- Nie. Nie mogę.
Zaciągnęła się mocno. Żar na czubku papierosa rozbłysnął gwałtownie,
sięgając bibułki filtra.
- Nie chcesz.
- Może i nie chcę. Jakoś nie czuję, że powinnam.
- Zrozum. To nasza jedyna szansa. Myślisz, że mnie było łatwo. A
jednak powiedziałem ci wszystko.
Uśmiechnęła się, lecz było to jak grymas bólu.
- Tak, powiedziałeś. Chyba ci nawet uwierzyłam, choć to też nie było
łatwe... wiesz, nie sądziłam, że są jeszcze tacy mężczyźni...
- Jacy?
- No, tacy jak ty. Tacy... - przerwała, jakby w obawie, że może go
dotknąć. Wyczuł to.
- Świętoszkowaci?
- Nie chciałam być złośliwa.
Spochmurniał.
- Myślisz, że powinienem się wstydzić?
- Nie, skądże! - zaprotestowała gwałtownie. - Ale nie triumfuj, że
mi wszystko o sobie opowiedziałeś. Z taką przeszłością można się
swobodnie afiszować.
- Nie było to moim zamiarem - mruknął, dusząc niedopałek papierosa z
jakąś mściwą stanowczością.
- Och, wiem! - Ukryła twarz w dłoniach. - Nic mi nie wychodzi -
wyszeptała po chwili. Zza palców wyzierały oczy pełne smutnej
desperacji. - Przyjechałam dziś, żeby ci powiedzieć. Tylko po to. A
teraz - dłonie zsunęły się z policzków, by zawrzeć krótki rozejm pod
brodą - teraz nie umiem. Boję się. Jeszcze miesiąc temu
potrafiłabym, ale dziś? Gdy wiem już, co czuję do ciebie? Przecież
nie będziesz chciał mnie znać, gdy powiem.
- Czemu tak sądzisz?
- Bo byłam złą kobietą. Moja przeszłość będzie dla ciebie szokująca.
Przecież jesteś „świętoszkowaty”.
- Więc dobrze. Zmieniam zeznania. Byłem cyniczny i podstępny. Miałem
ponad dwa tuziny kobiet. Ich zdobywanie stanowiło jedyną fascynację
mojego życia. Łamałem serca jak zapałki, kpiłem sobie z uczuć... czy
to wystarczy?
Milczała, wpatrując się w żałosny kikut zwiędłego kwiatka
wyzierający z niemym wyrzutem z fajansowego wazonika. Zrezygnowanym
ruchem sięgnęła po kolejnego papierosa.
- Czy tak zawsze musi być? - myślał, pstrykając bez skutku
sfatygowaną zapalniczką. - Czy przy każdym spotkaniu musimy
obwąchiwać się jak dwa nieznajome psy? A gdy wreszcie dochodzi do
jako takiego zmniejszenia dystansu, zostaje kwadrans do odjazdu
pociągu.
- Nie żartuj z tych rzeczy. Nie wolno - powiedziała z pełną smutku
powagą.
- Przepraszam.
Znów milczeli. Kelnerka w chabrowym fartuszku zbliżyła się do nich,
widząc puste filiżanki, lecz zawróciła, jakby onieśmielona małą oazą
milczenia wśród kawiarnianego gwaru.
- Powiedz mi. Jeszcze raz mi powiedz, proszę cię - odezwała się,
podnosząc oczy, w których nadal tkwił bezradny smutek. - Mówiłeś już
tyle razy, wiem, ale powtórz jeszcze raz.
- Co?
- Czemu tak koniecznie musisz znać moją przeszłość.
- To mniej istotne, tłumaczyłem ci przecież. Ważny jest sam fakt
twojego wyznania.
- Jak na spowiedzi?
- Właśnie.
- Ależ byłam u spowiedzi. Żałowałam do granic rozpaczy. Nie będziesz
umiał tego zrozumieć, bo nie masz podobnych doświadczeń. Więc
dlaczego musisz rozdrapywać tę moją ranę? Jestem teraz innym
człowiekiem. Tak innym, że czasem sama z trudem się rozpoznaję. Czy
to nie wystarczy?
- Podczas ostatniego spotkania powiedziałaś, że zmieniłaś swoje
życie, bo czułaś pustkę. Przebywałaś wśród ludzi, ale nie z nimi.
Jakoś obok nich. Że marzyłaś, nadal marzysz o spotkaniu z drugim
człowiekiem. Spotkaniu do końca prawdziwym. Powiedziałaś też, że
chyba już dorosłaś do takiego spotkania.
- I że jesteś moją szansą.
- Tak. Rozumiem stąd, że tym „drugim człowiekiem” mam być ja. Czy
się mylę?
- Nie.
- Zatem powiedz mi, proszę, cóż to według ciebie znaczy: spotkać się
z drugim człowiekiem? Tak naprawdę, tak do końca?
Zastanawiała się. Przez chwilę jakby zelżało w niej bolesne napięcie
obecne od chwili, gdy ją dojrzał na peronie.
- Zaufanie. Myślę, że chodzi o zaufanie.
- Tak, chodzi o zaufanie. O bezgraniczną wiarę w to, że cokolwiek by
się wydarzyło, ten „drugi człowiek” będzie przy mnie...
- Próbowałeś już kiedyś?
Patrzyła na niego z napięciem.
- Owszem - spuścił oczy w obawie, że mogą zdradzić ból.
- I co?
- Nic. Klapa. Lecz nadal wierzę, że to jedyna droga.
- Dokąd?
- Do chrześcijaństwa.
- Jesteś przecież chrześcijaninem.
- Staję się nim. Chrześcijaństwo, jak ja je pojmuję, jest stawaniem
się. Wędrówką ku horyzontom, jakie nakreśla Ewangelia.
Zamyśliła się. Jej wzrok muskał bezwiednie drewniane kinkiety.
Zakurzone żarówki z trudem nasycały światłem pełną dymu przestrzeń.
- Więc nie masz żadnych... hm... doświadczalnych dowodów?
- Nie. Mam tylko zaufanie do chrześcijaństwa.
- Może przynajmniej słyszałeś... od kogoś...
- Owszem. Jest też literatura. Można to i owo znaleźć. Ale to zawsze
będzie tylko literatura. Doświadczenia cudze, gdy tutaj, jak mało
gdzie, liczą się własne.
Potrząsnęła głową. Wargi wykonały kilka nerwowych skurczów, jak przy
żarliwie szeptanej modlitwie. Wreszcie spojrzała na niego błagalnie.
- Boję się. Boję się, że odejdziesz, gdy powiem. A jeśli nawet nie
odejdziesz - będziesz udawał. Na przykład z litości lub w obawie
przed utratą twarzy. Boję się twojej reakcji. Boję się mojej
reakcji. Może będę musiała sama odejść. Nie wiem. Boję się.
<>Popatrzył na nią z tkliwością.
- Podzielam twoje obawy. Sam chciałbym znać swoją reakcję. Pozostaje
ci tylko ufać. Ufać, że zostanę i nie będę udawał, bo jestem już na
tyle chrześcijaninem. Ufać, że nie będziesz musiała odejść, bo
jesteś już na tyle chrześcijaninem.
- Mimo wszystko nadal nie rozumiem, dlaczego należy odkrywać swoją
przeszłość. Czy nie można jej zamknąć, odciąć, rozpocząć nowe życie
bez niej?
- Nie można. Życie człowieka jest jak ślad cząstki w komorze
Wilsona. Czas płynie w jednym kierunku. Zdarzeń, które zaszły, już
nie usuniemy bez względu na to czy mają one stygmat dobra, czy zła.
Jeśli chcesz być inna, musisz oglądać się za siebie, choćby po to by
pamiętać, jaką nie chcesz być.
- Wiem o tym. Niczego nie będę wymazywać z pamięci, to zresztą
niemożliwe. Ale po cóż moja przeszłość - tobie?
Uśmiechnął się. Pytanie to wróciło, jak echo dotychczasowych
spotkań.
- W mojej świadomości jest twój obraz, projekcja. Ukrywanie siebie
przede mną jest powodowane chęcią, uświadomioną lub nie, by ta
projekcja była inna od ciebie samej. Nieważne: gorsza, lepsza. Inna.
Nieprawdziwa. W przestrzeni naszego spotkania ukazała się rysa.
Stoimy po obu jej stronach. Może nawet jej nie dostrzegamy. Ale ona
jest. I będzie się powiększać, ulegając z czasem erozji. Kiedy
wreszcie ją zauważymy, może być dość szeroka, by nasze wyciągnięte
ku sobie ręce nie dosięgły się...
- Rozumiem. Nie mów już więcej. Daj mi chwilę czasu. Czuję się tak,
jakbym miała za moment wyskoczyć z samolotu.
- A ja nie mogę nawet dać ci gwarancji, że spadochron zadziała.
Za oknem spadły pierwsze krople wiosennego deszczu.
- Nie sądziłam, że to może być tak trudne.
- Co?
- Zaufanie.
- Bóg powołał nas do trudnych rzeczy. Trudnych, lecz wielkich. Bo
właśnie trud tworzenia jest miarą wielkości. Trudno namalować piękny
obraz. Łatwo go zniszczyć. Trudno zbudować most. Łatwo go zburzyć.
Trudno, najtrudniej budować mosty łączące ludzi. Ale ten trud rodzi
piękno i dobro. Łatwość niesie często zło i szpetotę.
Zamilkł, widząc, że słucha go z roztargnieniem. Wargi na powrót
rozpoczęły modlitewną pantomimę. Podniosła nagle głowę. W spojrzeniu
było wołanie o pomoc, której nie mógł dać. Wezbrała w nim złość na
siebie.
- Łatwo ci głosić homilie - pomyślał - znacznie trudniej wyciągać
zachęcająco dłoń, pomóc zrobić ten pierwszy, najtrudniejszy krok.
Złość niepostrzeżenie ustąpiła miejsca smutkowi.
- Każdy z nas jest małą czarną dziurą - myślał z goryczą. - Czy
można spotkać się do końca, skoro zawsze znajdą się momenty, w
których człowiek staje samotny wobec wyboru? Ale przecież -
replikował - gdyby takich momentów nie było, gdzie zostałoby miejsce
na wolność?
Krople deszczu walczyły wściekle z cynkowaną blachą parapetu.
- Dobrze.
Zerknął na nią, boleśnie oderwany od swych myśli. W jej determinacji
było coś z mistycyzmu.
- Ale nie śmiej się ze mnie. Wyznania nie są moją specjalnością,
więc może wypaść niezdarnie.
Milczał pełen obawy, że jednym nieostrożnym słowem, gestem może
zepsuć wszystko.
- No cóż. Byłam bardzo złą kobietą. Ale chyba już to mówiłam.
- Tak.
Skarcił się w myślach, bo zabrzmiało to niemal jak ironia. Ona
jednak nie zareagowała, zwrócona teraz ku sobie.
- Miałam wielu mężczyzn, robiłam z nimi, co chciałam... - zaśmiała
się nerwowo, nienaturalnie. - Przepraszam cię. Gdy nie panuję nad
sobą, zostaje mi tylko taki głupi śmiech, No więc... - Spojrzała na
niego bezradnie zbita z tropu brakiem jakiejkolwiek reakcji. Jak u
spowiednika - pomyślała z irytacją. - Mógłby, cholera, troszeczkę
pomóc.
- Co mam ci powiedzieć?
- Fakty. Przecież są jakieś fakty. Zrzuć to z siebie.
- Fakty. Fakty - powtarzała w zamyśleniu. Nagle zesztywniała jak
drapieżnik przed skokiem. Instynktownie wyczuł to.
- A więc fakty są takie: dwa razy zaszłam w ciążę i dwa razy ją
usunęłam.
Słowa te spadły na niego znienacka. Nie zdążył się przygotować,
zasłonić. Czuł jakieś bolesne wirowanie, choć kawiarniany świat stał
przecież w miejscu. Niespodzianie gdzieś z zakamarków pamięci
wyłonił się obraz zapłakanej siostry mówiącej: „Mama umarła”. W ślad
za nim wypełzła rozpacz, bezgraniczna, przekraczająca granice
dziecięcego światka, gdzie reagowanie buntem, własną niezgodą na zło
uderzające z zewnątrz jest oczywistością; wynika z praw dziecięcej
logiki, praw dopuszczających możliwość wymazania zaistniałych już
zdarzeń w sposób podobny ścieraniu brzydkiego kleksa w zeszycie...
- Nie, to nie mogło się zdarzyć - myślał desperacko, zupełnie jak
wtedy, gdy wpatrzony w nieruchomą, woskową twarz matki ulegał
kleszczowym uściskom przerażenia. - Wszystko inne, ale nie to.
- Ale zdarzyło się - odpowiadało bezlitośnie dorosłe ja.
Strużki wiosennej ulewy pracowicie zlizywały zimny brud z okiennych
szyb.
Spuścił wzrok pełen obaw, że ten zdemaskuje go, doniesie usłużnie,
iż nie podołał. Po chwili jednak odważył się spojrzeć z poczuciem
winy złodzieja: oddychała prędko. Niemal czuł emanującą od niej
wściekłość.
- A teraz chodźmy już. Nie mam ochoty więcej rozmawiać.
Ukryła twarz. Wyciągnął ku niej dłoń.
- Daj mi rękę.
Jej palce znieruchomiały na moment. Potem na powrót rozpoczęły nie
kontrolowany taniec po policzkach. Wydawało mu się, że z trudem
powstrzymuje łkanie.
- Idź już. No idź. Chcę być sama.
- Daj mi rękę - powtórzył stanowczo pewien, że to właśnie jest jej
potrzebne najbardziej. Zresztą jemu także. Wyciągnęła dłoń, lecz
szybko ją cofnęła.
- Czemu tak patrzysz? Rozumiem. Nie widziałeś jeszcze mordercy z
bliska? Więc dobrze, przyjrzyj się.
Delikatnie ujął drżące palce.
- Nie. Nie chcę litości. Zostaw mnie.
Uśmiechnął się, całkiem już opanowany.
- Litości? Nie jestem plastrem na rany. W mojej miłości nie ma
miejsca na litość. W każdym razie nie na taką...
- Możesz jeszcze mówić o miłości? - spytała z niedowierzaniem. -
Teraz?
- Mogę. Muszę.
Oswobodziła rękę, by sięgnąć po papierosa.
- Tak ci się wydaje. Wyjadę. Znów zaczną się bezwzględne dni
rozłąki. Zostaniesz sam na sam z czasem. Więc zamkniesz całe moje
wyznanie w tej swojej cholernej maszynce ścisłego umysłu, ułożysz
program według wcześniej przygotowanego algorytmu, a on
przeanalizuje wszystko chłodno, bezlitośnie na wszelkie możliwe
kombinacje. Znajdziesz...
- Znajdę też czas, by modlić się za ciebie - przerwał jej obcesowo.
- A wiesz, o co będę się modlił? Aby Bóg zesłał ci cierpienie.
Jestem brutalny, wiem. Może to nawet grzech tak się modlić. Ale
będę. Czuję, że powinienem.
- Dziękuję ci - szepnęła ciepło. Spojrzał na nią zaskoczony. W
oczach błąkał figlarny uśmieszek. Pierwszy raz dzisiaj - pomyślał,
czując radosną ulgę.
- Wiesz? Ty jednak masz w sobie coś ze spowiednika.
- Czyżby?
- Tak. Nie wyobrażałam sobie, abym mogła komukolwiek powiedzieć to,
co przed chwilą wyznałam.
- Poza spowiednikiem.
- Właśnie - zamknęła oczy, jak gdyby chciała pełniej zanurzyć się we
wspomnieniach. - To było okropnie trudne.
- Trudniejsze niż dziś?
- O, tak! Wtedy, po tej spowiedzi odkryłam na nowo płacz. Ksiądz,
mały niepozorny człowieczek, w prostych słowach uświadomił mi, co
właściwie zrobiłam. Nie oszczędzał mnie, ale równocześnie nie
potępiał, nie ciskał gromów, czego się tak bardzo obawiałam. A
przecież ta jego wyrozumiałość okazała się najgorsza: zbudziła
wstyd, o którym sądziłam, że już dawno umarł we mnie... nie, po co
ci to mówię. Tego się nie da opowiedzieć. Zwłaszcza, że musimy już
wyjść, jeśli mam zdążyć na pociąg.
Chciał oponować, lecz spojrzawszy na zegarek, powstrzymał się.
***
Ulica przywitała
ich czystym, wilgotnym od deszczu powietrzem. Chłonęli je chciwie po
kąpieli w kawiarnianych oparach. Milczeli, idąc śpiesznie. Nie
patrzył na nią, zaabsorbowany zmartwieniem, czy uda się złapać
taksówkę. Czuł jednak jej ukradkowe, pełne napięcia spojrzenia.
- Odprowadzisz mnie? - spytała nagle. - Pokręcił głową.
- Nie. Muszę iść tam - wskazał na gotyckie ostrze wieży kościelnej
górujące nad kamieniczkami Starego Miasta. - Wybacz mi - dodał
niezręcznie, widząc jej zasępioną minę. - To ważne. Dla mnie i dla
ciebie.
Uśmiechnęła się z przymusem. Znów milczeli, z trudem przedzierając
się przez gąszcz przechodniów. Poszarpane obłoki goniły po
nieboskłonie jak stado wychudzonych wilków.
- Bogumiła - powiedział w zamyśleniu.
- Słucham? - odezwała się natychmiast, wciąż pełna napięcia.
Spojrzał na nią jakby rozbudzony.
- Nie, nic. Pomyślałem, że już dorosłaś do swego imienia.
Przytuliła się krótko, gwałtownie.
Ku jego zdziwieniu taksówka znalazła się. Szybko rosnąca między nimi
przestrzeń bezwzględnie zrywała nici ostatnich, pełnych bolesnego
napięcia spojrzeń.
***
Siedział wtopiony
w mrok kościoła, ukrywszy twarz w dłoniach. Przez palce jak przez
więzienne kraty jaśniała plama kamiennej posadzki, na której czas
swym pajęczym zwyczajem wyrzeźbił siateczkę pęknięć.
Przyszedł tu z nadzieją, że w świątynnej ciszy, przerywanej z rzadka
intymnym szeptaniem butów, uda mu się rozcieńczyć natłok zdarzeń
sprężanych intensywnie przez ostatnie godziny. Tymczasem, jakby
zachęcony panującymi ciemnościami wypełzł gdzieś z zakamarków
świadomości ból. Napełniał go powoli, lecz z bezlitosną
systematycznością. Paraliżował rozpędzone myśli. Przyniósł też echo
buntu z tamtej chwili, buntu mającego swe źródło w dziecinnym
świecie, a teraz rodzącego jedynie żal.
Powiódł wzrok ku wizerunkowi Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, lecz
nie znalazł go: obraz skrył się za białą wstęgą prześcieradła
stanowiącą tło dla krzyża raniącego oczy chropawą fakturą surowych
desek. Spojrzenie zsuwało się bezradnie w dół, lądując w lesie
doniczkowych kwiatów. Leżał tam martwy Chrystus. Chybotliwe światło
świec lizało odchyloną do tyłu głowę, błądziło po gipsowej twarzy,
na której zastygło cierpienie.
Skulił się i drżał, jak mały, zeschły listek oczekujący w pełnym
determinacji przytuleniu do gałęzi-rodzicielki na nieuchronny atak
zimowej wichury.
Gdzieś z tyłu doszedł odgłos miarowego człapania; machinalnie
rozpoznał chód kościelnego. Nie omylił się: niebawem staruszek, jak
zwykle zgarbiony, przeszedł obok, dźwigając figurkę Chrystusa
Zmartwychwstałego. Widać odświeżał ją przed jutrzejszą rezurekcją.
Patrzył, jak świątynny mrok pochłania tę osobliwą, miniaturową
procesję, myśląc o świadkach Zmartwychwstania. O tym, jak zdyszani,
pełni radosnego zdumienia stali naprzeciw pustego Grobu.