Bajka dla mniejszych i
większych dzieci
W lesie rosło drzewo. Nic
szczególnego. Po prostu – zwyczajne, szare drzewo. No, niezupełnie szare.
Już raczej zielone.
Pewno myślicie, że drzewa wiodą beztroski żywot? Ja też tak kiedyś myślałem.
Lecz od czasu, gdy usłyszałem historię, którą chcę Wam teraz opowiedzieć
wiem, że drzewa mają też swoje smutki.
Choćby to nasze niepozorne drzewo. Na pierwszy rzut oka takie szczęśliwe, w
rzeczywistości miało nie lada zmartwienie: było niewysokie.
Oho, już widzę, że wielu z Was rozumie to doskonale. Lecz Wy nie macie
powodu do zmartwienia. Jesteście jeszcze młodzi, wyrośniecie. Co innego
nasze drzewo. Było już dorosłe, lecz pozostało małe. Inne, wyższe drzewa,
które wygrały z nim wyścig ku słońcu, brutalnie zasłaniały mu dostęp do
ożywczych, ciepłych promieni. A kiedy nadchodził deszcz, zakrywały go
całkiem, chciwie dzieląc między siebie życiodajne krople. Nasze drzewo
musiało zadowolić się resztkami jakie ściekały po liściach jego pogromców,
gdy ci opili się do syta. Również wiatr rzadko gościł na niższych poziomach
lasu. A przecież wiemy, jak lubią drzewa, gdy wiatr muska ich gałązki!
Szumią wtedy radośnie swoimi listkami.
– Wszyscy o mnie zapomnieli – wzdychało drzewo, tęskniąc za ciepłym
promyczkiem, za ciepłymi kroplami deszczu, za letnim zefirkiem. – Nikogo nie
obchodzi, że jest mi tak ciężko. Ach, jak byłoby wspaniale, gdybym urosło
duże! – z zazdrością patrzyło w górę na korony swych potężniejszych kolegów,
które przesłaniały mu błękit nieba.
Pewnego dnia na gałęzi drzewa usiadł ptaszek. Drzewo, które akurat spało,
obudziło się, wyczuwszy intruza.
– Kto mnie śmiał obudzić – pomyślało gniewnie, jako że drzewo, podobnie jak
my, ludzie, nie lubią, by je wyrywać z drzemki.
Ptaszek jednak nic sobie z tego nie robił. Siedział i czyścił piórka z taką
energią, że rozbujał wszystkie okoliczne gałązki.
– Jeszcze spadnie! – pomyślało drzewo.
Ale ptaszek nie spadł. Odfrunął po prostu. Drzewo patrzyło za nim z
zazdrością.
– Ten ma dobrze – myślało. – Nie przeszkadza mu, że jest taki mały. Wszędzie
doleci. Wszystko zobaczy. Nawet w pochmurny dzień może wygrzewać się w
słońcu, wzleciawszy ponad chmury. – Znów zaczęło użalać się nad sobą.
Tymczasem ptaszek wrócił. Trzymał w dziobku czarną, uschniętą gałązkę.
Starannie umocował ją w rozwidleniu konara.
– Też coś! – obruszyło się drzewo w myślach. – Nie dość mam ładnych,
zielonych gałązek?
Po chwili ptaszek przyniósł drugą gałązkę i ulokował obok pierwszej. Potem
trzecią, czwartą... Pracował aż do wieczora. A wieczorem okazało się, że
uwił śliczne gniazdko! Wymościł je mchem i sianem, po czym ulokował się w
nim wygodnie.
– Słuchaj, ptaszku – nie wytrzymało drzewo. – Po co właściwie zrobiłeś
to...to...
– Gniazdko? Aby w nim wypoczywać!
– Wypoczywać?! – zdziwiło się drzewo – Gdybym umiało latać jak ty, to nic
innego w życiu nie chciałobym robić. Tyle ciekawych rzeczy jest do
obejrzenia!
– Tak ci się tylko zdaje – roześmiał się ptak. – Latanie jest bardzo
przyjemne, ale też niezmiernie męczące. Trzeba często odpoczywać. Ponadto
muszę przecież gdzieś spać.
– Mógłbyś spać na gałązce – drzewo nie dawało za wygraną. – Warto było
męczyć się cały dzień?
– Spadłbym z gałązki we śnie – znów roześmiał się ptak. – A w gniazdku jest
zacisznie i bezpiecznie.
– To dziwne – pomyślało drzewo. – Ptaszek ma dostęp do wiatru kiedy tylko
chce i szuka schronienia w zaciszu. A ja tęsknię za byle powiewem. Nie
powiem, żeby to było sprawiedliwe.
Mijały dni. Drzewo zaprzyjaźniło się z ptakiem, który wracał wieczorami do
swego maleńkiego domku i, mimo że był zmęczony, opowiadał o szerokim
świecie. O przygodach, które go spotkały. O radosnych i szalonych harcach
wśród obłoków.
Lecz drzewo smutniało coraz bardziej. Coraz częściej tęskniło do słonecznego
świata, o którym tak pięknie opowiadał ptak. Kiedyś, późnym wieczorem, gdy
skończył on już swą opowieść, postanowiło zwierzyć się ze swych zmartwień.
Ptak słuchał z uwagą.
– Może jeszcze wyrośniesz – pocieszał jak umiał.
– Wątpliwe – z żalem powiedziało drzewo. – Już tyle lat minęło... Popatrz na
moich rówieśników – wskazało gałęziami w górę. Ptak spojrzał w tym kierunku,
ale było już ciemno.
– Jeśli nie mogę urosnąć, to może nauczysz mnie latać? – spytało drzewo
nieśmiało po chwili milczenia.
– Nigdy nie słyszałem, by drzewa fruwały – powiedział ptak z powątpiewaniem.
Nagle zrobiło mu się żal drzewa. Zaczął je pocieszać.
– Nie martw się. Jutro coś wymyślimy. Mam mnóstwo mądrych przyjaciół. A
teraz śpijmy już. Dobranoc.
Po raz pierwszy od wielu, wielu dni drzewo zasnęło z nadzieją na odmianę
swego niewesołego losu.
Rankiem ptaszek poleciał szukać swoich przyjaciół. Napotkał na Szpaka, który
mieszkał na skraju lasu. Szpak był stary i bardzo doświadczony. Wysłuchał
historii drzewa z zainteresowaniem, po czym pokiwał smętnie głową.
– Cóż... Jeśli drzewo dotąd nie urosło, to już nie urośnie – powiedział. –
Zaś co do latania... Wiele lat żyję na tym świecie. Wiele widziałem. Ale
latającego drzewa nie widziałem. Nic ci nie mogę pomóc.
Ptak posmutniał. Tak bardzo liczył na Szpaka.
– Cóż, widać tak musi być – wymamrotał. – Żegnaj, Szpaku!
– Zaczekaj! Co prawda, nie umiem ci pomóc, lecz znam kogoś, kto mógłby to
zrobić.
– Kto?!
– To mądry ptak. Najmądrzejszy pod słońcem. A raczej pod księżycem, bo lata
tylko w nocy, zaś w dzień śpi. Nazywa się Sowa.
– Sowa? Nie widziałem takiego ptaka!!
– Bo mieszka hen, w głębi lasu. Z rzadka fruwa gdzieś dalej. Poznasz go
łatwo po olbrzymich oczach.
– Dziękuję ci – uradował się ptak i pofrunął co sił w skrzydłach do swojego
drzewa. Drzewo też się uradowało, ujrzawszy go.
– Przyleciałeś! No i co? I co? – dopytywało się niecierpliwie.
– Musisz jeszcze trochę poczekać. Wybieram się w nocy do lasu – powiedział
ptak. – Mieszka tam bardzo mądra Sowa. Ona jedna może nam pomóc. A teraz
pozwól mi się zdrzemnąć. Obudź mnie, kiedy się ściemni.
Drzewo otuliło gniazdko gałązkami, by najmniejszy podmuch nie zakłócił snu
ptaka.
O zmroku ptak poleciał do lasu. Drzewo czekało z lękiem i niecierpliwością.
Bało się o swego małego przyjaciela.
Było już dobrze po północy, gdy ptak wrócił do gniazda. Był bardzo zmęczony.
– No i co? I co? – znów dopytywało się drzewo.
– Teraz idę spać – oznajmił ptak. – Rano wszystko ci opowiem.
– Powiedz chociaż, czy Sowa znalazła jakąś radę – prosiło drzewo. Jednak
ptak już spał. Za to drzewo nie zasnęło aż do rana. Dygotało z zimna i
niecierpliwości.
O świcie ptak obudził się.
– Cóż – powiedział. – Sowa twierdzi, że już więcej nie urośniesz.
– Nie urosnę? – spytało zawiedzione drzewo. – To już nie ma dla mnie
ratunku?
– Tego nie powiedziałem. Sowa znalazła sposób na to, byś mogło latać. Musisz
uschnąć.
– Uschnąć?! – przeraziło się drzewo. – Jak to uschnąć? Nie mogę! Przecież
wtedy umrę! Tylko umierające drzewa usychają!
– Tak radzi Sowa. Mówiła jeszcze sporo mądrych rzeczy o tym, jak uschnięte
drzewa latają. Ale niewiele z tego zrozumiałem. Wiem jedno: jeśli chcesz
latać, musisz uschnąć – powiedział ptak stanowczo. Zrzędzenie drzewa trochę
go już zaczynało nużyć. – A teraz musimy się pożegnać.
– Odlatujesz?! – wykrzyknęło drzewo z jękiem zawodu. – Zostawiasz mnie? Co
ja pocznę bez ciebie?
– Robi się zimno. Muszę odlecieć do ciepłych krajów – cierpliwie tłumaczył
ptak. – Co rok tak robię. W zimie zginąłbym z głodu i chłodu. Ale nie
rozpaczaj. Na pewno jeszcze się spotkamy. Jeśli zdecydujesz się uschnąć,
będziesz latać jak ja. A jeśli nie – przylecę wiosną do ciebie. I będę ci
opowiadał o przygodach które spotkały mnie w ciepłych krajach – mówiąc to,
pomachał drzewu skrzydełkami na pożegnanie i odleciał.
Drzewo zostało samo. Było w rozterce. Usłuchać rady Sowy, czy nie?
Jesień, która właśnie nadeszła pomogła mu w podjęciu decyzji. Po pierwszym
przymrozku liście poczerwieniały, poskręcały się i zeschły. Wtedy w las
wpadł wicher. Tak silny, że doleciał nawet do naszego drzewa. Targnął
gałązkami, strącając wszystkie suche liście.
– No! – pomyślało drzewo. – Strach ma wielkie oczy. Jesień pomogła mi
uschnąć.
Lecz wszystkie okoliczne drzewa także straciły liście.
– Czy one też chcą latać? – dziwiło się drzewo.
***
Przyszła zima. Drzewa
zapadły w głęboki sen. Nawet szalejące zamiecie śnieżne nie były w stanie
ich obudzić. Gałęzie biły wściekle w napadający na nie wicher, starając się
go odpędzić i złowrogo szumiały przez sen.
Powoli dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze. Drzewa jęły budzić się z
zimowego snu. Ożywcze soki krążyły coraz szybciej w ich gałązkach, tworząc
na końcach małe zielono–brązowe pąki.
Czując wędrówkę soków w konarach drzewo zrozumiało nagle, że wcale nie
uschło. Po prostu poszło spać jak co roku w zimę. Odkryło, że aby uschnąć,
trzeba teraz, na wiosnę nie wypuszczać liści.
– Raz kozie śmierć! – pomyślało. Powstrzymało szalony taniec soków w
konarach. Pąki poszarzały i skurczyły się.
Okoliczne drzewa patrzyły ze zdumieniem i niepokojem. Wreszcie nie
wytrzymały.
– Obudź się! – wołały jedno przez drugie. – Czemu nie wypuszczasz liści?!
– Ja wcale nie śpię! – odrzekło drzewo. – Po prostu chcę uschnąć.
– Chcesz uschnąć?! – przestraszyły się drzewa. – Ależ zastanów się!
Uschnięte drzewa umierają!
– Wcale nie! Uschnięte drzewa fruwają!
– Cha, cha, cha! Cha, cha! – rozbrzmiewał las. Wszystkie drzewa aż słaniały
się ze śmiechu i trzęsły swymi malutkimi listkami. – Fruwają! Cha, cha! Czy
widziałyście fruwające drzewa? Cha, cha, cha!
– Wy wiecie swoje a ja swoje – upierało się drzewo.
– Zobaczysz, to się źle skończy – odezwał się sędziwy dąb, który ze względu
na wiek szanowany był przez wszystkie drzewa w okolicy. – Widziałem już
wiele usychających drzew. Wszystkie spotkał ten sam los.
– Jaki? – spytało drzewo z obawą.
– Przyjdzie leśniczy i każe cię wyrąbać – odrzekł dąb.
– Wyrąbać, wyrąbać – poszeptywały drzewa ze zgrozą. Zrobiło się cicho.
– Ja jednak zaufam Sowie – powiedziało drzewo z uporem, choć z lęku chłód
przeniknął je aż po korzenie.
– Rób jak chcesz – odpowiedział dąb. – Ale pamiętaj: ostrzegałem cię.
Stało się tak, jak dąb przewidywał. Pewnego ranka do lasu weszła trójka
ludzi. Dwóch z nich trzymało siekiery złowrogo połyskujące ostrzami w
słońcu. Trzeci, w zielonym mundurze pokazywał coś pozostałym. Podeszli
wprost do naszego drzewa. Przerażony las zamarł w milczeniu.
– Stuk – puk – rozległo się po okolicy. Siekiery zagłębiły się w pień
uschniętego drzewa.
– Oj, boli!! – wrzasnęło. Ale nikt go nie słuchał. Po chwili runęło jak
długie na polanę. Trzej mężczyźni odeszli dalej. Chwilę trwała cisza. Drzewa
przyglądały się. Po czym najodważniejsze odezwało się z ironią:
– No? Na co czekasz? Fruwaj!
Rozległy się śmiechy. Ale naszemu drzewu wcale nie było do śmiechu.
– Czekajcie! To jeszcze nie koniec – broniło się jak umiało.
– Ostrzegałem cię – odezwał się dąb. – Nadal jeszcze ufasz Sowie?
– Oczywiście! To jedyne, co mi zostało.
Po kilku dniach przyjechał samochód i zabrał drzewo.
– No, nareszcie coś się dzieje – westchnęło z ulgą. – Jadę. A to już jest
coś. Od jeżdżenia do latania droga niedaleka.
***
Samochód zawiózł drzewo do
tartaku. Tam wielka piła pocięła je swymi stalowymi zębami na kawałki. W ten
sposób drzewo stało się drewnem. Ludzie znów załadowali je na samochód i
powieźli. Podróż była długa. Wreszcie znaleźli się w fabryce. Drewno, które
przedtem było drzewem zobaczyło duży plac wyładowany podobnymi do niego
klocami.
– Oho! – pomyślało. – Widać nie jestem jedynym drzewem, które marzyło o
lataniu!
Wiele dni czekało cierpliwie na swoją kolejkę. Patrzyło jak podjeżdża dźwig
i zabiera jedne kawałki do jednej hali, inne do drugiej. Był coraz bliżej.
Wreszcie złapał je swymi mocarnymi cęgami. Chwila – i znalazło się w hali.
– Ależ tu hałas! – pomyślało. – Ciekawe co też ze mną zrobią?
Tymczasem maszyny zaczęły swoją pracę. Posypały się wióry i trociny. Drewno
zamieniło się w deski.
Inny kawałek naszego drzewa trafił do drugiej hali. Tam został zmielony w
potężnych młynach i wylądował w kotłach. Polała się woda. Po chwili zaczęło
robić się ciepło. – Podgrzewają mnie – pomyślało. – Mam już coś ze swych
marzeń: wodę i ciepło!
Z mieszaniny drzewa i wody zrobiła się maź. Działy się jeszcze potem różne
dziwne rzeczy, aż drzewo całkiem straciło orientację. W końcu powstał zeń
piękny, śnieżnobiały papier. Ludzie złożyli duże bele w magazynie. Było tam
chłodno, ciemno i bardzo nieciekawie. Papier będący kiedyś drzewem nudził
się, lecz nie tracił nadziei. Nadal z uporem marzył o lataniu.
Tymczasem klocowi, który pierwszy został zabrany z placu bardziej się
poszczęściło. Pocięty na deski trafił do fabryki, gdzie składano szybowce. I
w czasie gdy papier nudził się, zalegając w magazynie, szybowce latały,
nurzając się w obłokach.
– Nareszcie jestem szczęśliwe – skrzypiało z zadowoleniem drzewo, które było
teraz skrzydłem szybowca. – Spełniło się moje marzenie. Latam! Sowa nie
zawiodła.
Nagle koło skrzydła zatrzepotało coś czarnego. Patrzy drzewo i oczom nie
wierzy.
– Przecież to mój ptak! – myśli. – Ten sam, który spał w gniazdku uwitym w
moich gałązkach!
– Ptaku! Ptaszku mój kochany! – krzyczy, widząc, że tamten oddala się coraz
bardziej.
Ptak odwrócił się.
– Ktoś mnie woła – pomyślał. – Przecież słyszałem. – To ty szybowcu? –
zapytał.
– To ja, twoje drzewo! – odezwał się głos z głębi.
– Drzewo? – zdziwił się ptak. – Nie widzę! gdzie jesteś?
– Tutaj, we wnętrzu szybowca! Latam, ptaku, latam! Jakże jestem teraz
szczęśliwe!
Ptak usiadł na skrzydle i drzewo opowiedziało mu całą swoją historię.
***
Odtąd znowu byli razem.
Ptak uwił sobie gniazdo na dachu hangaru, gdzie szybowiec wracał na noc. W
pogodne dni latali razem, bujając w obłokach.
To jeszcze nie wszystko. Wróćmy do papieru. Pamiętacie? Był kiedyś drugim
klocem z naszego drzewa. Pewnego dnia zabrano go do drukarni. Ponieważ był
bardzo piękny, przeznaczono go na widokówki, karty świąteczne, znaczki,
ozdobne koperty... Ludzie kupowali je i wysyłali we wszystkie strony świata.
Oczywiście, pocztą lotniczą, żeby przesyłki zdążyły na czas. Widzicie więc,
że i w tym wypadku spełniło się marzenie drzewa.
– No dobrze – powiecie. – Lecz przecież drzewo to nie tylko kloce. Pozostały
jeszcze gałęzie. Co z nimi się stało? czy także fruwają?
W pewien piękny jesienny wieczór na graniczącym z lasem kartoflisku dzieci
rozpaliły ognisko. Całe popołudnie pracowicie znosiły chrust z lasu, gnane
perspektywą wesoło buchającego snopa iskier i zapachu pieczonych ziemniaków.
Ognisko nie sprawiło dzieciakom zawodu, więc tańczyły radośnie, tworząc
wielki krąg wokół płonącego stosu. Iskry i dym wzbijały się majestatycznie
ku widocznym już pierwszym gwiazdom na granatowiejącym jesiennym niebie.
Chyba nie muszę już dodawać, że wśród płonących gałęzi były też te z naszego
drzewa?