Uwodzenie
- Dobry wieczór.
Marcin ocknął się, odruchowo szukając wzrokiem gościa. Izolatka tonęła w
mroku; paliła się jedynie rubinowa kontrolka nad łóżkiem. Sięgnął do
przycisku lampki nocnej na stoliku nocnym, lecz w tym momencie pomieszczenie
zalało płynące spod sufitu światło. Ujrzał stojącą na środku pokoju
atrakcyjną, dojrzałą kobietę w przykrótkim fartuszku pielęgniarki. Czarne,
połyskujące włosy układające się w fantazyjne pukle, dyskretny, staranny
makijaż.
- Ciekawe jak zapaliła światło, stojąc na środku pokoju – pomyślał. - Poza
tym nie słyszałem pukania – a w tej klinice do drzwi pacjenta pukają wszyscy
– nawet profesor Hartman. Wiadomo – troska o wizerunek…
- Dobry wieczór siostro - odpowiedział.
- Proszę mnie nie nazywać siostrą.
- Myślałem… ma pani strój pielęgniarki…
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Owszem, ale jestem lekarzem, ten strój to taki kamuflaż, zaś nazywanie
mnie siostrą - zwłaszcza w kontekście zabiegów jakie przeprowadzam - może
budzić niefortunne skojarzenia.
- Jestem w klinice już dość długo i sądziłem, że zaliczyłem już wszystkie
możliwe do pomyślenia zabiegi. A tu niespodzianka. Jakaś ostatnia deska
ratunku?
Kobieta podeszła i usiadła na krawędzi łóżka.
- Poniekąd. Przyszłam odbyć z panem stosunek seksualny.
Podskoczył, jakby milion szpilek stanęło na sztorc w prześcieradle.
- Słu… słucham???!!!
- To ciekawe, że wszyscy pacjenci są w szoku, gdy to mówię – w jej głosie
wyczuwał ledwo uchwytne rozbawienie. - Nikogo nie dziwi hipoterapia,
hydroterapia, kynoterapia, nawet arteterapia, natomiast leczenie seksem…
- Co się pani dziwi - burknął. - Seks w naszej obyczajowości jest sprawą
intymną.
Po pierwszym wzburzeniu, które było jak iskra wyładowania elektrycznego,
powoli wracał do równowagi. Teraz patrzył na kobietę przez pryzmat
niebywałej oferty, jaką mu złożyła. Podświadomie inwentaryzował jej walory,
poszukując choćby najmniejszej skazy. Nie znalazł nic. Ideał.
– Czemu mnie to spotyka – pomyślał. Tymczasem ona perorowała z ożywieniem:
- Proszę pana, w medycynie pojęcie intymności nie ma prawa bytu! Siostra
myjąca pacjentowi przyrodzenie przed operacją nie czuje zażenowania,
podobnie jak on nie czuje wstydu. Dlaczego? Bo oboje wiedzą, że w jej
działaniach nie ma intencji seksualnych.
- No właśnie. Tymczasem pani przychodzi do mojej izolatki i jak gdyby nigdy
nic proponuje mi seks! W tym też nie ma intencji seksualnych? – skontrował.
Skutecznie. Kobieta straciła rezon.
- Przede wszystkim proszę przyjąć do wiadomości, że nie ma w tym mojej
inicjatywy. Zabieg przepisał prowadzący pana leczenie profesor Hartman.
- Serio? Nic mi o tym nie wiadomo.
- Profesor nie rozmawia o tym osobiście z pacjentami, bo to jednak sprawa
dość drażliwa w naszej, jak to pan ujął, obyczajowości – znów wróciła jej
pewność siebie. - Poza tym to terapia eksperymentalna, prowadzona w ścisłej
dyskrecji.
- Eksperymentalna¬? I nikt się nawet nie spytał mnie o zdanie? – krzyknął z
oburzeniem.
- Ależ spokojnie drogi panie, spokojnie! Zabieg jest całkowicie dobrowolny!
Może pan z niego zrezygnować!
- I tak będzie, proszę pani! Jestem zdumiony, że w tak porządnej klinice
stosuje się jakieś… jakieś niecne znachorskie praktyki!
- Zna się pan choć odrobinę na nowoczesnej medycynie, żeby ferować takie
wyroki? Pan, inżynier budowy mostów?
- No, przecież czytuję gazety, oglądam telewizję…
- Też znalazł pan sobie źródło wiedzy! – roześmiała się, lecz nie złośliwie,
nawet trochę serdecznie. - Ale nawet w tabloidach i kolorowych magazynach
dla kobiet wyczyta pan, że lecznicze działanie seksu znane jest medycynie od
dawna. Udowodniono, że seks przyspiesza przemianę materii, usprawnia pracę
serca, polepsza stan naczyń krwionośnych, zwiększa produkcję hormonów, a
nawet wzmacnia mięśnie. Podczas szczytowania u każdego człowieka wzrasta
poziom fenyloetyloaminy…
- Czego?
- Fenyloetyloaminy – patrzyła na niego z wyższością, przynajmniej takie miał
wrażenie. - To taki peptyd podobny w działaniu do amfetaminy. Sprzyja
ogólnemu uaktywnieniu, ożywieniu i poprawie sprawności działania. Seks
poprawia także ciśnienie krwi i odpowiednio wzmacnia serce, chroniąc je
przez chorobami. Częste uprawianie seksu zmniejsza ryzyko występowania
zachorowań na raka i pięciokrotnie zwiększa wydzielanie hormonów anty…
- Dobrze dobrze, wystarczy – przerwał jej gwałtownie. - Trajkocze pani jak
hostessa w reklamie telewizyjnej. Proszę lepiej powiedzieć jak to się ma do
mojej sytuacji? Profesor nie ukrywał, że jest ona raczej… hmm...
beznadziejna.
- Oj, z pewnością pan profesor tak tego nie ujął! – zesznurowała usta, by
podkreślić niedowierzanie; mina ta czyniła ją jeszcze bardziej kuszącą. -
Rzeczywiście, najsłabszą stroną pańskiego organizmu jest układ
odpornościowy. I tu terapia seksem ma kluczowe znaczenie.
- Dlaczego?
- Bo w czasie stosunku układ ten znacznie się wzmacnia.
- Serio?
- Tak. Za sprawą podnoszącego się poziomu leukocytów. Co więcej, w czasie
stosunku wytwarzany jest jeszcze jeden hormon – oksytocyna, niezastąpiona w
walce ze stresem! Po udanym seksie jej poziom jest tak wysoki, że może
chronić przed stresem nawet przez tydzień. Sam pan chyba rozumie jakie to ma
znaczenie w przypadku pacjentów znajdujących się w – jak to sam pan ujął –
beznadziejnej sytuacji.
Nie pasował do niej ten apodyktyczny ton wykładowcy. Po tym, z czym do niego
przyszła, Marcin postrzegał ją raczej jako fucking machine. Właściwie już
dawno kazałby jej iść do diabła – jednak hamowała go przed tym ciekawość
podsycana właśnie jej zręczną, logiczną argumentacją. Poza tym czuł się dziś
wyjątkowo dobrze i rozmowa, zwłaszcza tak ekscentryczna, dawała szansę na
oderwanie się od natrętnych, naturalnych w jego sytuacji czarnych myśli.
- Mówi pani o udanym seksie. Zakłada pani, że taki seks-zabieg, jaki mi
proponuje – wolny od miłosnych uniesień i wzruszeń, poczucia jedności nie
tylko ciał ale i dusz – może być udany?
- Uważa pan, że nie jestem atrakcyjna seksualnie? – spytała z udanym
niedowierzaniem, patrząc na niego figlarnie.
- Ależ skąd! – zaprotestował. - Jest pani i to bardzo! Tylko co to ma do
rzeczy?
- Nie rozumiem…
- Po co ja w ogóle daję się wciągać w tę rozmowę – pomyślał gniewnie.
- Sądzi pani, że atrakcyjność seksualna jest gwarancją udanego seksu? A
gdzie uczucia, miłość, przywiązanie? Z pewnością wie pani, że jestem żonaty.
Dlaczego nie zaproponujecie, aby to żona wykonała ten „zabieg”?
- Właśnie dlatego, że to nie jest zwykły seks, proszę pana, tylko zabieg
medyczny. Profesor Hartman opracował metodę optymalnej dynamiki podniecenia
pacjenta a ja, proszę mi wierzyć, trzy lata uczyłam się ją wdrażać.
- O co chodzi w tej „optymalnej dynamice”?
- Słyszał pan o skojarzonym działaniu składników w farmakologii? To
najlepsza analogia. Lek będący miksturą kilku składników osiąga optimum
działania przy ściśle określonej ich proporcji. Podobnie lecznicze walory
aktu płciowego są optymalne przy konkretnym przebiegu podniecenia
seksualnego.
- Pani mówi o tym tak… technicznie… jak ja mówiłbym o mostach – skrzywił się
z niesmakiem. - A przecież to zupełnie różne sfery! Seks jako zabieg.
Obrzydliwość! A gdzie jest miejsce na moralność?
- Ależ pan staroświecki! – zrobiła zdumione oczy słodkiej idiotki. - Odpowie
mi pan na drażliwe pytanie?
- Jakie?
- Ile miał pan kobiet w życiu?
Przymknął oczy jakby usiłował się skupić. Patrzyła na niego z napięciem i
ledwo uchwytnym rozbawieniem.
- A co w tym drażliwego? Jedną.
Obserwował ją spod przymkniętych powiek. Milczała. Wydawało mu się, że z
trudem maskuje zaskoczenie. - A może tak tylko gra, czort wie – pomyślał.
- Czy to ma jakieś znaczenie w przeprowadzeniu tego… zabiegu? – odezwał się,
bardziej żeby przerwać milczenie niż z ciekawości.
- W samym przeprowadzeniu nie, ale w przekonaniu pana do niego owszem.
- Dlaczego tak pani zależy na tym, żeby mnie przekonać?
- Dla pańskiego dobra – znów odzyskała rezon.
- Jakie to wzruszające! – prychnął ironicznie. Zacisnęła usta, jakby chciała
stłumić narastający gniew.
- Drogi panie, domyślam się, że ma mnie pan za frywolną siksę w kusym
fartuszku, bo taki jest stereotyp mojego zawodu we współczesnej
seks-kulturze. Dlatego też – wargi zaczęły jej drżeć - nie uwierzy mi pan,
że kocham swoją pracę a pacjentów traktuję z ofiarnością i oddaniem…
- Nawet dosłownie – nadal ironizował.
- Tak się składa – odparła nad wyraz spokojnie. Westchnęła nieoczekiwanie. -
Myśli pan, że mnie było łatwo? Że nie przeżywałam rozterek, dylematów?
Frustracji biorącej się ze świadomości, że moje ciało jest jakąś tam maszyną
terapeutyczną? Że na ołtarzu zdrowia pacjenta muszę złożyć godność kobiety?
– oczy rozbłysły łzami. - Ale co to pana może obchodzić…
- Właśnie – odparł jakby zrezygnowany. - Pani ma swoje problemy, ja mam
swoje. Trochę inne, przyzna pani – przecież stoję na brzegu Styksu…
- I odmawia pan sobie szansy na powrót do życia, zdrowia, do żony, do
rodziny…
- Powrót? Obiecuje mi pani, że wyzdrowieję gdy panią przelecę?
- Zapomina pan, że to ja prowadzę zabieg, więc jeśli już to raczej ja pana
przelecę – odparła ze śmiechem. Marcin z trudem nadążał nad tą jej
zmiennością nastrojów. - Nie obiecuję wyzdrowienia, bo stuprocentowych
gwarancji na to nie ma. Ale wzmocnienie szansy jak najbardziej jest.
- Może i jest, ale za jaką cenę? Pomyślała pani o wierności?
- Wierności? – zdumiała się. - Naprawdę powiedział pan „wierności”? Dobry
Boże! – dodała z teatralnym gestem.
- Zapomina pani, że jestem staroświecki – uśmiechnął się.
- Nie w tym rzecz!
- A w czym?
- W tym, że gruntownie myli pan pojęcia. Wie pan, jak wyglądają badania
mężczyzn na bezpłodność? W szczególności pobór nasienia?
- Coś niecoś słyszałem. Ale co to ma do…
- Chwileczkę. Czy według pana masturbujący się pacjent zdradza żonę w takim
przypadku?
- No… raczej nie.
- A jeśli chce sprawę załatwić szybko i korzysta z „dopingu”?
- Nie rozumiem…
- Uff… no, z rozkładówki Playboya!
- Ach tak! Bo ja wiem… Chyba też nie ma w tym zdrady. Ale między masturbacją
a stosunkiem jest jednak istotna różnica!
- Podobnie jak między celami: z jednej strony ledwie badania, z drugiej aż
szansa na wyleczenie. Na powrót znad Styksu.
- Trudno panią przegadać - mruknął. Nagle poczuł się znużony, więc chciał
jak najszybciej skończyć tę idiotyczną przepychankę słowną.
- Powiem panu teraz coś, co go zdziwi.
- Nie wiem, co mogłoby mnie zdziwić bardziej od tej propozycji „zabiegu”.
- Niech pan to zrobi dla swojej żony. Dla rodziny.
- Coś podobnego! – zdenerwował się. - Teraz to już pani przegięła. Moją
rodzinę proszę trzymać od tego z daleka!
- Nie przegięłam, po prostu patrzę pragmatycznie. Czy wyobraża sobie pan z
jakim przerażeniem żona musi myśleć o przyszłości? O tym najczarniejszym
scenariuszu? Gdy zostanie sama, bez męskiego oparcia, w świecie, gdzie byle
cieknący kran jest wielkim problemem… O tych ciągnących się w nieskończoność
samotnych nocach, pustym łożu, zimnej pościeli…
- Jędza, czyta w moich myślach! – pomyślał zdumiony. - Proszę przestać! –
zawołał, lecz to ją tylko zdopingowało.
- O chwilach wybudzania się z koszmarów sennych, gdy nie ma ciepłego,
mocnego ramienia, w które można się wtulić, zasypiając w poczuciu
bezpieczeństwa? – kontynuowała gorączkowo. - Czy nie sądzi pan, że ona
zrobiłaby wszystko, aby zwiększyć pana szanse nawet o marne pół procenta?
Proszę nie odbierać jej tej możliwości! W imię miłości, która was łączy…
- Niechże już pani zamilknie, błagam!
Opadł na poduszkę, oddychając ciężko. Zamknął oczy. – Nie mam już sił, nie
mam argumentów, a jeśli rzeczywiście prawdą jest to, co mówi… przecież na
zdrowy rozum trzyma się to kupy! Boże, niech ona wyjdzie teraz, natychmiast,
bo jeśli nie wyjdzie…
Nie wyszła.
Pogrążenie
- No i jak było?
Milczał. Oddech wyrównywał mu się powoli. Owszem, babka miała taką technikę,
że umiała dać kopa. Coraz bardziej rosło w nim poczucie winy wobec Romy,
więc tym intensywniej przekonywał siebie, że przecież to był tylko zabieg.
- Jakoś było – mruknął wymijająco. Nie mam zbyt wielkiej skali porównawczej…
w przeciwieństwie do pani…
- Bo ja jestem pod wrażeniem, naprawdę! – wciąż leżała przytulona do niego
biodrem i głaskała delikatnie jego owłosioną pierś. - Nie spodziewałam się,
że faceta stojącego nad Styksem stać jeszcze na taką kondycję.
- Coś podobnego! – wykorzystał sytuację, żeby się odsunąć, bo ciepło i
aksamit jej ciała znów zaczynały generować drżenie w lędźwiach. - Przecież
przeprowadziła pani mnóstwo takich zabiegów! Nie wierzę żeby dotychczasowi
pacjenci byli mąż w mąż impotentami.
- Cha cha cha!
Była teraz zupełnie inna. Wyluzowana, rozanielona, w niczym nie przypominała
rzeczowej, intelektualnie bezwzględnej lekarki sprzed kilkunastu minut.
Marcin pomyślał, że skoro to zabieg, nie powinna się tak wiązać uczuciowo z
pacjentami, no ale może tak trzeba, żeby komplet tych hormonów był jak się
patrzy, już tam profesor Hartman wie lepiej.
- Ach, już rozumiem! Pani tak musi mówić pacjentowi po stosunku, to także
część zabiegu!
- Kochanie, z tym zabiegiem jest nie całkiem tak jak myślisz… - ujęła jego
dłoń i położyła wskazujący palec na swoich rozchylonych ustach. Powoli
zabrał dłoń z powrotem. Poczuł chłód przenikający jego ciało.
- Co mam przez to rozumieć?
- No… po prostu… trochę ci naściemniałam…
Zerwał się, złapał ją za ramiona i potrząsnął dziko.
- Jak naściemniałaś, co naściemniałaś? Mówże kobieto na miłość Boską!
- Skarbie nie denerwuj się, wiesz jak ci to szkodzi! – kobieta robiła
wrażenie trochę zdziwionej, trochę przestraszonej. - No wiesz, przechodziłam
tędy, zajrzałam i nagle nabrałam ochoty na seks… z kimś, kto ma przed sobą
ledwie kilka…
Oniemiał.
- Zgroza! Więc profesor Hartman nic nie przepisał? Żadnego zabiegu?
Unikała jego wzroku, więc objął jej głowę rękami, ścisnął jak w imadle i
nakierował jej twarz na swoją twarz.
- Wszystko to zmyśliłaś???
- Jestem z innego oddziału, profesora Hartmana ledwie znam z widzenia…
- Nędzna suko! Jak mogłaś!
- Byłam przekonana, że ci się spodoba! Faceci na ogół uwielbiają takie
numerki!
- Ale ja nie jestem żaden „ogół” tylko staroświecki zgred, który poza żoną
nie wąchał żadnej kobiety! I dobrze o tym wiedziałaś zdziro!
- Nie wyzywaj mnie! Owszem, wiedziałam. I jak się dowiedziałam, byłam pewna,
że nie odpuszczę.
- Cyniczna dziwka!
- Tylko nie dziwka. Jestem seksualną „alpinistką”.
- Co?
- Tak jak alpinistę mobilizują trudne do zdobycia szczyty, tak mnie trudni
do zdobycia faceci.
- I nie cofniesz się przed niczym? Przed konfabulacją, rzekomo naukowymi
teoriami…
- Ależ te teorie nie są „rzekomo naukowe”! Nie skłamałam w żadnym zdaniu,
gdy mówiłam o dobrym wpływie seksu na zdrowie!
- Nie, nie skłamałaś! Tylko żonglowałaś nierealnymi obietnicami, rozpalałaś
złudne nadzieje… w obrzydliwy sposób wykorzystałaś moją naiwność, moją
miłość, moją czystość… Jezu miłosierny… - objął głowę dłońmi i kołysał się
desperacko. Usiadła obok i jęła go gładzić po włosach. Brutalnie odepchnął
jej rękę.
- Ależ kochanie. Opanuj się, przecież nic takiego się nie stało! Trochę się
zrelaksowałeś, może rzeczywiście ci to pomoże? Bądź sobą! - perswadowała
słodko. - Twoje skrupuły są jak niepotrzebny wór cegieł. Nie ma sensu
taszczyć go na drugą stronę.
Wstał gwałtownie, miotając pełne wściekłości spojrzenia.
- Bądź sobą, powiadasz? Może raczej tobą? Bo właśnie przestałem być sobą! I
nie wiem, kim będzie ten, który niebawem, udając mnie, przejdzie na drugą
stronę. Może będzie tym, który ma ci coś teraz do powiedzenia: spierdalaj
stąd ty wredna cyniczna dziwko, ty zasrana nimfomanko, ty żałosna
seks-sportsmenko! Spierdalaj ale już!
Podniosła się, nieprzyjemnie zaskoczona. W jej oczach zamigotały iskierki
gniewu.
- Ty to jednak niezły pojeb jesteś wiesz? Inny to by mnie jeszcze po rękach
całował… Dobrze, dobrze, już sobie idę, tylko włożę ten fartuch… -
powiedziała pospiesznie, widząc jak podchodzi wolno z zaciśniętymi
pięściami. Nerwowo zapinała guziki, zerkając na niego uważnie.
- No już gotowe!
Podbiegła do drzwi, uchyliła je, rozejrzała się po korytarzu, po czym
wyszła. Jednak po kilku sekundach jej słodziutko uśmiechnięta twarz na
powrót ukazała się w szczelinie drzwi.
- Aha! Pozdrów ode mnie Charona palancie! Pa!
Uwodzenie
Roma szła szybkim krokiem,
żeby się rozgrzać, bo zmarzła na przystanku. Cmentarna aleja była pusta i
cicha. Topole pokryte przez szadź wyglądały jak majestatyczne srebrne rzeźby
na tle błękitnego nieba. Skręciła w boczną alejkę i dojrzała nagrobek męża.
Ciszę przerwało gwałtowne krakanie wrony; zaskoczona spojrzała w tym
kierunku, lecz nie dojrzała ptaka, mimo że gałęzie drzew były zupełnie
odarte z liści. Odwróciła głowę w kierunku mogiły i zauważyła przy nagrobku
kobiecą postać.
- Skąd się tu wzięła? Przysięgłabym, że jeszcze przed sekundą nikogo tu nie
było! – pomyślała.
- Kim pani jest? Co pani tu robi? – spytała jeszcze z marszu. Kobieta
odwróciła się płynnym ruchem; na jej twarzy nie widać było zaskoczenia. –
Jakby czekała na mnie – pomyślała Roma.
- Przyszłam zapalić znicz – powiedziała nieznajoma ciepłym, opanowanym
głosem. - Jestem pielęgniarką z kliniki – zlustrowała Romę uważnie, ale bez
większej ciekawości, jak gdyby dla formalności. - A pani… pani była jego
żoną?
- Byłam, jestem i będę. Znała pani mego męża?
- Owszem.
- Opiekowałam się mężem do samego końca, był czas, że niemal nie wychodziłam
ze szpitala. - Roma wciąż śledziła kobietę nieufnym wzrokiem. - Ale jakoś
sobie pani nie kojarzę…
- Pracuję na innym oddziale, miałam raz w zastępstwie nocny dyżur…
przegadałam z pani mężem kilka godzin… to był wspaniały człowiek.
- Wierzę, że teraz jest jeszcze wspanialszy… pani wybaczy… - wciąż nie
umiała opanować płaczu, który zaskakiwał ją w nie dających się przewidzieć
momentach.
- Nie ma sprawy. Proszę – chusteczki.
- Dziękuję – powiedziała przez łzy. - Zawsze mi się gdzieś zapodzieją. A
pani zawsze w pogotowiu… jak to siostra.
- Proszę mnie nie nazywać siostrą.
Roma spojrzała na kobietę zaskoczona.
- Nie lubi pani?
- Nie. Jakoś familiarnie brzmi. Razi mnie to.
- Jak pani sobie życzy. O czymże to rozmawiała pani z moim mężem? Musiała ta
rozmowa nieźle zapaść pani w serce, skoro przywiodła tu, na cmentarz… Z
pielęgniarek, które zajmowały się nim na okrągło przez ostatnie trzy
miesiące, na pogrzeb przyszła tylko jedna…
- Wiem, Anita. Ale to nic nie znaczy. Ona zawsze chodzi. Inne mówią, że
przywykły.
- Przywykły?
- Do śmierci.
- Aha.
Zapadło milczenie. Roma wyjęła z siatki miotełkę, grabki i jęła oporządzać
nagrobek, myśląc przy tym, jak to możliwe przywyknąć do śmierci.
Skończywszy, wyprostowała się i spytała:
- Więc o czym?
- Co o czym?
- O czym rozmawiała pani z mężem.
Kobieta bez wahania odrzekła:
- O życiu, zdrowiu, wierze, nadziei…
- I miłości?
- O miłości też – nieznajoma spojrzała Romie prosto w oczy. Było to tak
bezwzględne i jakoś wyzywające spojrzenie, że Roma poczuła ciarki na
plecach. Spuściła wzrok.
- Mąż wiedział co to miłość. Był wyjątkowym człowiekiem. Z zasadami.
- Taki nieco staroświecki.
- Staroświecki? – Roma zdziwiła się szczerze.
- Chciałam powiedzieć, że dziś tacy mężczyźni to rzadkość.
- O, tak! Gdy odchodzą tacy ludzie, pustka po nich jest przerażająco
dokuczliwa. W dzień jakoś idzie ją czymś wypełnić, ale wieczorem wraca jak
zła wiedźma - podczas ciągnących się w nieskończoność samotnych nocy, w
chwilach wybudzania się z koszmarów sennych, gdy nie ma ciepłego, mocnego
ramienia, w które można się wtulić zasypiając w poczuciu bezpieczeństwa… Ale
po co ja to pani mówię… - w oczach Romy znów pojawiły się łzy.
- Doskonale panią rozumiem. I współczuję.
- Dziękuję. Ma pani jeszcze chusteczki?
- Tak, proszę. Niech się pani nie krępuje. Płacz jest bardzo zdrowy, obniża
ciśnienie krwi, lepiej zaopatruje mózg w tlen, likwiduje napięcie
psychiczne. Wraz ze łzami z organizmu wydalane są również trucizny oraz
nadmiar niektórych hormonów...
- No proszę, rozbawiła mnie pani tym swoim skrzywieniem zawodowym! Ale dobra
z pani kobieta.
Stały chwilę w milczeniu. Roma starannie osuszała policzki z łez, bo mróz
trzymał ostry.
- Piękny nagrobek – odezwała się wreszcie kobieta. - Czemu nie ma jeszcze
tablicy?
Roma westchnęła.
- Czeka na epitafium. Nie mam pomysłu, nie mogę się zdecydować. Chciałabym
tak wyjątkowemu człowiekowi zadedykować coś równie wyjątkowego,
niesztampowego i ponadczasowego. „Spieszmy się kochać ludzi…” jest tak
piękne ale równocześnie tak przeraźliwie wyświechtane… Z kolei „Gdyby miłość
mogła uzdrawiać, a łzy wskrzeszać…” niby prawdziwe, ale jakoś heretyckie...
- Niech pani napisze „Najwierniejszemu z wiernych”.
Roma spojrzała na nią z podziwem.
- „Najwierniejszemu z wiernych”? Ładne. Mądre.
- I prawdziwe.
Roma spojrzała uważnie w twarz nieznajomej. Błąkał się na niej tajemniczy
uśmiech. Poczuła chłód przenikający jej ciało. – To mróz - pomyślała, lecz
to jej wcale nie uspokoiło.
- A pani skąd to wie? – spytała podejrzliwie.
- Ja wiem takie rzeczy.
Roma patrzyła na nią uważnie. Twarz nieznajomej była nieprzenikniona.
- Pani chce mi coś powiedzieć?
- Owszem. Opowiem pani wszystko, w najdrobniejszych szczegółach. Ale nie
tutaj, to długa historia. Da się pani zaprosić na kawę?
Roma czuła mętlik w głowie. Instynkt podpowiadał jej, żeby dała sobie
spokój; ten rozdział życia został już zamknięty jak przeczytana książka. Z
drugiej strony do głosu dobijała się natrętnie ciekawość, rozbudzała głód
wspomnień, zachęcała do podróży w poszukiwaniu nowych ich źródeł… Opierała
się jej nieporadnie.
- Przecież wiem o nim wszystko – myślała.
- Skąd wiesz, że wszystko? – odpowiadała ciekawość.
Roma spojrzała na nieznajomą. Kobieta wciąż czekała w pytającym geście.
Skinęła jej głową w odpowiedzi, a tamta uśmiechnęła się promiennie.