Mogłem
godzinami wpatrywać się w jej twarz. W te usta, które ślą zalotny i
zniewalający półuśmiech, dający do zrozumienia, że „być może,
ale bądź cierpliwy”. W te przymrużone oczy czyniące spojrzenie z
lekka kpiącym, emanujące pewnością siebie, jak gdyby mówiące „nie
masz szans robaczku, zrobię z tobą co tylko będę chciała. Jeśli będę
chciała”. Co ja plotę: „jeśli będę chciała”! Przecież jej
twarz, ba – całe ciało wyrywało się ku mnie każdym centymetrem tak
samo, jak moje wyrywało się ku niej.
Czy ktoś opracował już matematyczny model grawitacji miłości?
Nie wychodziliśmy z mieszkania przez cztery dni. Był tylko seks -
spontaniczny, zachłanny, szalony i dziki. Każde miejsce w moim
mieszkaniu obdarzaliśmy sprawiedliwie swoją namiętnością i gwałtownością.
Gdyby tylko meble umiały mówić… Może i lepiej, że nie umieją, bo z
pewnością nie wszystkie były zadowolone z tego, jak je traktowaliśmy.
Ależ zacząłem bez sensu, gdzieś od środka. Już się poprawiam.
***
Właściwie nie byłoby tej historii, gdyby kot Jane nie wlazł na drzewo
w pogoni za szpakiem. Głupie kocisko. Daje się nabierać ptakom, które
robią sobie z niego jaja, prowokując do wspinaczki. Zaślepione swym myśliwskim
instynktem zwierzę podąża za nimi bez zastanowienia, a potem, gdy
zerknie w dół, drze mordę z przerażenia.
No, może nie powinienem przedstawiać go w aż tak złym świetle;
przecież bez tych jego łowieckich fascynacji nie poznałbym Caroline…
Zresztą bo ja wiem? Może bardziej winienem wdzięczność szpakowi?
Mniejsza z tym. Tak więc Jane zadzwoniła gdzieś koło piątej, że nie
przyjdzie, bo ma na głowie policjantów i strażaków ściągających z
drzewa jej kretyńskiego kota. Więc mogę sobie iść z kolegami do pubu
świętować urodziny „tego lalusiowatego Patryka”. Tak powiedziała:
„lalusiowatego Patryka”. Już pominę że określenie to w najwyższym
stopniu do niego nie pasowało; coraz bardziej odpychała mnie od niej ta
pełna ironii niechęć do moich kumpli. Nie przeczuwałem, że dziś
pojawi się potężna siła, która, przyciągając do siebie, odepchnie
mnie od Jane na dobre.
Byliśmy stałymi gośćmi pubu „Virtual Paradise”, który, jako jeden
z pierwszych w hrabstwie, podniósł się z upadku po tym, jak Senat, uległszy
feministkom walczącym z dyskryminacją i bezczeszczeniem godności płci
pięknej, przegłosował ustawę o zakazie „tańców przy rurze”.
Gdzieś wyczytałem, że tajemnym sprzymierzeńcem organizacji
feministycznych był ponoć koncern VR Technologies. Tak czy owak, w
pubach i nocnych lokalach frekwencja poleciała na łeb na szyję i stanęły
one wobec perspektywy bankructwa. Część splajtowała naprawdę, zaś u
właścicieli pozostałych zaczęli się pojawiać agenci VR Technologies,
oferując instalację aparatury emitującej w technice wirtualnej
rzeczywistości programy z tańcami erotycznymi, strip tease i innymi
bardziej lub mniej pikantnymi atrakcjami tego typu. Było to całkowicie
legalne, albowiem ustawa nie zabraniała popisów panienek, choćby i
rozebranych do rosołu, lecz całkowicie wykreowanych w komputerach
(emisja clipów filmowych z autentycznymi tancerkami była, rzecz jasna,
zakazana, jako „uwłaczająca godności płci”).
Mark, właściciel pubu „Virtual Paradise” (znanego dotąd pod nazwą
„Virgin Paradise”) szybko wyczuł złoty interes. Zainwestował w
najlepszą na rynku aparaturę firmy Phantomatic Machinery Ltd. i wszedł
w układy z czołowymi producentami wirtualnych spektakli, dzięki czemu
miał od ręki wszystkie nowości. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Lokal w mig zaroił się od facetów wzdychających za pięknem kobiecego
ciała, pięknem, którego tak brutalnie ich pozbawiono. Rzeczywiście
„wirtualne laseczki” były perfekcyjnie podrobione, nie do odróżnienia
od naturalnych.
Jako stali bywalcy pubu i dobrzy znajomi Marka mieliśmy swój stolik w
najlepszym miejscu sali. Koledzy do tego stopnia ucieszyli się moim przyjściem,
że usadowili mnie na honorowym miejscu, tuż obok jubilata. Złożyliśmy
życzenia Patrykowi, on postawił kolejkę.
Ledwo przynieśli piwo, rozpoczął się pokaz. Przy dźwiękach fanfar na
środku lokalu wyrosła ogromna, świetlista czasza wypełniona jakimś
bulgoczącym syropem. Na jego powierzchni nabrzmiewały coraz większych
rozmiarów balony, które wyglądały jak monstrualna guma do żucia. W
pewnym momencie, przy ogłuszającym łoskocie werbli, pękły wszystkie,
wystrzeliwując w górę siedem skąpo odzianych sex-tancerek. Równocześnie
system laserowych reflektorów wykreował wokół czaszy siedem ogromnych
pajęczych siatek połączonych w imponujących rozmiarów sferę. Lecące
podniebnymi trajektoriami wirtualne dziewoje wnet zostały schwytane w tę
gigantyczną sieć, która zatrzepotała gwałtownie wskutek zderzenia z jędrnymi
ciałami. W rytm coraz bardziej dynamicznej muzyki siedem nieziemsko
zgrabnych lasek wiło się namiętnie w sieci, z idealną synchronizacją
zmierzając ku dołowi, gdzie w międzyczasie wyrosło z krawędzi czaszy
siedem wypustek w kształcie liści łopianu, mających stanowić taneczny
podest dla każdej z nich.
Patrzyliśmy jak urzeczeni, sącząc piwo. Mark wiedział, co tygrysy lubią
najbardziej. Laski, paluszki lizać. Do tego ta perfekcja wykonawcza… Z
uznaniem obserwowałem płynność, naturalność i ponętność ruchów
dziewcząt dopracowaną do najmniejszych skurczów mięśni, najlżejszych
grymasów twarzy. Pamiętali o wszystkim – pomyślałem, dostrzegłszy
na aksamitnej cerze najbliższej tancerki małe kropelki potu –
rezultatu coraz dynamiczniejszych ruchów, jakich domagała się muzyka (że
o widzach nie wspomnę).
Było coraz przyjemniej. Tancerki wyczarowywały swoimi kocimi i wężowymi
ruchami coraz większą afirmację i entuzjazm zebranych, czemu z pewnością
sprzyjały kolejne kufle bursztynowego płynu skwapliwie serwowanego przez
uwijających się kelnerów.
Nie wiem, czy to właśnie ów trunek, czy inny czort sprawiał, że coraz
trudniej było mi oderwać wzrok od najbliższej nam wirtualnej tancerki.
Czułem się omotany siecią jej seksapilu. Było w tym coś
masochistycznego, bo chłonąc wzrokiem jej idealne, jędrne ciało, jej
bezlitośnie piękną twarz, zalotne a jednocześnie nieśmiałe oczy,
wyzywające a jednocześnie melancholijnie rozchylone usta, doświadczałem
rozkoszy i cierpienia równocześnie. Rozkosz – to chyba zrozumiałe. A
cierpienie? Ono przychodziło wraz z powracającą jak zły duch świadomością,
że to przecież fikcja, iluzja, oszustwo, że nigdy nie będę mógł jej
dotknąć, pogłaskać, przytulić się, o śmielszych uczynkach już nie
wspominając.
W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że spojrzała na mnie. Ciarki mi
przeszły po plecach.
- Człowieku daj se na wstrzymanie, to tylko komputerowy program! –
zgromiłem się w myślach. – Po prostu piwo zaczyna robić psikusy z
twoją wyobraźnią!
Oczywiście, na zdrowy rozum to było złudzenie, lecz od tej chwili zerkałem
coraz częściej na jej twarz (przyznam, że do tej pory bardziej
interesowały mnie krągłości - te z przodu i te z tyłu). Jak było do
przewidzenia, „złudzenie” powtórzyło się kilka razy. Chwała ci
piwo, trunku wszechmogący!
Koledzy w mig spostrzegli moje zachowanie i zaczęli dowcipkować, w czym
znakomicie służyły im oszołomione piwem umysły.
- Niezła lalunia, co Steve? – Danny klepnął mnie po plecach aż się
skrzywiłem. – Wyluzuj bo się jeszcze zadurzysz i nie zostanie ci nic
innego jak iść do Marka w niewolę! Już tam on znajdzie sposób, żeby
cię wprowadzić do tego wirtualnego świata!
- O, tak – sekundował mu Roni. – Ma ci on taką maszynkę, jak do mięsa.
Wkłada cię, koleś, z jednej strony a z drugiej wychodzą bajty!
Wszyscy ryknęli śmiechem.
- Jak wychodzą? Na DVD czy na fleszach?
- Luzem! Bajty luzem, bez opakowania! – wydzierał się Paul.
- Steve, nie słuchaj tych palantów – odezwał się Patryk płaczliwym
głosem, co zwiastowało, że jest już nieźle ululkany. – Ale nie
patrz na nią tak zachłannie, błagam – zatoczył się i ciężko opadł
na mój prawy bark. – Steve, mówię ci, to szkodzi! Nie będziesz pożądał
wirtualnej laski nadaremno! Ona nie istnieje, mówię ci! – kontynuował
pijackim głosem, wciąż się zataczając.
- Patryk, siadaj, a od tej chwili już nie pij więcej – Roni próbował
ściągnąć kolegę do pozycji siedzącej. Bezskutecznie. Nasz jubilat
nie zwracał na niego uwagi. Zwrócony w moją stronę wciąż perorował
z pijackim uporem:
- Nie ma jej! Patrz! – zamachnął się ręką, w której trzymał opróżniony
do połowy kufel (albo do połowy pełny, kto by się w takiej chwili
spierał o szczegóły). Strumień złocistego płynu wzbił się w
powietrze, lądując na głowie, piersiach i plecach tancerki, mocząc
obficie włosy i spływając po skórze cienkimi strumyczkami.
Zamarłem.
- O, kurwa! – wymamrotał Roni i też zamarł. Patryk także stał z
rozdziawioną gębą i głupawym spojrzeniem.
- Chło… chłopy, czy widzicie to samo co ja? – jąkając się, pytał
przestraszonym głosem dziecka i rozglądał wokół.
Pozostali dopiero teraz zwrócili uwagę na to, co się stało. Nim jednak
ktokolwiek zdążył zareagować, tancerka, która także zaskoczona
znieruchomiała na moment, wydała z siebie krótki pisk i zbiegła z
podestu znikając w drzwiach toalety. Poza naszym stolikiem nikt nawet nie
zwrócił uwagi na to, co się stało.
- Oszustwo! Mistyfikacja! – zapiszczał Patryk, doszedłszy do siebie.
– Pieprzony Mark! Cwaniaczek jeden! Chodźcie! Już ja mu pokażę moją
pięść, tak samo wirtualną jak te jego dziwki!
- Tak! Chodźmy do niego – poparł go Roni.
- Spokojnie chłopaki – próbowałem pohamować krewkich kolegów. -
Owszem, chodźmy to wyjaśnić, ale nie róbcie zadymy, dobrze? W końcu
Mark to nasz kumpel, chcecie go zadenuncjować? Przecież jak się sprawa
wyda, to mają go jak na patelni!
- Racja! Idziemy – ale cicho-sza! – poparł mnie Danny. Podnieśliśmy
się z miejsc.
- Na pohybel z nim! – wrzasnął Patryk, zataczając się
niebezpiecznie.
- Przytrzymajcie go a jak będzie trzeba zatkajcie mu łapą mordę –
powiedziałem i przepychając się ruszyliśmy wszyscy w kierunku baru, za
którym była kanciapa Marka. Władowaliśmy się do niej, starannie
zamykając drzwi.
- Mark? Mamy do pogadania – odezwał się Danny.
- Co tam chłopcy? Piwo za ciepłe czy dziewczyny za zimne? – Mark był
w znakomitym humorze.
- Dziewczyny za mało wirtualne – odparował Danny.
- Raczej za bardzo rzeczywiste – uściślił Roni.
- Co wy mi tu pieprzycie? – obruszył się Mark.
- Oszust! Na pohy… - wrzasnął Patryk, ale Paul natychmiast przycisnął
swe potężne łapsko do jego ust.
- Mark, to niebezpieczne – zacząłem. – Jak cię złapią, stracisz
cały interes.
- O co wam chodzi do diabła??
- Patryk oblał jedną piwem. Spłynęło po niej. Spłynęło, rozumiesz?
A ona stanęła jak wryta, zapiszczała i uciekła! Będziesz nam wciskał
kit, że to wirtualna iluzja? A może jest tak doskonała że się sama
automatycznie materializuje? Nam to możesz wciskać, ale w każdej chwili
podobną rzecz może zrobić każdy na tej sali. Jak cię podkabluje,
przyjadą tu tacy, którym już kitu nie wciśniesz!
- Co wy tu pierdolicie? – uniósł się Mark. – Laski są wirtualne,
jak je Phantomatic stworzył! – podszedł do konsoli monitorującej działanie
systemu.
- Kurwa, Caroline się zawiesiła – mruknął zdumiony. - To się
jeszcze nie zdarzało.
- Co? – spytałem zaskoczony.
- Stream o nazwie Caroline zawiesił się. Pieprzeni programiści! Na szczęście
to nowy program, na gwarancji. Jutro składam reklamację.
Pomerdał trochę myszą, resetując stream. Zerknąłem na ekran podglądu
sali: tancerka była z powrotem na swoim miejscu.
- Trochę za dużo wypiliście chłopcy – powiedział troskliwie Mark.
– Zwłaszcza on – wskazał na Patryka. Idźcie do domu odpocząć.
Następnym razem postawię wam kolejkę, OK?
Wyszliśmy z kanciapy i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Po drodze zajrzałem
do damskiej toalety. Była pusta.
Danny i Paul holowali Patryka. Rozstaliśmy się na parkingu, gdzie obaj
troskliwie zapakowali kolegę do samochodu i odjechali. Roni gdzieś się
zawieruszył.
- Pewnie poszedł piechotą, ma blisko – pomyślałem i przystanąłem,
żeby zapalić papierosa. Pstrykając zapalniczką, kątem oka złowiłem
jakiś ruch. Spojrzałem dokładniej w tym kierunku: chyba ktoś przykucnął
między kubłami śmieci. Kto? Podszedłem bliżej.
Nieprawdopodobne. To była ona! W samym tylko skąpym bikini z fikuśnymi
piórami przyszytymi w okolicach pośladków, bosa i drżąca. Na mój
widok wstała, ociągając się i krzyżując ręce na piersiach, jakby była
naga. Patrzyła na mnie a ja znajdowałem w jej spojrzeniu mieszankę
strachu, zaskoczenia, pożądania, Bóg wie, czego jeszcze. Też patrzyłem
w jej oczy, które wsysały łakomie moje spojrzenie, przyciągały twarz
ku twarzy, aż wreszcie nasze usta zwarły się w żarłocznym pocałunku.
Wiem, wiem – pomyślicie, że to idiotyczne: zamiast wyjaśnić co i
jak, biorą się za całowanie. Mnie też nie bardzo chce się w to wierzyć.
Ale tak było.
Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do samochodu. Całą drogę milczeliśmy.
Rozmawiały tylko nasze spojrzenia, informując się wzajemnie o potężnej
kipieli namiętności, jaka w nas wzbierała.
Dojechaliśmy przed kamienicę, gdzie mieszkałem. Opatuliwszy dziewczynę
marynarką, uniosłem ją po schodach, modląc się, aby portierka, stara
sekutnica, chrapała przed telewizorem, jak to ma w zwyczaju.
Miałem szczęście. Chrapała. Stąpając na paluszkach pokonałem
schody, potem korytarz i znikłem w czeluściach mojego mieszkania. Z
dziewczyną na rękach, oczywiście.
A co się potem działo, opisałem na początku, więc nie będę się
powtarzał.
***
Chociaż trochę tam naściemniałem, mówiąc że był tylko seks. Nasze
ciała tworzyły potężną i niezwykle dynamiczną maszynę miłosną,
ale przecież nie perpetuum mobile. Zużywając megadżule energii,
musieliśmy uzupełniać jej zapasy, mówiąc mniej górnolotnie - jeść.
Więc ktoś musiał od czasu do czasu wyskoczyć na zakupy. Ktoś, czyli
ja; Caroline była przecież moim gościem. Zresztą nie znała miasta i
nie miała nawet w co się ubrać.
No i dużo rozmawialiśmy. Nie od razu, bo pierwszego dnia, po całej tej
historii w pubie i ostrej jeździe na mojej kanapie, Caroline zasnęła
snem kamiennym i pewnie spałaby tak do południa, gdybym jej nie zbudził.
A zrobiłem to elegancko, przynosząc do łóżka tacę z jajkami na
bekonie (moja kawalerska specjalność), grzankami, kawą i czerwonym
sokiem grejpfrutowym.
Postawiłem śniadanie na nocnym stoliku i przez chwilę rozkoszowałem się
widokiem jędrnych pośladków wyglądających spod kołdry.
- Jednak Mark kłamał – uprzytomniłem sobie w pewnej chwili. – Głupiec!
Czemu igra z losem? Przecież jak go nakryją, straci wszystko. I pójdzie
siedzieć; już mu takiego numeru feministki nie przepuszczą.
Caroline rozbudzała się powoli, pomrukując gniewnie w reakcji na moje
pieszczotliwe poszturchiwanie. Jednak, gdy odzyskała świadomość, usiadła
zaskoczona, rozglądając się wokół. Spostrzegła, że jest naga i gwałtownie
zasłoniła piersi rękami. Dopiero gdy spojrzała na mnie, najwyraźniej
wróciła jej pamięć. Twarz wypogodziła się, usta wygięły w kuszącym
uśmiechu, a w oczach znów zaiskrzył głód rozkoszy. Jednak gdy dojrzała
tacę, do głosu doszedł zupełnie inny głód. Rzuciła się łapczywie
na jadło, jak gdyby nie miała niczego w ustach od tygodnia. Zresztą może
i nie miała? Po tym, co się chwilę potem dowiedziałem, możliwość
taka była całkiem prawdopodobna – tak jak całkiem nieprawdopodobna była
dla mnie jej historia.
- Może się wreszcie poznamy? – rzuciłem, gdy zaspokoiła już
pierwszy głód i popijała kawę siorbiąc delikatnie. – Jestem Steve
Douglas, prawnik.
- A ja... – zawahała się - ... cóż wpięłam się w stream o nazwie
Caroline, więc możesz mnie tak nazywać. Caroline – uśmiechnęła się
do mnie słodko i wyciągnęła dłoń, którą, zaskoczony, niezgrabnie uścisnąłem,
czując jak prąd pożądania przepływa między nami i rozlewa się
mrowieniem po plecach, schodząc niebezpiecznie w okolice lędźwi.
Opanowałem go jednak, bo zaintrygowała mnie jej zagadkowa odpowiedź.
- Wpięłaś się w stream??? Co to znaczy?
- Nie wiem czy będę umiała ci to wytłumaczyć. No… u nas jest taka
usługa, nawet na poziomie turystycznym. Do Ercinei najłatwiej przejść
jako tulpa przez wirtualne streamy. Ślizgasz się podobnie jak surfer na
morskich falach i przeskakujesz z jednego łożyska do innego…
- Chryste Panie! Mów po ludzku! Jakiej Ercinei? Jaka tulpa? Jakie łożysko?
- Ercinea… tak nazywamy wasz świat! Ojej, nie umiem o tym mówić, nie
znam się na tym, jestem zwykłą turystką! I nie bardzo wiem, czy wolno
mi o takich rzeczach rozmawiać z tubylcami… lepiej chodź, przytul się
do mnie - spojrzała na mnie tak czule, że aż mi się zrobiło miękko w
dołku i przyciągnęła do siebie. – Kto wie, ile mamy czasu…
Instynkt samca w mig wyparł ze świadomości dociekliwego racjonalistę.
Ochoczo zanurzyłem się w ramionach Caroline. Pominę, co było potem, bo
to wątek poboczny, choć, być może, zainteresowałby was bardziej.
Wyobraźcie sobie, że przez cały ten czas kamera powolutku, jak u
Antonioniego, obraca się, kontemplując pokojowe meble…
Jeszcze nie uspokoił się mój oddech, gdy dociekliwy racjonalista podjął
kontratak, wyparł samca, po czym błyskawicznie rozpoczął ostrzał
Caroline natarczywymi pytaniami.
- Więc jesteś tu jako turystka? Nazywacie turystów tulpami? W jakim to
kraju Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nazywają Ercinea?
- Ercinea to nie nazwa Stanów Zjednoczonych ale całego waszego łożyska.
- Co rozumiesz przez łożysko?
- U nas nazywa się to chalia. Nie macie odpowiednika tego pojęcia więc
użyłam słowa, które najlepiej pasuje… nie wiem jak ci to wytłumaczyć.
Sama niewiele wiem, tyle, co liznęłam w szkole, ale nie byłam orłem w
fizyce.
- Ja też nie, więc zacznij od podstaw i mów jak do dziecka – nalałem
kawy do filiżanek i usiadłem. Caroline poszła w moje ślady. Przytuliła
się do mnie nagą piersią, ale trzymałem samca pod kontrolą.
- Dobrze, spróbuję – powiedziała, łyknąwszy aromatycznego płynu. -
Słyszałeś o światach równoległych?
- Tak, choć koneserem science fiction raczej nie jestem. Chcesz powiedzieć,
że jesteś z innego wymiaru?
- Nie całkiem, wymiarów lepiej w to nie mieszać. Z innego łożyska.
Ale po kolei. Widzisz, to, co nazywacie Wszechświatem, nie wyczerpuje całej
rzeczywistości.
- No tak, niektórzy wierzą jeszcze w zaświaty: niebo, piekło…
- Nie w tym rzecz, mam na myśli to, co istnieje fizycznie. Takich wszechświatów
jak ten jest nieskończenie wiele. Tyle tylko, że istnieją one w sensie
wirtualnym; prawdopodobieństwa ich rzeczywistego zaistnienia są różne.
A zaistnieją tylko nieliczne: te, które znajdą się na drodze chalii
– czyli łożyska.
- Takie to abstrakcyjne...
- Abstrakcyjne? No dobrze, wyobraź sobie rzeki płynące przez górzysty
teren. Znajdują sobie koryta - najniżej położone punkty w terenie.
Podobnie chalie - przemierzają tę „superprzestrzeń” nieskończonej
ilości wirtualnych Wszechświatów trasą maksymalnego prawdopodobieństwa.
Waszą rzeczywistość tworzy właśnie taki ciąg Wszechświatów
aktualizowanych w chalii, którą nazywamy, jak już wiesz, Ercinea. Naszą
rzeczywistością jest ciąg aktualizowany w chalii Kantalina. To są właśnie
wszechświaty równoległe.
- Tylko dwa?
- Ależ dlaczego? Podobnie jak rzek w górzystym terenie, chalii w „superprzestrzeni”
może być więcej. Nie wiemy ile ich jest. Do tej pory fizycy Kantaliny
zaobserwowali chyba dziewięć; poza naszymi są jeszcze Necja, Kanilen,
Eonos, Turlia, Meryda… dalej zapomniałam.
- Skąd takie dziwaczne nazwy?
- W naszym języku coś znaczą, ale to w tej chwili mało istotne.
- Skoro tu jesteś, to znaczy, że między tymi „chaliami” czyli łożyskami
można podróżować?
- Między chaliami nie ma w zasadzie żadnej materialnej łączności.
Jedynym substratem łączącym wszystkie punkty „superprzestrzeni”
jest jakieś pole synergiczne, czy też pole superświadomości, nie wiem
dokładnie. Dlatego podróżowanie takie jest możliwe tylko pod postacią
tulpy.
- Znów używasz pojęcia ze swojego świata! Bądź dobra i znajdź jakiś
nasz odpowiednik!
- Ależ tulpa jest pojęciem z waszego świata, dokładnie używają go
jogini! Oznacza wyekstrahowaną przez kontemplację część naszego umysłu,
która żyje własnym, samodzielnym życiem.
- Aha, rozumiem. Medytujecie sobie medytujecie, aż część waszej świadomości
wyizoluje się w formie tulpy, wskoczy do pola superświadomości, a potem
już zaledwie jeden kroczek do innego łożyska…
- Nie wiem, czy ironizujesz teraz, czy mówisz serio, ale tak to, oczywiście
w dużym uproszczeniu, wygląda. Przede wszystkim nie medytujemy tylko
mamy specjalne maszyny, trans-generatory. Z kolei przejście do innej
chalii… to znaczy łożyska, wcale nie jest takie proste. Potrzebne są
jakieś wzmacniacze pozwalające przeprowadzić reorganizację bliskości
prawdopodobieństw… ale to dla mnie, jak się to u was mówi… chińszczyzna?
- Tak. Mówiłaś chyba, że najłatwiej zmaterializować się w
wirtualnym streamie?
- Owszem, choć są inne techniki, ale niebywale drogie. Z chwilą, gdy
pojawiła się u was technologia virtual reality, możliwość odwiedzania
Ercinei stała się powszechnie dostępna. Powstały agencje turystyczne,
biznes kwitnie…
- No, a jak wracacie do siebie?
- Zwykle aparatura trans-generatorów automatycznie odłącza tulpę od
wirtualnego streamu. Ale w moim przypadku coś poszło nie tak. Czułam,
że tak będzie już od momentu, w którym cię zobaczyłam.
- Dlaczego?
- Bo to było jak błyskawica. Erupcja uczucia, namiętności. U was się
mówi „miłość od pierwszego wejrzenia”, prawda?
- Prawda. Tylko co miłość ma do…
- Uczucie, jeśli jest wystarczająco potężne, zakłóca pole superświadomości,
odchyla poprzeczne amplitudy prawdopodobieństw, czy jakoś tak… biura
turystyczne ostrzegają przed taką ewentualnością w prospektach
reklamowych, ale wszyscy sądzą, że to asekurantyzm - żeby potencjalnie
poszkodowany klient nie wydoił ich z pieniędzy…
- Więc nie masz możliwości powrotu?
- Nie wiem, może jakoś będą mnie chcieli ściągnąć z powrotem. Ale
ja nie chcę wracać – znów obdarzyła mnie takim spojrzeniem, które
obudziło we mnie samca…
***
Nie myślcie, że chodziło wyłącznie o zwierzęcy seks. Owszem, zajmował
on wcale pokaźną część wspólnie spędzanego czasu, ale tak naprawdę
to my po prostu uwielbialiśmy być ze sobą. Wyświechtane określenie
„świata poza sobą nie widzieli” pasowało do nas jak ulał. Nie
tylko przez te kilka dni miłosnego maratonu w moim malutkim mieszkanku;
także potem, gdy pierwsze uniesienie minęło i przyszedł czas na nową
jakość w naszej love story.
Na te kilka dni wziąłem urlop, ale przecież musiałem wrócić do
pracy. Caroline nie chciała być wciąż traktowana jako gość; szybko
przejęła ster gospodyni. W zaniedbanym kawalerskim mieszkanku w mig
zrobiło się ciepło i przytulnie. Posiłki nabrały smaku a sposób ich
serwowania – kultury i uroku. Caroline okazała się wspaniałą kucharką;
nie dość, że doskonale opanowała naszą sztukę kulinarną, wciąż
urozmaicała jadłospis ciekawostkami ze swojego świata – o ile udało
się jej znaleźć pośród „ziemskich” produktów odpowiednie
substytuty. Choć wobec egzotycznych potraw jestem zwykle podejrzliwy,
muszę przyznać, że kantalińska kuchnia zaimponowała mi finezją
skojarzeń smakowo-zapachowych. Każda potrawa jest inna, niepowtarzalna
jak linie papilarne, każda wyzwala sobie tylko właściwe doznania i
emocje, których istnienia nawet w sobie nie podejrzewałem.
Moja praca wymagała jednak „bywania”. Rauty, bankiety, przyjęcia,
koktajle to część przyjemnych, nie powiem, lecz jednak obowiązków
radcy prawnego. Do tej pory chodziłem na nie z Jane, którą towarzystwo
uważało za moją nieformalną żonę. Ale Jane była przeszłością –
już od drugiego dnia przygody z Caroline. Nie powiem, żebym załatwił
to elegancko; nie miałem na to ani chęci ani weny. Po prostu zadzwoniłem
i powiedziałem jej, że to koniec. Nawet nie czekałem na odpowiedź, bo
z wrażenia chyba się zapowietrzyła przy słuchawce.
„Bywałem” więc sam; jakoś moje rozstanie z Jane nie wywołało większego
skandalu, czego się obawiałem. Zresztą podejrzewam, że ona po cichu
także była zadowolona z takiego obrotu sprawy, choć oficjalnie grała
cierpiętnicę; Danny powiedział mi, że widział ją z tym fircykiem
Stattonem w sytuacji raczej niedwuznacznej.
Ale takie „bywanie” było dla mnie męczarnią. Przede wszystkim już
po godzinie zżerała mnie tęsknota za tym zniewalającym, ciepłym
spojrzeniem Caroline, pod którego wpływem czułem się jak stary kocur
mruczący na kolanach babci… Na dodatek ogarniał mnie żal, że moja
ukochana siedzi tam samiuteńka jak palec, obca w obcym świecie, i nie
tylko tęskni za mną (w co nie wątpiłem), ale także zwyczajnie się
nudzi.
Tak więc po kilku tygodniach zdecydowałem się na premierę mojej nowej
narzeczonej. Wspólnie opracowaliśmy jej w miarę wiarygodny życiorys.
Caroline miała orientalny typ urody, więc postanowiliśmy, że będzie
grać rolę hinduskiej emigrantki, co było jej bardzo na rękę - także
dlatego, że fascynowała ją kultura tego kraju, której liznęła już
nieco w Kantalinie (pamiętacie tulpę?)
Premiera wypadła rewelacyjnie. Caroline okazała się gwiazdą i duszą
towarzystwa. Była zupełnie odmieniona, słała wokoło przyjazne gesty i
uśmiechy tak, że poczułem nawet ukłucia zazdrości. Umiejętnie zagajała
rozmowy, równie umiejętnie je podtrzymywała i kończyła, gdy było
trzeba. Jadła i piła z wdziękiem, poruszała się ze skromnością, a
tańczyła z gracją łabędzia. Przez kilka następnych dni zbierałem,
zażenowany, gratulacje z powodu tak znakomitego wyboru.
Można więc powiedzieć, że Caroline spełniała wszystkie kryteria na
żonę doskonałą: była kurtyzaną w łóżku, gospodynią w kuchni, damą
w towarzystwie. I po kilku tygodniach całkiem poważnie postanowiliśmy
się pobrać.
Ba, ale jak? Caroline nie miała żadnych dokumentów, w świetle prawa
nie istniała. Oczywiście, w grę wchodziły „lewe papiery”; nie miałbym
żadnych problemów z ich załatwieniem, ale jako prawnik wzbraniałem się
przed takim krokiem. Najlepiej byłoby, gdyby Caroline „podszyła się”
pod rzeczywistą osobę. Zmarły może być przecież dawcą nie tylko
organów, ale i personaliów – pomyślałem kiedyś olśniony i rozpocząłem
poszukiwania, aby tę, z pozoru tylko makabryczną, koncepcję zrealizować.
W międzyczasie jednak zaczęły się dziać niepokojące rzeczy. Początki
były niewinne: Caroline uskarżała się na jakieś dziwne, obsesyjne
sny. Motyw był zawsze ten sam: wieżowiec w górach. Z czasem wkroczył w
jawę, prześladując ją dniem i nocą. Godzinami grzebała w necie,
kolekcjonując zdjęcia odpowiadające temu motywowi tematycznie, to znów
brała blok rysunkowy i bazgrała w nim z jakimś niebywałym
zacietrzewieniem. Oczywiście, można się domyślić, co bazgrała.
Oddalała się ode mnie coraz bardziej i cierpiała, bo miała pełną
tego świadomość. Jakiś czas nawet walczyła z tymi wizjami wieżowców,
ale było to silniejsze od niej. Poddała się. Zmarkotniała, schudła.
- To z pewnością oni – powiedziała pewnego wieczoru ze smutkiem,
wtulając się w moje ramię. – Znaleźli mnie a teraz ściągają z
powrotem.
Potem było już tylko gorzej. Caroline coraz częściej wpadała w
katatoniczne stany, podczas których prawie zawsze z kimś rozmawiała.
Nie udało mi się rozszyfrować ani jednego słowa, choć nagrałem kilka
takich rozmów. Bez wątpienia był to jakiś język, choć niepodobny do
żadnego z naszych. Niby śpiewny a bełkotliwy. Niby prędki a jednocześnie
jakoś leniwy. Niby słodki a przecież kłótliwy.
Oczywiście, że próbowałem dowiedzieć się od Caroline, co tu jest
grane. Tyle, że ona budziła się z odrętwienia zupełnie nic nie pamiętając…
Pewnego dnia niespodziewanie powiedziała, żebym zrobił jej kilka zdjęć.
- Będziesz miał po mnie pamiątkę – powiedziała ze smutkiem, widząc
moją zaskoczoną minę. – Ja niestety nie mogę ze sobą nic zabrać.
Nie tylko zdjęcia; podejrzewam, że mi kompletnie wydrenują pamięć. Może
to i lepiej, przynajmniej nie będę cierpiała tęskniąc za tobą. A
ciebie żal mi biedaczku… ty będziesz pamiętał wszystko. Jeśli
kochasz mnie przynajmniej w jednym procencie tak, jak ja ciebie, sporo
wycierpisz. Ale nie przejmuj się, czas leczy rany – tak to się u was mówi,
prawda?
Tydzień później zażądała, by ją zawieźć do Colorado Springs.
- Tutaj – pokazała na ekranie laptopa zdjęcie. Spojrzałem i pokiwałem
głową. Oczywiście – wieżowce w górach. Piękny widok.
Jechaliśmy jak na pogrzeb. Całą drogę próbowałem ją buntować,
namawiać, żeby ich nie słuchała, że powinniśmy ich oszukać, podsuwałem
bardziej lub mniej mądre pomysły… nic z tego. Siedziała zrezygnowana,
jakby całkiem pogodzona z losem. Musieli jej zrobić niezłe pranie mózgu.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, pilotowała mnie pewnie i beznamiętnie
niczym cyborg. Jakby znała tę trasę od urodzenia. Skręciliśmy w boczną
drogę.
- Tutaj – powiedziała. Ja tu zostanę, a ty odjedziesz. Obiecaj że
odjedziesz, nie będziesz patrzył.
Jej oczy lśniły łzami, lecz hamowała płacz. Zupełnie jakby dostała
zastrzyk oszołamiający. Skinąłem w milczeniu głową. Moje oczy także
się spociły.
Wysiadła z samochodu. Ja także. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę,
bezsilnie wpatrując się w siebie. Nagle ogarnęła mnie złość, miałem
chęć złapać ją, wcisnąć z powrotem do auta, uciec gdzieś, wykołować
ich… Zaraz jednak wrócił rozsądek. Przecież ich nie można wykołować.
Mógłbym jej tylko zaszkodzić.
- Idź już – powiedziała niemal szeptem. Posłusznie odwróciłem się
i poczłapałem w kierunku samochodu. Chwilę później już była przy
mnie. Przywarła całym ciałem, którym wstrząsał szloch. Caroline.
Moja Caroline jakimś nadludzkim wysiłkiem zdołała się im wyrwać
jeszcze na moment.
Ale tylko na moment. Po chwili uścisk zelżał, ciało zrobiło się bezwładne
do tego stopnia, że przytrzymałem ją mocno w obawie, że osunie się na
ziemię. Nie osunęła się. Po prostu odeszła mechanicznym krokiem
automatu.
Wsiadłem do samochodu i odjechałem. Nawet się nie obejrzałem.
***
- No i to wszystko, co mi po niej pozostało – westchnąłem, wyciągając
z portfela kilka podniszczonych już zdjęć i podając je przyjaciołom.
- Mogę godzinami wpatrywać się w jej twarz. W te usta, które ślą
zalotny i zniewalający półuśmiech, dający do zrozumienia, że „być
może, ale bądź cierpliwy”. W te przymrużone oczy czyniące
spojrzenie z lekka kpiącym, emanujące pewnością siebie, jak gdyby mówiące
„nie masz szans robaczku, zrobię z tobą co tylko będę chciała. Jeśli
będę chciała”.
Siedzieliśmy przy swoim stoliku w „Virtual Paradise”. Przychodziłem
tu często, zawsze z tlącą się w głębi serca nadzieją, że Caroline
powróci. Że zdoła raz jeszcze wpiąć się w wirtualny stream. Chociaż
rozsądek podpowiadał zupełnie co innego. Już tam w Kantalinie na głupców
nie trafiło. Z pewnością casus Caroline nauczył ich ostrożności,
zdopingował do wprowadzenia specjalnych obostrzeń i ograniczeń w międzyłożyskowej
turystyce.
Nie umiałem się jednak pogodzić z tym, że już nigdy się nie
spotkamy. Dzień w dzień całymi godzinami obsesyjnie poszukiwałem
jakiegoś rozwiązania. Aż nagle przyszła chwila iluminacji i wszystko
wydało się takie proste! Jeśli ona nie może przejść do mnie, to ja
muszę przejść do niej! Do Kantaliny! To chyba oczywiste!
Oczywiste, oczywiste, tylko jak to zrobić? Duma, którą byłem
napompowany z powodu tak genialnego odkrycia, opuszczała mnie z wolna.
Przecież ta opcja była tak samo daleka od realizacji, jak ponowne
pojawienie się Caroline w streamie pubu „Virtual Paradise”! Ale
trzeba przynajmniej spróbować. Tylko jak?
Jak? Przecież Roni jest fizykiem!
- Roni, przecież jesteś fizykiem – powiedziałem, zbierając zdjęcia
i chowając je pieczołowicie w portfelu. – Powiedz przynajmniej, czy ta
opowieść Caroline o tulpach, superprzestrzeniach i łożyskach ma ręce
i nogi?
- Coż… - Roni namyślał się przez moment. - W zasadzie odpowiada to
pewnej teorii, znanej pod nazwą EWG. Jest to ciekawy, nienagannie rozwiązany
matematycznie, model rzeczywistości, która w jakimś stopniu odpowiadałaby
temu, co Caroline nazywała „superprzestrzenią”. W tym modelu dowolny
punkt stanowi cały wszechświat podczas gdy punkty z nim sąsiadujące są
trochę innymi wszechświatami. Są one jednak tylko „możliwe do
zaistnienia”; każdy z nich ma różne prawdopodobieństwo faktycznej
realizacji. W każdej mikrosekundzie aktualizowany jest ten, który
znajdzie się na „linii wiodącej” biegnącej drogą maksimum
prawdopodobieństwa.
- Ależ, ta linia to przecież łożysko! – wykrzyknąłem podniecony.
- Jeśli ta teoria jest prawdziwa – wtrącił Danny – znaczy się jeśli
istnieje nieskończona ilość wszechświatów, to muszą istnieć
wszystkie możliwe kombinacje. A więc gdzieś tam każda rzecz musi być
możliwa... Istnieje taki wszechświat, w którym Juliusz Cezar nie
zostaje zakłuty przez zamachowców, taki, w którym Raskolnikow jest
postacią historyczną a nie literacką…
- A skoro tak, to istnieje również taki, w którym Steve i Caroline żyją
długo i szczęśliwie! – tryumfalnie wykrzyknął Paul. – Trzeba go
tylko znaleźć!
- No właśnie. Ale jak? – westchnąłem.
- Jest pewna możliwość, przynajmniej według tej teorii – powiedział
Roni. – Pamiętasz jak Caroline mówiła, dlaczego nie powróciła do
swego łożyska? Przez uczucie, którym do ciebie zapałała. Powiedziała,
że jeśli jest ono wystarczająco potężne, zakłóca pole superświadomości,
odchyla poprzeczne amplitudy prawdopodobieństw. Co to znaczy? Że linia
łożyska nie biegnie wówczas drogą maksimum prawdopodobieństwa, czyli
aktualizowane są wszechświaty mniej prawdopodobne!
- Whole lot a love – zanucił Danny. – Nie martw się Steve! Sam
widzisz - jeśli masz w sobie tak wiele miłości, żeby odchylić linię
tego cholernego łożyska, spotkasz się z Caroline jak amen w pacierzu.
- Wiesz co, Steve? – odezwał się Patryk. – Z całą tą historią
przypominasz mi tego kota Jane, o którym nam opowiadałeś w dzień moich
urodzin, pamiętasz? „Głupie kocisko daje się nabierać ptakom, które
robią sobie z niego jaja, prowokując do wspinaczki”. Caroline to szpak
a ty jesteś jak ten głupi kot! A nawet jeszcze głupszy, bo ci się
zdaje, że możesz pofrunąć za szpakiem! Mówię ci – wyluzuj i wracaj
do Jane!
***
Cholerny Patryk. Fajny był z niego kumpel, ale ten sceptycyzm… Ludziom
takim jak on nigdy nie będzie dane zaznać tych czarownych wschodów i
zachodów słońca, tego szumu morskich fal czy górskich smreków – a
już zwłaszcza uroków szaleńczej miłosnej ekstazy pośród ciepłych,
nieziemsko kolorowych łąk Kantaliny.
Mówię wam, jest czego żałować!
No i to już wszystko. Czekacie jeszcze na coś?
Wiem, wiem! Jesteście ciekawi co z Caroline - czy jej rzeczywiście
wydrenowali pamięć, prawda?
Oczywiście, że jej wydrenowali. Gdy ją spotkałem, zupełnie mnie nie
pamiętała. Ale co z tego? Zakochała się we mnie od pierwszego
wejrzenia! I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie!
Już moja w tym głowa, żeby jej wszystko przypomnieć. Ale nie spieszę
się. Mamy przecież mnóstwo czasu.