Małe Zmartwychwstanie

Home

Gwiazda Zaranna
Małe Zmartwychwstanie
Sadzawka Siloah
Algorytm
Najwierniejszy z wiernych
O drzewie, które chciało latać

- Nie. Nie mogę.
Zaciągnęła się mocno. Żar na czubku papierosa rozbłysnął gwałtownie, sięgając bibułki filtra.
- Nie chcesz.
- Może i nie chcę. Jakoś nie czuję, że powinnam.
- Zrozum. To nasza jedyna szansa. Myślisz, że mnie było łatwo. A jednak powiedziałem ci wszystko.
Uśmiechnęła się, lecz było to jak grymas bólu.
- Tak, powiedziałeś. Chyba ci nawet uwierzyłam, choć to też nie było łatwe... wiesz, nie sądziłam, że są jeszcze tacy mężczyźni...
- Jacy?
- No, tacy jak ty. Tacy... - przerwała, jakby w obawie, że może go dotknąć. Wyczuł to.
- Świętoszkowaci?
- Nie chciałam być złośliwa.
Spochmurniał.
- Myślisz, że powinienem się wstydzić?
- Nie, skądże! - zaprotestowała gwałtownie. - Ale nie triumfuj, że mi wszystko o sobie opowiedziałeś. Z taką przeszłością można się swobodnie afiszować.
- Nie było to moim zamiarem - mruknął, dusząc niedopałek papierosa z jakąś mściwą stanowczością.
- Och, wiem! - Ukryła twarz w dłoniach. - Nic mi nie wychodzi - wyszeptała po chwili. Zza palców wyzierały oczy pełne smutnej desperacji. - Przyjechałam dziś, żeby ci powiedzieć. Tylko po to. A teraz - dłonie zsunęły się z policzków, by zawrzeć krótki rozejm pod brodą - teraz nie umiem. Boję się. Jeszcze miesiąc temu potrafiłabym, ale dziś? Gdy wiem już, co czuję do ciebie? Przecież nie będziesz chciał mnie znać, gdy powiem.
- Czemu tak sądzisz?
- Bo byłam złą kobietą. Moja przeszłość będzie dla ciebie szokująca. Przecież jesteś „świętoszkowaty”.
- Więc dobrze. Zmieniam zeznania. Byłem cyniczny i podstępny. Miałem ponad dwa tuziny kobiet. Ich zdobywanie stanowiło jedyną fascynację mojego życia. Łamałem serca jak zapałki, kpiłem sobie z uczuć... czy to wystarczy?
Milczała, wpatrując się w żałosny kikut zwiędłego kwiatka wyzierający z niemym wyrzutem z fajansowego wazonika. Zrezygnowanym ruchem sięgnęła po kolejnego papierosa.
- Czy tak zawsze musi być? - myślał, pstrykając bez skutku sfatygowaną zapalniczką. - Czy przy każdym spotkaniu musimy obwąchiwać się jak dwa nieznajome psy? A gdy wreszcie dochodzi do jako takiego zmniejszenia dystansu, zostaje kwadrans do odjazdu pociągu.
- Nie żartuj z tych rzeczy. Nie wolno - powiedziała z pełną smutku powagą.
- Przepraszam.
Znów milczeli. Kelnerka w chabrowym fartuszku zbliżyła się do nich, widząc puste filiżanki, lecz zawróciła, jakby onieśmielona małą oazą milczenia wśród kawiarnianego gwaru.
- Powiedz mi. Jeszcze raz mi powiedz, proszę cię - odezwała się, podnosząc oczy, w których nadal tkwił bezradny smutek. - Mówiłeś już tyle razy, wiem, ale powtórz jeszcze raz.
- Co?
- Czemu tak koniecznie musisz znać moją przeszłość.
- To mniej istotne, tłumaczyłem ci przecież. Ważny jest sam fakt twojego wyznania.
- Jak na spowiedzi?
- Właśnie.
- Ależ byłam u spowiedzi. Żałowałam do granic rozpaczy. Nie będziesz umiał tego zrozumieć, bo nie masz podobnych doświadczeń. Więc dlaczego musisz rozdrapywać tę moją ranę? Jestem teraz innym człowiekiem. Tak innym, że czasem sama z trudem się rozpoznaję. Czy to nie wystarczy?
- Podczas ostatniego spotkania powiedziałaś, że zmieniłaś swoje życie, bo czułaś pustkę. Przebywałaś wśród ludzi, ale nie z nimi. Jakoś obok nich. Że marzyłaś, nadal marzysz o spotkaniu z drugim człowiekiem. Spotkaniu do końca prawdziwym. Powiedziałaś też, że chyba już dorosłaś do takiego spotkania.
- I że jesteś moją szansą.
- Tak. Rozumiem stąd, że tym „drugim człowiekiem” mam być ja. Czy się mylę?
- Nie.
- Zatem powiedz mi, proszę, cóż to według ciebie znaczy: spotkać się z drugim człowiekiem? Tak naprawdę, tak do końca?
Zastanawiała się. Przez chwilę jakby zelżało w niej bolesne napięcie obecne od chwili, gdy ją dojrzał na peronie.
- Zaufanie. Myślę, że chodzi o zaufanie.
- Tak, chodzi o zaufanie. O bezgraniczną wiarę w to, że cokolwiek by się wydarzyło, ten „drugi człowiek” będzie przy mnie...
- Próbowałeś już kiedyś?
Patrzyła na niego z napięciem.
- Owszem - spuścił oczy w obawie, że mogą zdradzić ból.
- I co?
- Nic. Klapa. Lecz nadal wierzę, że to jedyna droga.
- Dokąd?
- Do chrześcijaństwa.
- Jesteś przecież chrześcijaninem.
- Staję się nim. Chrześcijaństwo, jak ja je pojmuję, jest stawaniem się. Wędrówką ku horyzontom, jakie nakreśla Ewangelia.
Zamyśliła się. Jej wzrok muskał bezwiednie drewniane kinkiety. Zakurzone żarówki z trudem nasycały światłem pełną dymu przestrzeń.
- Więc nie masz żadnych... hm... doświadczalnych dowodów?
- Nie. Mam tylko zaufanie do chrześcijaństwa.
- Może przynajmniej słyszałeś... od kogoś...
- Owszem. Jest też literatura. Można to i owo znaleźć. Ale to zawsze będzie tylko literatura. Doświadczenia cudze, gdy tutaj, jak mało gdzie, liczą się własne.
Potrząsnęła głową. Wargi wykonały kilka nerwowych skurczów, jak przy żarliwie szeptanej modlitwie. Wreszcie spojrzała na niego błagalnie.
- Boję się. Boję się, że odejdziesz, gdy powiem. A jeśli nawet nie odejdziesz - będziesz udawał. Na przykład z litości lub w obawie przed utratą twarzy. Boję się twojej reakcji. Boję się mojej reakcji. Może będę musiała sama odejść. Nie wiem. Boję się.
<>Popatrzył na nią z tkliwością.
- Podzielam twoje obawy. Sam chciałbym znać swoją reakcję. Pozostaje ci tylko ufać. Ufać, że zostanę i nie będę udawał, bo jestem już na tyle chrześcijaninem. Ufać, że nie będziesz musiała odejść, bo jesteś już na tyle chrześcijaninem.
- Mimo wszystko nadal nie rozumiem, dlaczego należy odkrywać swoją przeszłość. Czy nie można jej zamknąć, odciąć, rozpocząć nowe życie bez niej?
- Nie można. Życie człowieka jest jak ślad cząstki w komorze Wilsona. Czas płynie w jednym kierunku. Zdarzeń, które zaszły, już nie usuniemy bez względu na to czy mają one stygmat dobra, czy zła. Jeśli chcesz być inna, musisz oglądać się za siebie, choćby po to by pamiętać, jaką nie chcesz być.
- Wiem o tym. Niczego nie będę wymazywać z pamięci, to zresztą niemożliwe. Ale po cóż moja przeszłość - tobie?
Uśmiechnął się. Pytanie to wróciło, jak echo dotychczasowych spotkań.
- W mojej świadomości jest twój obraz, projekcja. Ukrywanie siebie przede mną jest powodowane chęcią, uświadomioną lub nie, by ta projekcja była inna od ciebie samej. Nieważne: gorsza, lepsza. Inna. Nieprawdziwa. W przestrzeni naszego spotkania ukazała się rysa. Stoimy po obu jej stronach. Może nawet jej nie dostrzegamy. Ale ona jest. I będzie się powiększać, ulegając z czasem erozji. Kiedy wreszcie ją zauważymy, może być dość szeroka, by nasze wyciągnięte ku sobie ręce nie dosięgły się...
- Rozumiem. Nie mów już więcej. Daj mi chwilę czasu. Czuję się tak, jakbym miała za moment wyskoczyć z samolotu.
- A ja nie mogę nawet dać ci gwarancji, że spadochron zadziała.
Za oknem spadły pierwsze krople wiosennego deszczu.
- Nie sądziłam, że to może być tak trudne.
- Co?
- Zaufanie.
- Bóg powołał nas do trudnych rzeczy. Trudnych, lecz wielkich. Bo właśnie trud tworzenia jest miarą wielkości. Trudno namalować piękny obraz. Łatwo go zniszczyć. Trudno zbudować most. Łatwo go zburzyć. Trudno, najtrudniej budować mosty łączące ludzi. Ale ten trud rodzi piękno i dobro. Łatwość niesie często zło i szpetotę.
Zamilkł, widząc, że słucha go z roztargnieniem. Wargi na powrót rozpoczęły modlitewną pantomimę. Podniosła nagle głowę. W spojrzeniu było wołanie o pomoc, której nie mógł dać. Wezbrała w nim złość na siebie.
- Łatwo ci głosić homilie - pomyślał - znacznie trudniej wyciągać zachęcająco dłoń, pomóc zrobić ten pierwszy, najtrudniejszy krok.
Złość niepostrzeżenie ustąpiła miejsca smutkowi.
- Każdy z nas jest małą czarną dziurą - myślał z goryczą. - Czy można spotkać się do końca, skoro zawsze znajdą się momenty, w których człowiek staje samotny wobec wyboru? Ale przecież - replikował - gdyby takich momentów nie było, gdzie zostałoby miejsce na wolność?
Krople deszczu walczyły wściekle z cynkowaną blachą parapetu.
- Dobrze.
Zerknął na nią, boleśnie oderwany od swych myśli. W jej determinacji było coś z mistycyzmu.
- Ale nie śmiej się ze mnie. Wyznania nie są moją specjalnością, więc może wypaść niezdarnie.
Milczał pełen obawy, że jednym nieostrożnym słowem, gestem może zepsuć wszystko.
- No cóż. Byłam bardzo złą kobietą. Ale chyba już to mówiłam.
- Tak.
Skarcił się w myślach, bo zabrzmiało to niemal jak ironia. Ona jednak nie zareagowała, zwrócona teraz ku sobie.
- Miałam wielu mężczyzn, robiłam z nimi, co chciałam... - zaśmiała się nerwowo, nienaturalnie. - Przepraszam cię. Gdy nie panuję nad sobą, zostaje mi tylko taki głupi śmiech, No więc... - Spojrzała na niego bezradnie zbita z tropu brakiem jakiejkolwiek reakcji. Jak u spowiednika - pomyślała z irytacją. - Mógłby, cholera, troszeczkę pomóc.
- Co mam ci powiedzieć?
- Fakty. Przecież są jakieś fakty. Zrzuć to z siebie.
- Fakty. Fakty - powtarzała w zamyśleniu. Nagle zesztywniała jak drapieżnik przed skokiem. Instynktownie wyczuł to.
- A więc fakty są takie: dwa razy zaszłam w ciążę i dwa razy ją usunęłam.
Słowa te spadły na niego znienacka. Nie zdążył się przygotować, zasłonić. Czuł jakieś bolesne wirowanie, choć kawiarniany świat stał przecież w miejscu. Niespodzianie gdzieś z zakamarków pamięci wyłonił się obraz zapłakanej siostry mówiącej: „Mama umarła”. W ślad za nim wypełzła rozpacz, bezgraniczna, przekraczająca granice dziecięcego światka, gdzie reagowanie buntem, własną niezgodą na zło uderzające z zewnątrz jest oczywistością; wynika z praw dziecięcej logiki, praw dopuszczających możliwość wymazania zaistniałych już zdarzeń w sposób podobny ścieraniu brzydkiego kleksa w zeszycie...
- Nie, to nie mogło się zdarzyć - myślał desperacko, zupełnie jak wtedy, gdy wpatrzony w nieruchomą, woskową twarz matki ulegał kleszczowym uściskom przerażenia. - Wszystko inne, ale nie to.
- Ale zdarzyło się - odpowiadało bezlitośnie dorosłe ja.
Strużki wiosennej ulewy pracowicie zlizywały zimny brud z okiennych szyb.
Spuścił wzrok pełen obaw, że ten zdemaskuje go, doniesie usłużnie, iż nie podołał. Po chwili jednak odważył się spojrzeć z poczuciem winy złodzieja: oddychała prędko. Niemal czuł emanującą od niej wściekłość.
- A teraz chodźmy już. Nie mam ochoty więcej rozmawiać.
Ukryła twarz. Wyciągnął ku niej dłoń.
- Daj mi rękę.
Jej palce znieruchomiały na moment. Potem na powrót rozpoczęły nie kontrolowany taniec po policzkach. Wydawało mu się, że z trudem powstrzymuje łkanie.
- Idź już. No idź. Chcę być sama.
- Daj mi rękę - powtórzył stanowczo pewien, że to właśnie jest jej potrzebne najbardziej. Zresztą jemu także. Wyciągnęła dłoń, lecz szybko ją cofnęła.
- Czemu tak patrzysz? Rozumiem. Nie widziałeś jeszcze mordercy z bliska? Więc dobrze, przyjrzyj się.
Delikatnie ujął drżące palce.
- Nie. Nie chcę litości. Zostaw mnie.
Uśmiechnął się, całkiem już opanowany.
- Litości? Nie jestem plastrem na rany. W mojej miłości nie ma miejsca na litość. W każdym razie nie na taką...
- Możesz jeszcze mówić o miłości? - spytała z niedowierzaniem. - Teraz?
- Mogę. Muszę.
Oswobodziła rękę, by sięgnąć po papierosa.
- Tak ci się wydaje. Wyjadę. Znów zaczną się bezwzględne dni rozłąki. Zostaniesz sam na sam z czasem. Więc zamkniesz całe moje wyznanie w tej swojej cholernej maszynce ścisłego umysłu, ułożysz program według wcześniej przygotowanego algorytmu, a on przeanalizuje wszystko chłodno, bezlitośnie na wszelkie możliwe kombinacje. Znajdziesz...
- Znajdę też czas, by modlić się za ciebie - przerwał jej obcesowo. - A wiesz, o co będę się modlił? Aby Bóg zesłał ci cierpienie. Jestem brutalny, wiem. Może to nawet grzech tak się modlić. Ale będę. Czuję, że powinienem.
- Dziękuję ci - szepnęła ciepło. Spojrzał na nią zaskoczony. W oczach błąkał figlarny uśmieszek. Pierwszy raz dzisiaj - pomyślał, czując radosną ulgę.
- Wiesz? Ty jednak masz w sobie coś ze spowiednika.
- Czyżby?
- Tak. Nie wyobrażałam sobie, abym mogła komukolwiek powiedzieć to, co przed chwilą wyznałam.
- Poza spowiednikiem.
- Właśnie - zamknęła oczy, jak gdyby chciała pełniej zanurzyć się we wspomnieniach. - To było okropnie trudne.
- Trudniejsze niż dziś?
- O, tak! Wtedy, po tej spowiedzi odkryłam na nowo płacz. Ksiądz, mały niepozorny człowieczek, w prostych słowach uświadomił mi, co właściwie zrobiłam. Nie oszczędzał mnie, ale równocześnie nie potępiał, nie ciskał gromów, czego się tak bardzo obawiałam. A przecież ta jego wyrozumiałość okazała się najgorsza: zbudziła wstyd, o którym sądziłam, że już dawno umarł we mnie... nie, po co ci to mówię. Tego się nie da opowiedzieć. Zwłaszcza, że musimy już wyjść, jeśli mam zdążyć na pociąg.
Chciał oponować, lecz spojrzawszy na zegarek, powstrzymał się.

***

Ulica przywitała ich czystym, wilgotnym od deszczu powietrzem. Chłonęli je chciwie po kąpieli w kawiarnianych oparach. Milczeli, idąc śpiesznie. Nie patrzył na nią, zaabsorbowany zmartwieniem, czy uda się złapać taksówkę. Czuł jednak jej ukradkowe, pełne napięcia spojrzenia.
- Odprowadzisz mnie? - spytała nagle. - Pokręcił głową.
- Nie. Muszę iść tam - wskazał na gotyckie ostrze wieży kościelnej górujące nad kamieniczkami Starego Miasta. - Wybacz mi - dodał niezręcznie, widząc jej zasępioną minę. - To ważne. Dla mnie i dla ciebie.
Uśmiechnęła się z przymusem. Znów milczeli, z trudem przedzierając się przez gąszcz przechodniów. Poszarpane obłoki goniły po nieboskłonie jak stado wychudzonych wilków.
- Bogumiła - powiedział w zamyśleniu.
- Słucham? - odezwała się natychmiast, wciąż pełna napięcia. Spojrzał na nią jakby rozbudzony.
- Nie, nic. Pomyślałem, że już dorosłaś do swego imienia.
Przytuliła się krótko, gwałtownie.
Ku jego zdziwieniu taksówka znalazła się. Szybko rosnąca między nimi przestrzeń bezwzględnie zrywała nici ostatnich, pełnych bolesnego napięcia spojrzeń.

***

Siedział wtopiony w mrok kościoła, ukrywszy twarz w dłoniach. Przez palce jak przez więzienne kraty jaśniała plama kamiennej posadzki, na której czas swym pajęczym zwyczajem wyrzeźbił siateczkę pęknięć.
Przyszedł tu z nadzieją, że w świątynnej ciszy, przerywanej z rzadka intymnym szeptaniem butów, uda mu się rozcieńczyć natłok zdarzeń sprężanych intensywnie przez ostatnie godziny. Tymczasem, jakby zachęcony panującymi ciemnościami wypełzł gdzieś z zakamarków świadomości ból. Napełniał go powoli, lecz z bezlitosną systematycznością. Paraliżował rozpędzone myśli. Przyniósł też echo buntu z tamtej chwili, buntu mającego swe źródło w dziecinnym świecie, a teraz rodzącego jedynie żal.
Powiódł wzrok ku wizerunkowi Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, lecz nie znalazł go: obraz skrył się za białą wstęgą prześcieradła stanowiącą tło dla krzyża raniącego oczy chropawą fakturą surowych desek. Spojrzenie zsuwało się bezradnie w dół, lądując w lesie doniczkowych kwiatów. Leżał tam martwy Chrystus. Chybotliwe światło świec lizało odchyloną do tyłu głowę, błądziło po gipsowej twarzy, na której zastygło cierpienie.
Skulił się i drżał, jak mały, zeschły listek oczekujący w pełnym determinacji przytuleniu do gałęzi-rodzicielki na nieuchronny atak zimowej wichury.
Gdzieś z tyłu doszedł odgłos miarowego człapania; machinalnie rozpoznał chód kościelnego. Nie omylił się: niebawem staruszek, jak zwykle zgarbiony, przeszedł obok, dźwigając figurkę Chrystusa Zmartwychwstałego. Widać odświeżał ją przed jutrzejszą rezurekcją.
Patrzył, jak świątynny mrok pochłania tę osobliwą, miniaturową procesję, myśląc o świadkach Zmartwychwstania. O tym, jak zdyszani, pełni radosnego zdumienia stali naprzeciw pustego Grobu.

 

Sci-Fi Opowiadania