale nie ja! Widać mnie to nie dotyczy.
Logika wariata - powiesz. Istotnie, przecież „zdrowy rozsądek” nakazuje Ci wyciągnąć wniosek odwrotny! Mówiąc bardziej „fachowo”, odruchowo stosujesz tu indukcję (ten umarł, tamten umarł, więc wszyscy umierają). Skąd jednak Twa pewność, że indukcja jest tu na miejscu?
Jedyne, co jest pewne, to to, że jestem. Cogito ergo sum - myślę, więc jestem - powiedział Kartezjusz. Zastosował on w swym rozumowaniu metodę sceptycyzmu. Jako sceptyk nie wierzę w istnienie czegokolwiek - argumentował. - Zwątpię więc też w to, że sam istnieję. Lecz - zauważył - skoro wątpię, to znaczy, że myślę. A skoro myślę, więc jestem.
Wydaje się, że rzeczywiście nikt, nawet największy sceptyk, nie jest w stanie odebrać Ci pewności własnego istnienia.
Są jednak różne rodzaje pewności.
Pierwsza to pewność bezwzględna, która dotyczy np. twierdzeń matematycznych. „Pewne jak dwa a dwa cztery” - powiadamy.
Druga - to pewność moralna. Nie jest ona absolutna, opiera się wyłącznie na wysokim prawdopodobieństwie. Mimo to nią właśnie najczęściej się posiłkujesz. To ona pozwala Ci... codziennie jeść obiad. Przecież nie zjadłbyś, gdybyś wiedział, że jest zatruty, nie? A nie możesz mieć pewności absolutnej, że nie jest! Może Twoja żona oszalała, może knuje intrygę? A może w fabryce pomylili się i dodali strychninę zamiast konserwantów? (Nie myśl tylko, że zniechęcam Cię do świątecznego obżarstwa, ot, przypadkiem taki przykład mi się napato­czył...)
Trzecia - to pewność wiary. Tej, co góry przenosi. Tej, mocą której Chrystus, a po Nim apostołowie uzdrawiali i inne znaki czynili. Tej, za którą męczennicy wielu religii świata nie wahali się oddać życia (tak na marginesie: czy słyszałeś, by ktoś oddał życie za to, że „dwa a dwa cztery”?)
Zmartwychwstanie Jezusa nie jest pewnością absolutną (naukową). Nie jest pewnością moralną, oparta na jakimś maksimum prawdopodobieństwa, bo zdarzenie to jest samym nieprawdopodobieństwem. Zmartwychwstanie - to pewność trzeciego rodzaju. Pewność wiary.
I nie łudź się, że ktoś przyniesie Ci nieśmiertelność jak twierdzenie logiczne, albo jak talerz zupy.
 

UGODOWOŚĆ

Pokorne cielę dwie krowy ssie - głosi przysłowie. Uznając tę mądrość, podziwiasz ludzi, którzy opanowali arkana sztuki układów i uników; sam również masz ambicje stosowania ich w życiu. A potem przychodzisz do kościoła, słuchasz słów Jezusa: Niech wasza mowa będzie: tak-tak; nie-nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi (Mt 5,37). Słuchasz, wmyślasz się w nie i tracisz dobre samopoczucie. Odruchowo bronisz się: Twarda jest Twa mowa, któż może jej słuchać? Wymyślasz sobie takie różne „sztuczki” słowne - że przecież to niepraktyczne, nienaturalne, wszak w przyrodzie nie ma idealnej czerni i bieli, tylko nieskończona gama barw i odcieni...
W przyrodzie owszem. Ale nie w moralności, gdzie jak w logice zdanie jest prawdziwe, albo fałszywe. Tertium non datur (trzeciego wyjścia nie ma) - mawiali Rzymianie.
Kompromis. Ugoda. Zaniechanie swoich racji na rzecz racji drugiego. Przecież to takie chrześcijańskie! - powiesz. - Mam kochać bliźniego - również nieprzyjaciela (więc kogoś o odmiennych poglądach), mam przebaczać! Czymże to jest, jeśli nie kompromisem? Fakt, można go używać do mniej szlachetnych celów, np. do pięcia się po szczeblach kariery, ale ten smutny argument dotyczy wszystkiego (np. technika atomowa może zabijać, ale może też dawać niezbędne do życia ciepło, światło...).
To wszystko prawda, lecz doskonale wiesz, że istnieją granice kompromisu. Ugoda nie może być uległością. Zgadzasz się z sąsiadem, żeby malować wspólny płot na przemian: jednego roku ty, drugiego on. Lecz nie zgodzisz się, gdy on będzie chciał to robić raz na 10 lat! Dla każdej ugody istnieje non possumus.
Istnieją też obszary, w których o kompromisie nie może być mowy. Jeśli, dajmy na to, ktoś wniósł pod obrady parlamentu projekt uchwały, że nie wolno kraść i 1/7 posłów była przeciw, to wierność idei kompromisu nakazywałaby ogłosić, że nie wolno kraść we wszystkie dni z wyjątkiem np. sobót. Absurd, nieprawdaż?
Kompromis nie ma sensu w świecie poglądów, idei. Jeśli ty wierzysz w Boga, a sąsiad nie, to jaki w tej materii moglibyście zawrzeć kompromis? Prawda, nie musicie się zarzynać z powodu niezgodności poglądów w tym „temacie”, ale musicie pozostać każdy przy swoim poglądzie, lub przyjąć - w całości! - pogląd adwersarza..
Współczesny świat gloryfikuje kompromis, buduje mu ołtarze, pomniki. Przypisuje mu wręcz uniwersalny charakter, stosuje w każdym obszarze. Stawia go po stronie wartości. Tymczasem jest on ledwie mniejszym złem.
A bywa, że i większym.
 

NAMIĘTNOŚĆ

Wiosna. Przyroda budzi się z zimowego snu. Życiodajne soki coraz mocniej krążą w konarach drzew. Także krew coraz żywiej krąży w twoich żyłach. Intensywniej reagujesz na każde zdarzenie.
Wiosna. Dobry czas, by pomówić o namiętności.
To trudny temat. Nie tylko dlatego, że często dotyczy sfer życia chronionych kotarą intymności. Także dlatego, że to, na ile masz do czynienia z namiętnością w dużej mierze zależy od tego, ile masz lat.
Jeśliś młody (młoda), bierzesz życie pełną piersią. Intensywnie przeżywasz każdą chwilę, każde zdarzenie. Masz skłonność do prostolinijności, twe reakcje cechuje niecierpliwość tak właściwa młodemu wiekowi. Twa namiętność każe ci spędzić pół nocy nad modelem samolotu, lub przed ekranem komputera. Dziesięć razy w kółko będziesz słuchać nowej płyty ulubionego zespołu, egzaltując się każdym przebojem. Dzień w dzień, wieczór w wieczór uruchamiasz swą „maszynkę marzeń”: może jesteś rozchwytywanym idolem, może lotnikiem, może znaną modelką, której towarzyszą westchnienia wielbicieli? Twe marzenia są tak intensywne, że zaciera się różnica między nimi a realnością.
Popatrz: ładną chwilę już rozmawiamy o namiętności, a jeszcze ani razu nie padły sło­wa „miłość”, „romans”, „zadurzenie”... I nie padną. Nie dlatego, że nie przystoi w para­fialnej gazetce. Dlatego, że chciałbym, byś wiedział, iż namiętność, to nie tylko seks. To coś o wiele więcej. Pomyśl o tym.
Jeśliś dorosły (dorosła), bierzesz życie z dystansem. Wiele doświadczeń życiowych nauczyło cię sceptycyzmu i dystansu do zdarzeń, ludzi. Nauczyłeś się też cierpliwości, ostrożności w kontaktach z innymi, w formułowaniu wypowiedzi. Twe marzenia wyblakły, rozcieńczyły się w prozie życia. Życie małżeńskie, rodzinne obrosło rutyną: praca, gazeta, telewizor, przed którym zasypiasz...Twa namiętność wypaliła się i czasem tak po prostu nic ci się nie chce. Można by o tobie powiedzieć „psychiczny emeryt”.
Tymczasem przychodzi wiosna. Zbudź się, człowieku! Weź życie pełną piersią! Zachwyć się modelem samolotu, nad którym pół nocy spędził twój syn. Wyjdź na podwórko i pograj z dzieciakami w kosza.
To transakcja wiązana. One się od ciebie uczą życia. Ty ucz się od nich... namiętności.

 

NIEPODLEGŁOŚĆ

Są sprawy, którymi żyjesz na co dzień. Nazywasz je powszednimi, prozaicznymi. Niektóre są ważne, inne błahe.
Są sprawy, którymi żyjesz od święta. Tu wszystkie są ważne i podniosłe. Wśród nich jest niepodległość.
Niepodległość wydaje się nie dotyczyć ciebie osobiście. Nie zajmujesz się nią zbyt często, pewnie dlatego, że z nią jest podobnie jak ze zdrowiem: zauważasz dopiero jej brak. Dokuczliwy brak.
Niepodległość znaczy tyle samo, co niezależność, ale dotyczy raczej dużych zbiorowości: społeczeństw, narodów, państw. Nie powiesz o samotnym sąsiedzie, że jest niepodległy, nie powiesz też tak o samorządnej gminie.
Niepodległość jest skarbem zbiorowości. Każdego skarbu trzeba bronić. Na każdy skarb czyhają złoczyńcy. Zbiorowości wydają więc krocie na ochronę swego skarbu: obronność. Narody uciśnione marzą o niepodległości i składają ogromne, niestety zazwyczaj krwawe ofiary na jej rzecz. Polacy szczególnie dobrze rozumieją owe marzenia, bo na ponad dwa wieki (z krótką przerwą) ten skarb im zabrano.
Ze smutkiem musisz przyznać, że niektórzy rodacy przyczyniali się do utraty niepodległości. Kupczyli nią dla własnych korzyści. Nazywamy takich zdrajcami i brzydzimy się nimi.
Dwukrotnie w XX wieku odzyskiwaliśmy niepodległość. Niewielu jest żyjących jeszcze świadków wyjścia z mroku zaborów. Lecz niemal wszyscy pamiętamy rok 1989, kiedy udało się nam przemóc zniewalający nas system komunistyczny. Wraz z tym przyszła niezależność od wschodniego hegemona.
Może sądzisz, że złe już za nami. Że odzyskaliśmy skarb niepodległości na zawsze. Że nie znajdzie się nikt gotowy nam zagrozić. Że od dziś nikt z rodaków nie poważy się kupczyć naszą wolnością.
Jeśli tak uważasz, toś optymista. Powiedziałbym wręcz - utopista. Nie żyjemy w jakimś wy­jątkowym momencie historii. Otaczające nas społeczności nie przeistoczyły się nagle w anielską trzodę, a wśród rodaków nie brakuje takich, co by nas za psi nawet grosz sprzedali.
Przyjrzyj się, co ci wpisali do nowej konstytucji.
 

NIEUFNOŚĆ

Powiadają, że pewien gość wykręcił żarówkę, która oświetla wnętrze lodówki, bo nie ufał wyczytanym w instrukcji zapewnieniom, że gaśnie ona, gdy zamknie się drzwi.
Prawda to, czy anegdota, faktem jest, że mamy skłonność do nieufności. Nie tak dawno opowiadałem ci, że ojciec nowożytnego racjonalizmu Kartezjusz zasłynął wprowadzeniem zwątpienia jako metody poznania.
Zapytasz: Jak mam pogodzić tę skłonność do nieufności z wiarą? Z nauką Chrystusa o zawierzeniu bez końca? Czy nieufność nie jest raczej występkiem niż cnotą? To, że przynosi pewne sukcesy na gruncie poznania, nie oznacza przecież, że w odniesieniach moralnych leży po stronie dobra!
Kościół od wieków głosi: zaufaj Bogu. Zdecydowaną większość świętych wyniesiono na ołtarze właśnie dzięki ich bezgranicznemu zaufaniu Bogu. To ono dawało im moc, ono było motorem poświęcenia i heroizmu.
Zaufać Bogu - to rozumiem - powiesz. A co z człowiekiem? Co krok spotykamy przykłady negatywne. Przecież ufność jest zupełnie bezbronna wobec wszelkiej maści cwaniactwa!
Rzeczywiście, masz tu prawo do nieufności. Nie oznacza to, że musisz podejrzewać wszystkich o niecne wobec ciebie zamiary, bo popadniesz w manię prześladowczą. Ale musisz w swoich stosunkach z bliźnimi używać roztropności. To tak, jak prawo do obrony. Kochać bliźnich nie oznacza jeszcze dać im po sobie chodzić. Szkodzi to nie tylko tobie: im też! Znajdując skuteczność w swoim cwaniactwie, gotowi umacniać się w przekonaniu, że to jest właśnie recepta na życie doczesne. A wraz z tym oddala się od nich szansa na życie wieczne.
Zilustruję twoje prawo do nieufności na przykładzie bardzo aktualnym. Porozmawiajmy o czekającym cię referendum konstytucyjnym.
Być może, masz tego tematu po dziurki w nosie. Jesteś skołowany, bo wszelkiej maści autorytety z jednej albo z drugiej strony subtelnie albo nachalnie namawiają cię byś dał swoje „tak” albo swoje „nie”. Używają przy tym zawiłej argumentacji; każda wydaje ci się poprawna; w końcu masz mętlik w głowie. Kuszą cię: weź tekst, przeczytaj, pomyśl, sam zinterpretuj... Diabła tam, mnie polityka nie grzeje, to nie na moją głowę, zresztą tyle mam własnych zmartwień... Może bym i poszedł, ale bo to ja wiem, kto naprawdę ma rację?
Jeśli tak właśnie wygląda twoja sytuacja, coś ci doradzę. Zastosuj metodę „konstruktywnej nieufności”. Wystarczy, jak sobie uzmysłowisz, komu tak gorąco, aż do bólu zależy na uchwaleniu konstytucji teraz właśnie. Kto ( i dlaczego!) ociągał się z nią przez pięć lat, kto (i dlaczego!!) ostatnio włączył takie „turbodoładowanie”, że w ciągu kilku dni możliwe stało się uchwalenie przez Sejm, Senat, przyjęcie poprawek Prezydenta, w końcu uchwalenie... Przypomnij sobie, kto się najbardziej z tego uchwalenia cieszył, kto tak żarliwie ci tę konstytucję wciska, kto ją reklamuje niby jakiś proszek do prania.
A potem wystarczą tylko proste pytania: czy taki bieg wydarzeń nie budzi uzasadnionych podejrzeń, co do szczerości intencji? czy ja ufam tym ludziom? czy mnie z nimi po drodze?
Szczęść Boże!
 

POJĘTNOŚĆ

Mądry Polak po szkodzie - uczy przysłowie. Choć w zamierzeniu jest ono sarkastyczne, to przecież tli się w nim jakaś nuta optymizmu. Skoro po szkodzie mądry, to znaczy, że czegoś się nauczył. Jesteśmy zatem narodem pojętnym. (Czyżby? Patrząc na wydarzenia ostatnich dni, nie mogę odmówić aktualności drwiny poety utrzymującego, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi).
Należy mniemać, że przysłowie owo równie dobrze pasuje do innych nacji. Jeśli uważasz, że niektóre rasy lub narody są w jakiś sposób szczególnie uprzywilejowane, kręcisz się blisko rasizmu lub szowinizmu. Mawiał Winnetou, że są dobrzy biali bracia i źli biali bracia; to samo tyczy się czerwonych. Tu jest podobnie. W każdej zbiorowości ludzkiej są bardziej i mniej pojętni, a ich statystyczny rozkład jest porównywalny.
Powiesz: nieprawda, przecież poziom cywilizacyjny danej społeczności ma wpływ na pojętność jej członków.
To nie tak. Nie na pojętność, lecz jej ujawnianie i wykorzystywanie. Tam, gdzie wyższa stopa rozwoju rzadziej dochodzi do dramatów Janków Muzykantów.
Masz, jak większość z nas, szacunek, nawet respekt dla ludzi pojętnych. Łatwość, z ja­ką się uczą, myślą, budzi twój podziw, może nawet tajoną zazdrość... Mieć to wszystko bez trudu - też tak chciałbym - myślisz.
Trochę mnie martwi ta twoja pogoń za łatwizną. Tydzień w tydzień idziesz do kolek­tury Totolotka, by - jak sam z ironią mawiasz - zapłacić swój „podatek od głupoty”. Wiesz, że marne masz szanse na wygraną - ale idziesz. Kusi cię ten łatwy pieniądz. Nie omiesz­kasz też zadzwonić do „Audio-Tele”, mieć zawsze „Kamę” w lodówce, wysłać kupon z potwierdze­niem murowanej wygranej na loterii organizowanej przez jakiegoś naciąga­cza...
Z drugiej strony nie masz zbyt dobrego zdania o tzw. łatwych kobietach. Dlaczego?
Żebyś tylko nie pomyślał, że pojętność jest grzechem. Skądże. Ona jest tylko „warunkiem początkowym”, jaki zadaje Bóg - dawca talentów. Może więc jednak nie powinieneś się tak przejmować, że inni dostali więcej? Bo jeśli więcej będzie od nich wymagane - czy podołałbyś temu?
Myślałeś kiedykolwiek o pojętności w kategoriach zadania, odpowiedzialności?
 

NIEOBECNOŚĆ

Nieobecni nie mają racji - stwierdza znane powiedzenie. Jest ono obecnie w modzie - nie dziwota, bo żyjesz w czasach hegemonii demokracji (niektórzy zaczynają już mówić wręcz o totalizmach demokratycznych - jeszcze chwila i będziemy mieli demokratyczny terror...), która ma to do siebie, że wszelkich ustaleń dokonuje się techniką głosowania. Rację ma tu zawsze większość tworzona przez obecnych (choć przecież nie zawsze duchem!) w głosującym zgromadzeniu. Skoro więc nieobecni nie „dają” głosu, to i racji swej nie przeforsują.
Dokuczliwość tej prawdy objawiła się ostatnio z mocą podczas referendum konstytu­cyjnego. Większość Polaków była przeciw (badań co prawda nie robiono, lecz wedle szacunków, wśród niegłosujących zdecydowanie przeważali przeciwnicy konstytucji; fakt ten potwierdza też korelacja między frekwencją a wynikami w poszczególnych regionach kraju: im ta pierwsza była większa, tym rezultat dla miłośników konstytucji mniej korzystny...), lecz skoro sporej części nie chciało się tego powiedzieć, racji im nie przyznano.
Zaraz potem Polacy pokazali, iż nie jest tak, że im na niczym nie zależy. Popisali się wzo­rową obecnością na trasie papieskiej pielgrzymki. Ciekawe, czy politycy wyciągną z te­go jakieś wnioski (już nie domagam się, żeby właściwe, lecz w ogóle jakieś).
Ty również z pewnością byłeś jakoś obecny na papieskim szlaku. Może w Gnieźnie, może w Zakopanem, a może tylko za pośrednictwem telewizji. Być może, wróciłeś z ocza­mi zapuchniętymi od płaczu i do dziś gardło odmawia ci posłuszeństwa z powodu wielkie­go wzruszenia. Gdyby tak ktoś ci teraz powiedział, żeś na papieskim pielgrzymim szlaku był nieobecny - z oburzeniem pomyślałbyś: wariat jakiś!
A jednak to możliwe. Czyś wiwatował Gnieźnie, czy łzy wylewał w Zakopanem, trudno dziś powiedzieć cokolwiek o twej obecności na papieskim szlaku. To się okaże później, Za rok, za dwa. Teraz Papież rzucił w ciebie ziarno. Dopiero wtedy, gdy ono zaowocuje, okaże się, czyś tam był naprawdę, czy tylko dla tanich wzruszeń.
Czekając, nie zapomnij o swej obecności na odpustowym festynie!
 

PIĘKNOŚĆ

Wakacje, sezon urlopów kojarzą ci się z zielenią lasów, błękitem jezior, urokiem gór­skich szlaków - słowem - z przyrodą. Rok cały biegasz zdyszany z domu do pracy, z pracy do sklepów, urzędów... biegniesz nawet na niedzielną mszę, bo odsypiasz zaległości z ty­godnia. Gdzież ci tam w głowie zerkać na budzące się życie, misterną pracę pająka. Nie masz czasu, by podglądać pracowitość mrówek i pszczół, podziwiać kryształowo czy­sty śpiew słowika. Są inne, ważniejsze sprawy: praca, kariera, pieniądze, polityka, sport (oczy­wiście, myślę o meczach żużlowych, nie o joggingu w lasach Barbarki...) i tak dalej.
Ale teraz dość. Dość tyranii szefa, dość papierków, pieczątek, telefonów. Jedziesz na urlop. Jeszcze tylko ta jedna, jedyna chwila nerwowej gorączki przedwyjazdowej. Masz stres, bo rzadko ruszasz się samochodem dalej niż do Chełmży, a tu w perspektywie po­nad 500 km. Nerwy wyładowujesz na dzieciach (bo kłócą się bez przerwy, gdzie które ma siedzieć), na małżonce (bo marudzi i guzdra się), może jeszcze na przedmiotach martwych (ten cholerny zamek w neseserze znów się zacina).
Ale teraz już naprawdę dość. Dojechałeś, cały w skowronkach, stres podróżny „puścił”. Jest wieczór, siedzisz na przyzbie podhalańskiego domku letniskowego i podziwiasz za­chód słońca. Patrzysz długo, długo, z gębą rozdziawioną w niemym zachwycie. Każdy cal twojego ciała czuje Piękno. Nareszcie widzisz.
Patrz, patrz. Napatrz się, bo musi ci wystarczyć na cały rok.
 

WDZIĘCZNOŚĆ

Zacznijmy od niewdzięczności. Mówisz o niej, że jest „czarna”, choć o wdzięczności nie powiedziałbyś: „biała”. Wynika stąd, że wdzięczność jest czymś, normalnym, jest ocze­kiwanym sposobem reakcji. Zwłaszcza, gdy dotyczy kogoś innego. Zauważ, że znacznie częściej domagasz się wdzięczności od innych, niż gotów jesteś okazywać ją sam.
Choć i wdzięczność, okazywana w nadmiarze lub koniunkturalnie, nie jest cechą chlub­ną. Mówiąc o kimś „ale się wdzięczył” nie czynisz tego w odruchu podziwu. Pogar­dliwie odnosisz się też do wszelkiej maści lizusów, nad przyzwoitość okazujących swą wdzięczność. Doszukujesz się nieczystych intencji: „zależy mu na stołku”, „pewnie ma coś na sumieniu”, „kto by się tak płaszczył bez przyczyny”. I tak dalej.
Niewdzięczność okazywana w nadmiarze gorszy Cię jeszcze bardziej. Tu już nie ma po­gardy, tylko oburzenie: „co za niewdzięcznik”, „ale mi się odwdzięczył za moją do­broć”, „niech skonam, jak mu jeszcze raz pomogę”. I tak dalej.
A przecież niewdzięczność niekoniecznie musi wynikać z premedytacji. Każdy jest w jakimś stopniu egocentrykiem, uważa, że niektóre świadczenia ze strony bliźnich należą mu się „bez łaski”. Pewnie zdziwiłby Cię ktoś okazujący wdzięczność ekspedientce za uprzejmość, lekarzowi za troskliwe potraktowanie, ojcu za codzienną strawę... To przecież ich święty obowiązek! - utrzymywałbyś zdumiony.
Z drugiej strony utyskujesz na niewdzięczność dzieci: „zaharowuję się dla nich, zdrowie tracę, a im tylko zabawa w głowie” Pomyśl: z ich dziecięcej perspektywy cała ta twoja harówka to ojcowski obowiązek! Za co tu być wdzięcznym?
Tak, tak. Wdzięczności trzeba uczyć, to Twoja wielka, rodzicielska powinność. Dziś wśród dzieci panuje powszechne przeświadczenie, że ucząc się „robią łaskę”. Nie dociera to do nich, że w ten sposób decydują o swym przyszłym losie. Mówisz: smarkate jeszcze, nie rozumieją tych spraw. Zapewne. Lecz w takim razie czemu im dawać oręż w postaci tzw. „praw dziecka”? Czemu mają decydować o rzeczach, których jeszcze „nie rozu­mieją”? Komu zależy na tym, aby relację między rodzicami a potomstwem ustawiać na płaszczyźnie zimnego kodeksu praw i obowiązków zamiast na fundamentach miłości i wdzięcz­ności? Marzy Ci się parlament dzieci? Sięgnij raz jeszcze po „Króla Maciusia I”.
Wdzięczności trzeba się też uczyć samemu. Jak? - zapytasz.
Mógłbym wskazać Ci wzorce, choćby św. Franciszka. Lecz powiem krótko: nie oczekuj za wiele od innych.
Wtedy wdzięczność przyjdzie sama.
 

ULEGŁOŚĆ

Powiada przysłowie, że na pochyłe drzewo to i koza wejdzie. Tkwi w nim pewien optymizm: wystarczy, by drzewo się wyprostowało i żadna koza nie będzie miała doń dostępu.
Prawda ta w równym stopniu odnosi się i do Ciebie. Nie musisz pozwalać, aby inni po tobie chodzili, w końcu nie jesteś dywanikiem. Wystarczy, że się wyprostujesz.
Ktoś (bodaj Ryszard Kapuściński) określił zryw sierpniowy „Świętem Podniesionych Głów”. Było to w latach stanu wojennego, gdy nikt przy zdrowych zmysłach nie przy­puszczał, że cała ta historia, która zaczęła się od wyprostowania głów (w czym kluczową rolę odegrała pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny) zakończy się tak, jak się zakończyła: globalnym upadkiem komunistycznego totalitaryzmu, „imperium zła” - jak zwykł mawiać Ronald Reagan.
Chociaż między posłuszeństwem a uległością nie ma przepaści, to jednak w pow­szechnym odbiorze wartościuje się je krańcowo różnie. Dlaczego?
Powiedziałbym, że uległość to posłuszeństwo odarte z godności. Jest obrzydliwością, gdy ktoś przemocą zabiera godność drugiemu (wtedy mówisz o zniewoleniu). Lecz nie mniejszą obrzydliwością jest własnowolne oddawanie swej godności swemu oprawcy, co właśnie ma miejsce w przypadku uległości.
Słynny rosyjski dysydent Aleksander Sołżenicyn pisał w Archipelagu Gułag gorzkie sło­wa pod adresem swego narodu. Bez jego spolegliwości - twierdzi - nie byłoby Archipelagu. Strach i obojętność sparaliżowały prawie dwustumilionowy naród: czyż to nie przerażające?
Lecz obok wielkiej jest też mała, przyziemna uległość. Szef każe Ci zrobić to i tamto; wiesz, że to bez sensu, lecz nic nie powiesz. Nie to, żebyś się bał, skądże, tchórzem to ty nie jesteś, ale czy to warto sobie i komuś szarpać nerwy?.
Może i nie warto. Lecz spójrz odrobinę dalej: wszyscy Twoi koledzy w pracy podobnie zachowują się wobec szefa. Ten zaś wydaje coraz to głupsze polecenia z coraz to głębszą pewnością o swych zdolnościach kierowniczych, o słuszności swych „strategii”... Niechby się teraz znalazł naiwny, z właściwą sobie prostolinijnością odkrywający to, co od dawna wiedzą i po kątach szepczą wszyscy: że „król jest nagi”... Wariat, co?
A w domu ulegasz żonie (żeby nie skrzeczała za uszami), mężowi (lepiej być cicho, a swoje robić za plecami), dzieciom (zapchają gębę czekoladą, to będzie przynamniej pięć minut ciszy).
Tak oto żyjesz w świecie absurdu, mając o to do wszystkich pretensje - do wszystkich, z wyjątkiem siebie. A przecież chyba masz swoją godność. Nie musisz ulegać na każdym kroku. Miej swoje zdanie i broń go, gdyś do niego sam przekonany. Zachowaj przy tym szacunek wobec adwersarza, pamiętając, że to on właśnie, ten szacunek nakazuje Ci szczerość! Jeśli zaś ta szczerość go zirytuje, to znak, że on Twego szacunku niewart - znów wygrałeś!
 

NIEŚMIAŁOŚĆ

Żyjesz w czasach tryumfu tupetu, wiec zapewne powiesz, że ani ci z nieśmiałością praktycznie, ani do twarzy. I dodasz jeszcze: chyba nie będziesz mnie Cieniu Mój do niej przekonywał, skoro ostatnio tak przestrzegałeś przed uległością!
Rzeczywiście przestrzegałem, lecz chyba już zauważyłeś, że nie pochwalam skrajności. Słusznie też mniemasz, że chciałbym zachęcić cię do nieśmiałości... cóż, kiedy nie śmiem. Trochę się boję, że mnie wyśmiejesz i już nigdy nie weźmiesz serio mych podszeptów. Bo tak się jakoś z nieśmiałością porobiło, że wszyscy mylą ją z uległością. A to przecież zupełnie co innego.
Przypomnij sobie czasy dziecięctwa. Jako mały brzdąc miałeś w trakcie rozmowy dorosłych jedno prawo i obowiązek: milczeć, gdy nie pytają. A teraz nawet nie mrugniesz okiem, gdy twoja pociecha wkracza z impetem do pokoju i bez żadnych wątpliwości co do swoich uprawnień rozpoczyna swoją „kwestię” nie zadając sobie nawet trudu zaczekania, aż skończysz zdanie (bo akurat rozmawiasz z małżonką). Taka to ich „nieśmiałość”.
Czy wiesz, że w szkołach podstawowych odzywka „wypchaj się” do nauczyciela nie jest rzadkością? Prawda, to coś więcej niż brak nieśmiałości, to zwyczajne chamstwo, lecz skierowane ku dorosłemu, wychowawcy, który powinien dysponować orężem autorytetu! Zastanów się: jakim orężem dysponuje obecnie pedagog w szkole, zwłaszcza w kwestii utrzymania dyscypliny w klasie? Niechby który ośmielił się dać klapsa Jego Pierwszoklasistowskiej Mości - już postępowy rodzic robi awanturę, gazety pieją o prawach ucznia i zboczonych nauczycielach dyszących sadystyczną potrzebą znęcania się nad dziećmi! „Zbrodniarza” zawiesza się, oczywiście w prawach wykonywania zawodu, w szkole ćwierkają o tym, rzecz jasna, wszystkie wróble, co niewątpliwie służy naszym pociechom, uczy ich respektu (nieśmiałości!) wobec nauczycieli. A cóż zostaje tym ostatnim? Ano - mścić się i „sadzić lufy” z matematyki, polskiego - nie za brak wiadomości, lecz za rozrabianie...
Za to dziedzina tzw. wychowania seksualnego jest polem do popisu do walki z nieśmiałością. „Euroentuzjaści” rekomendują naszym pociechom „postępowe” gazety, krążą niewiadomego pochodzenia broszurki z frywolnymi dowcipami... jakoś nikomu to nie przeszkadza. Istna groteska.
Choć nie narzekajmy, bo może być jeszcze bardziej „postępowo”. W takich na przykład Niemczech nieśmiałość nastoletnich pociech została starannie wypleniona - do tego stopnia, że nauczyciele muszą chodzić na kursy samoobrony...
Nieśmiałość jest anachronizmem. Z pewnością przeszkadza w życiu. Umiesz, wiesz więcej od innych - ale się nie odezwiesz; bo na samą myśl o tym czerwienieją ci uszy. Dlatego nigdy nie zdobyłbyś się na to, by przykładowo stanąć podczas Mszy Św. naprzeciw wlepionych w ciebie setek par oczu i przeczytać lekcję. Nie, na pewno umarłbyś ze strachu. Twoja nieśmiałość jest tak duża, że wahasz się, czy w ogóle wejść do świątyni. Po długiej a bohaterskiej walce ze swą słabością wchodzisz, by przycupnąć przy drzwiach – i nie ma takiej siły, która mogłaby przesunąć cię w głąb kościoła.
Nie będę więc zachęcał cię do nieśmiałości. Masz jej pod dostatkiem - a ja przecież nie pochwalam skrajności.

Proza Poezja Publicystyka Religia Fotografia Muzyka