Sadzawka Siloah

Home

Gwiazda Zaranna
Małe Zmartwychwstanie
Sadzawka Siloah
Algorytm
Najwierniejszy z wiernych
O drzewie, które chciało latać

Ani on nie zgrzeszył,
Ani rodzice jego,
Albowiem urodził się
Ślepcem
Aby dzieła Boże
Stały się przez niego
Widzialne...

(J.9,3), Przekład Romana Brandstaettera

Kierowca ściął zakręt i krajobraz zmienił się nagle, jak kadr w filmie. Droga i nasyp zbliżały się do siebie pod tak małym kątem, iż można było sądzić, że jest to tylko złudna gra perspektywy. Długie cienie słupów telegraficznych raz po raz zderzały się z maską samochodu, ślizgały po szybie, dając krótki błysk cienia i znikały, robiąc miejsce następnym.
Gasząc papierosa w cholernie niewygodnej popielniczce, Grzegorz dostrzegł skupioną przy zboczu nasypu grupkę rozsypującą się, w miarę topnienia dzielącego ich od niej dystansu, na poszczególne postacie. Kierowca włączył syrenę i wtedy sporo głów odwróciło się w ich kierunku. Ujrzawszy skrytą za kępą jałowca karetkę pogotowia, Grzegorz nerwowo zagryzł wargi.
Zawsze, psiakrew, muszą być pierwsi - pomyślał ze złością. Wysiadł prawie w biegu. Z grupki wyłonił się mundurowy i skwapliwie zasalutował. Grzegorz nie cierpiał tego, uważał, że nie powinno się salutować cywilom. To regulaminowe kiwnięcie głową w odpowiedzi traktował jako idiotyzm.
- Tędy, obywatelu kapitanie. Ludzie rozstępowali się niechętnie. Przy zwłokach przykrytych kraciastym pledem stał lekarz w białym kitlu.
- Ruszał kto co? - burknął Grzegorz, kucając i odchylając ostrożnie koc.
- Tylko on - mundurowy wskazał głową na lekarza.
- Czemuście do tego dopuścili, kapralu. Byliście pierwsi, prawda?
- Prawda - milicjant zawahał się. - Ale to przecież lekarz.
- Wiedzieliście od razu, że to trup - Grzegorz zakrył zwłoki. - Trup w plasterkach - dodał i zdając sobie sprawę z niestosowności tego określenia, natychmiast rzucił - Miał coś przy sobie? Przeszukaliście?
- Tak - kapral wyjął plastykową torebkę z rzeczami denata. - Zabezpieczyłem to.
Grzegorz przejrzał niedbale rzeczy.
- To wszystko?
- Tak.
- A wy? - zwrócił się do lekarza. - Wyście nic nie ruszali? Tamten rozejrzał się wokół, z demonstracyjną ironią szukając kogoś, kto uzasadniałby zastosowanie liczby mnogiej, po czym wzruszył ramionami.
- Nic, co by was mogło zainteresować - powiedział z nie skrywaną złośliwością. Grzegorz zignorował to i ponownie zwrócił się do kaprala.
- Kto was zawiadomił?
- Dróżnik. Jest tutaj.
- Dawaj go.
Z tłumu wyłonił się stary, poczciwy człowieczek z krótkimi wyliniałymi włosami. Stanął przed kapitanem mocno przejęty, mnąc poły marynarki.
- Wyście go znaleźli?
- No nie, skąd. Ja tylko zawiadomiłem... przyleciał do mnie maszynista, zadyszany taki... o, tam, widzi pan? Za tym zakrętem, ta budka - mówił chaotycznie.
- Było co przy nim? Nic nie ruszaliście?
- Ale panie władzo, ja go nawet nie widziałem dobrze! Jakem tylko zawiadomił pogotowie... no i posterunek, ma się rozumieć, tom przybiegł tutaj, ale ludzi już się zgromadziło kupa, sam pan widzi, szosa blisko, nie dziwota... Ale wszystkie stały przestraszone czy co... no, maszynista przyniósł koc i nakrył, takie to, mówił, straszne, patrzeć nie można...
Z dala dobiegł dźwięk syreny: nadjeżdżał kolejny wóz milicyjny. Grzegorz przecisnął się przez tłum i wycierając starannie dłonie w chusteczkę zbliżył się do hamującego z impetem auta.
- Cześć Jurek - mruknął do wysiadającego. - Masz coś?
- Mam, a jakże. Wczoraj w szkole, na długiej pauzie wymalował sobie czerwonym flamastrem na czole literę V. Chodził tak po całym podwórku. Zrobiło się zbiegowisko.
- I co?
- Nic. Dyrektorka kazała mu to zetrzeć, więc poszedł do łazienki, ale na lekcję nie wrócił.
- A dziś?
- Dziś był. Na trzech pierwszych godzinach.
- To znaczy do... - Grzegorz policzył w myślach - gdzieś do dziesiątej trzydzieści. A potem?
- Zwolnił się. Powiedział, że musi iść do dentysty. A ty? Znalazłeś coś?
- Na razie nic. Kto go ostatnio przesłuchiwał?
- Tomek. Nie wiesz?
- Skąd. To nie mój rewir. Diabli wiedzą, co ja tu robię. Wyniuchał coś?
- Tomek? Jakiś ślad, KPN-u bodaj. Ale trop się urwał. Sprytni są. Za sprytni.
- Bił?
Porucznik Jerzy spojrzał na niego spode łba.
- Skąd mogę wiedzieć? Jego spytaj.
- W porządku. Leć już. Nic tu po tobie. Ja jeszcze trochę powęszę.
Fiat odjechał. Grzegorz patrzył za nim w zamyśleniu, po czym gwałtownie odwrócił się i ruszył w kierunku gromadki. Nie była już tak liczna. Posterunkowy robił co mógł, by przywrócić jaki taki porządek. Grzegorz podszedł do niego.
- Gdzie maszynista?
- Pewnie w lokomotywie - kapral wskazał głową w kierunku nasypu.
- Sprowadźcie go. Albo nie. Sam pójdę.
Ruszył w górę. Podeszwy ślizgały się po zeschłej trawie. Przez chwilę był w cieniu i poczuł chłód zbliżającego się wrześniowego wieczoru. Maszynista stał obok lokomotywy i palił papierosa. Usłyszawszy chrobot kamieni, odwrócił się.
- Gdzie? Tu nie wolno! Złaź pan z powrotem!
Grzegorz mechanicznym, rutynowym ruchem sięgnął po legitymację. Twarz tamtego stężała w jednej chwili.
- Przepraszam - burknął nieżyczliwie. - Wszystko już powiedziałem posterunkowemu.
- A teraz powiecie mnie. A potem może jeszcze raz powtórzycie w komisariacie - rzucił Grzegorz ozięble. - No? Jak to było?
- To samobójca albo wariat, panie. Stał przy torach, a jak byłem gdzieś, no z dziesięć, piętnaście metrów, rzucił się na tory. Nawet nie zdążyłem złapać za dźwignię. Jacuś może zaświadczyć.
- Jacuś?
- No, pomocnik. Jacuś! Chodźże tutaj, gdzie się, cholera...
- Nie trzeba. Później z nim pomówię. Ruszaliście denata?
- Odrzuciło go, stoczył się z nasypu. Tylko noga została...
- Znaleźliście coś przy nim?
- No, właściwie...- zawahał się. Grzegorz natarł błyskawicznie.
- Dawajcie!
- Kiedy to list, czy co... Myślałem, żeby rodzinie...
- Zajmiemy się tym.
Maszynista, ciągle się wahając, wyciągnął zza pazuchy kopertę. Grzegorz rozerwał ją, wyjął złożoną na czworo kartkę zapisaną drobnym, nierównym pismem. Maszynista z zaciekawieniem zerkał mu przez ramię, więc zszedł z nasypu, wrócił do auta. Przebiegł tekst szybko wzrokiem, potem jeszcze raz, wolniej. Kiedy chował list do aktówki, przez twarz przebiegł mu blady cień uśmiechu. Skontrował go natychmiast, dyskretnie zerkając wokół, lecz w pobliżu nie było nikogo poza śpiącym kierowcą.

***
 

Już prawie rok mija od czasu, gdy postanowiliśmy spotykać się tutaj, piętnastego dnia każdego miesiąca. Dnia, który jest radosną wigilią zwycięstwa naszej wiary w naszym kraju, zwycięstwa, które zamanifestowało się w fakcie wyboru Polaka na Tron Piotrowy. Na pamiątkę tego podniosłego, napawającego otuchą daru Bożego zdecy­dowa­liśmy co miesiąc czcić Święto Przebudzenia. Bo to właśnie tego dnia, gdy słysząc komunikaty radiowe, patrzyliśmy po sobie z radosnym niedowierzaniem, rozpoczął się ów intrygu­jący proces budzenia się narodu. Proces, który dał niebawem owoce oglądane przez cały zdumiony świat. I choć zrobiono wszystko, by ich piękno zdeptać, zniszczyć - one żyją. Czujemy ich soczysty, świeży smak. Cieszymy się nimi tak, jak cieszy się rolnik obserwują­cy wzrastającą pszenicę, która - na przekór chwastom i szkodnikom - dumnie kieruje swe złote kłosy ku niebu. Ku słońcu.
Lecz dzień dzisiejszy ma wymowę szczególną. Piętnastego września Kościół obchodzi bowiem święto Matki Boskiej Bolesnej. Tak oto dziś właśnie, przez niezgłębioną wolę Bożą, spotykają się tutaj, przy ołtarzu Radość i Ból.
Radość i Ból. Uczucia, zdawałoby się przeciwstawne. Lecz jakże silnie splecione ze sobą w dziejach świata. Jak nierozłącznie egzystujące w kondycji ludzkiej. Przyjmując ową kondycję w akcie Wcielenia, przyjął Bóg także i Radość i Ból, bo bez nich byłaby ona niepełna. Bóg - Człowiek bez bólu i radości byłby może i Bogiem prawdziwym, lecz człowiekiem zapewne nieautentycznym.
Radość i Ból towarzyszą również Matce Boga. Widzimy to z całą wyrazistością na kar­tach Ewangelii. Nierozłączność tych przeciwstawnych uczuć u kobiet właśnie uzyskuje swą pełnię. Ból rodzącej przechodzi w radość matki. Radość macierzyństwa przechodzi w ból rozstania.
Ból matki. Jak dobrze rozumiemy ból matki.
Matki!
Matki Polki!
Matki Polki Bolesne!
Jak dobrze was rozumiemy! Jak dobrze rozumiemy waszą troskę o dzieci. Troskę wystaną cierpliwie w kolejkach. Troskę wynoszoną wraz z ciężkimi tobołami codziennych zakupów po schodach wieżowców z wiecznie zepsutymi windami. Jak dobrze rozumiemy wasz ból, ból matek patrzących bezsilnie na drogę krzyżową swoich synów!
Dziś wasze święto, Matki Bolesne.
Lecz dziś także wasze święto, Matki Zwycięskie!
Nie poddawajcie się beznadziei. Wasz Bóg ożenił Ból z Radością. Po Golgocie było Zmartwychwstanie. Odtąd każda Golgota ma swój finał w Zmartwychwstaniu. Oto wielka prawda chrześcijaństwa! Oto wielka prawda świata!
Otrzyjcie oczy, Matki Bolesne! Przygotujcie...
Grzegorz ziewnął dyskretnie. Same pierdoły - pomyślał. - Coś się ostatnio ksiądz Kurdupel opuścił.
Pamiętał jego ostre, pełne polotu, pikanterii a nierzadko i personalnych aluzji kazania, jeszcze za Gierka, gdy zaczął tu przychodzić, otrzymawszy ten kościół „pod kuratelę”. Fakt, były one niezwykle irytujące, lecz przecież nie pozwalały oderwać od siebie uwagi. Do tego stopnia, że praktycznie nie korzystał z magnetofonu przy sporządzaniu raportów. Wszystko miał w pamięci.
A potem coś się popsuło. Już za Solidarności dał się Kurdupel wyprzedzić innym kaz­nodziejom-krzykaczom, którzy dotąd siedzieli cicho, a teraz, czując poparcie mas, nabrali odwagi. Grzegorz pogardzał nimi; nie byli dlań przeciwnikami. Co innego ksiądz Kurdu­pel. Ten nie szedł na łatwiznę, demagogię. Jeśli go irytował, to często nieskazitelną logiką wypowiedzi, której trudno było coś przeciwstawić.
Z dużą ciekawością szedł na mszę trzynastego grudnia. Liczył na dobry materiał do wy­strzałowego raportu, już sobie nawet układał w myślach niektóre sekwencje – i zawiódł się na całej linii. Żadnej ikry, same pierdoły, ot, jak dziś. Zupełnie jak gdyby nic się nie stało. Myślał, że to może szok, że w następne niedziele, ale skąd. Kazania miały coraz bardziej religijny charakter. Akcenty polityczne przeniósł Kurdupel ku jego, Grzegorza, irytacji pod koniec mszy, dając czasem jakieś komentarze w trakcie ogłoszeń dusz­pasterskich. Nie mógł, cholera, znaleźć lepszej pory! Dotąd można było zmyć się zaraz po kazaniu, a teraz - waruj człowieku do końca! Za te same pieniądze. Trudno byłoby przecież przyznać się oficjalnie do tego, że dotąd nie zaliczał całej mszy, choć tak prakty­kowali również wszyscy koledzy. Czemu ich księża nie mają takich głupich pomysłów, tylko właśnie mój - pomyślał z zawiścią.
Dźwięki organów kazały mu wrócić do realiów. Homilia dawno się skończyła, więc dyskretnie wyłączył magnetofon. Znudzonym wzrokiem śledził rozmodlonych, rozśpiewa­nych ludzi. Czasem udawało mu się „odłączyć fonię” - wtedy jednakowe, jakby sterowane pociągnięciami sznurka ruchy warg wydawały mu się groteskowo śmieszne.
- Biedni narkomani - myślał, obserwując armię oczu przyciąganych ku ołtarzowi mocą jakiegoś potężnego, niewidzialnego magnesu. - Nie ma żadnego magnesu, jest tylko manipulacja - zwykł powtarzać w myślach tę sentencję. Był dumny, że ją kiedyś ułożył.
Opodal w ławce klęczała staruszka. Spotykał ją tu od lat, zawsze w czarnym, ża­łobnym stroju. Nigdy nie śpiewała. Szemrzący strumień różańcowej modlitwy nieśmia­ło towarzy­szył potężnej, grzmiącej rzece śpiewu tłumu. Drażniła go i po­ciągała zara­zem. Nie rozu­miał tego, aż nagle, po latach, jednym błyskiem myśli odkrył: ona, razem z tym swoim cho­lernym szeptanym paciorkiem przypominała mu matkę.
Widząc księdza Kurdupla pedantycznie wycierającego wnętrze kielicha, włączył magnetofon. Niestety, tamten zawiódł go raz jeszcze. Odczytał szybko ogłoszenia, zaapelował o spokojny powrót do domów. Co dziwne, ani słowa o tamtym chłopaku. Przecież wiedzą.
Zagrzmiały organy. Hymn „Boże coś Polskę” ruszył powoli lecz zdecydowanie jak rodząca się demonstracja uliczna. Nie lubił tej pieśni. Czuł nieokreślony, jakby atawi­styczny lęk. Jak w często śnionym w dzieciństwie złym śnie, w którym biegł ścigany, a nogi grzęzły w lepkiej, gliniastej mazi... Odwracał się wtedy resztką sił, twarzą ku swemu prześladowcy, a ten nadciągał nieubłaganie, choć powoli, jak w zwolnionym filmie. Nigdy nie dojrzał twarzy ścigającego go stwora. Bodaj wcale jej nie było. Były tylko oczy. Spokojne, skupione, bezwzględne. Oczy Matematyka. Oczy śledczego Porfirego, który dobrze wie, czego chce. I dobrze wie, że to dostanie. Nigdy nie dowiedział się, czego chciały te oczy. Nieodmiennie budził się z krzykiem, spocony, przerażony, długo nie mogąc zasnąć. A potem sny skończyły się jak nożem uciął.
Las rąk wykwitał wokół niego. Nie tak gęsty jak niegdyś - pomyślał z satysfakcją. Zresz­tą Kurdupel też nie lubił nowego obyczaju. Raz nawet odważył się napiętnować tych, „co tu przychodzą raz w miesiącu, żeby ptaszka zrobić, mając się za wielkich chrześcijan i patriotów”. Grzegorz też nie lubił tego gestu. Nie lubił patrzeć na głodne palce sterczące nad głowami jak wyrzuty sumienia. Czuł się nieswojo; odnosił wrażenie, że nie strzelają one w niebo, lecz oskarżycielskim gestem celują w niego. Spuścił głowę i przymknął oczy, lecz otworzył je natychmiast: pod powiekami przyczaił się obraz młodej pokiereszowanej twarzy. Dwie strużki krwi płynące po czole zbiegały się ku sobie, tworząc nad otwartymi, ufnie spoglądającymi oczami zastygającą z wolna literę V.

***
 

- Wiesz stary, nie bardzo mam czas dzisiaj...
- Ależ Zbychu! Nie rób mi tego. Ze mną nie pójdziesz? To co, może to nie my przemieszkaliśmy razem pięć lat w akademiku? Już zapomniałeś jakeśmy wpieprzali dżem truskawkowy: śniadanie, kolacja, śniadanie, kolacja i tak przez trzy tygodnie aż do następnego stypendium? A teraz nie chcesz na piwo ze mną? – Grze­gorz klepnął kolegę po wytartej jesionce. Tamten delikatnie uwolnił się z objęcia.
- Kiedy naprawdę nie mam czasu, Grzechu. Może kiedy indziej... Grzegorz spoważniał nagle.
- Wiem, o co ci chodzi. Że poszedłem do glin, co? - oczy strzeliły wściekłym spojrzeniem. - Gryzie cię to? Obywatel klasy B, cholera! Może nam jeszcze getto założycie?
- Daj spokój, Grzechu...
- Wiem, wiem, wstydzisz się ze mną iść na piwo. Boisz się, że ktoś nas zauważy, co?
- Może... - w głosie Zbigniewa była ironia, ledwie wyczuwalna, ale na Grzegorza podziałała jak płachta na byka. Opanował się jednak nim zdążył wybuchnąć.
- No, tośmy się dogadali. Jak Polak z Polakiem. Na razie - odwrócił się, wciskając zaciśnięte pięści w kieszenie palta, aż ostrzegawczo zatrzeszczały szwy. Zbigniew przytrzymał go za łokieć.
- Chwileczkę. Coś taki nerwowy. To nie komisariat. Kompleksiki jakieś wyłażą? Dobrze. Chodź, pogadamy. Pamiętaj - sam chciałeś. Ale na piwo nie pójdę.
Grzegorz zawahał się. Myślał przez chwilę intensywnie: nagła utrata równowagi psychicznej odebrała jasność umysłu. Próbował opanować ten zamęt. Kompleksy? Może i kompleksy. A niech to szlag trafi.
- A to czemu nie pójdziesz? - spytał po chwili.
- Bo nie piję.
- Piwa nie pijesz? Ty? Zwariowałeś chyba!
- No, nie piję - Zbigniew spojrzał nań z zakłopotaniem, czy też może z wyższością, nie umiał tego rozpoznać. - Nawet piwa. Bractwo trzeźwości, rozumiesz?
Grzegorz westchnął.
- I ty także. Bractwo trzeźwości. Chyba macie fioła. Bractwo trzeźwości potrzebne jest... bo ja wiem... nałogowcom a nie normalnym, zdrowym ludziom. Czy to grzech łyknąć sobie setuchnę raz na tydzień? Że już nie wspomnę o piwie. Czy to już jest pijaństwo?
- Pijaństwo to może nie. Ale grzech...
Patrzył na Grzegorza spojrzeniem mówiącym: „co ty tam możesz wiedzieć”. Patrzył i milczał, jak gdyby dyskutowanie z nim na ten temat uważał za stratę czasu. Było to irytujące; Grzegorz czuł, że wściekłość, którą z takim trudem opanował, zaraz może wrócić.
Ruszyli alejką. Raz po raz mijały ich gromadki rozwrzeszczanych dzieci. Wiadomo - pora kasztanów. Grzegorz zanurzał nogi w szeleszczącej warstwie liści. Nie wiedzieć czemu, sprawiało mu to przyjemność, koiło napięte nerwy.
- Aleś się wydelikatnił - westchnął ponownie. Wyciągnął papierosy. - To pewnie też nie palisz?
- No nie, tak źle jeszcze nie jest - roześmiał się Zbigniew. - Palę. Ale nie takie - pokręcił głową na widok „Wiarusów”. - Zostałem przy proletariackich.
Znów milczenie, kłopotliwe milczenie.
Na cholerę mi ta rozmowa - pomyślał Grzegorz z rozdrażnieniem. - Śledztwo, psiakrew, to umiem prowadzić a tu...tu jestem bezradny jak dziecko. Gdzieś się coś przerwało... gdzie u diabła. Przecież to Zbychu.
- Jak się to wszystko... pozmieniało - rzucił niezdarnie.
- Co?
No proszę, kpi sobie - pomyślał, obrzucając kolegę podejrzliwym spojrzeniem.
- Jak to co - powiedział. - Choćby my. Gdzie teraz jesteśmy - tacy niegdyś kumple. Na antypodach.
- Na antygonach, jak mawiał pewien stójkowy - roześmiał się Zbigniew. - O! Przepraszam bardzo!
- Nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się - mruknął Grzegorz.
- Nie rozumiem o co ci chodzi - nawiązał Zbigniew, jakby usiłując zatuszować spro­woko­wany nietakt. - Ja nie czuję jakoś, żebym gdzieś wywędrował. To ty odszedłeś i wyda­je ci się zaraz, że cały świat się obrócił.
- Ty niczego nie rozumiesz.
- Pewnie że niczego nie rozumiem. Ani geopolityki, ani racji stanu... Nie pieprz mi chociaż ty jeden, bo mamy tego wszyscy po dziurki w nosie.
Grzegorz zrezygnowanym ruchem zgasił niedopałka.
- To pewnie do Solidarności należałeś, co?
- Należałeś? Należę!
Grzegorz przystanął, przyglądając się bacznie koledze.
- Co, co? Węszysz? Nic z tego stary. Taki „trick” - celowo wymówił to słowo fone­tycznie. - Należę, bo się nie wypisałem, prawda Nie było okazji, cha, cha...
Znów nie wiedział co powiedzieć. Rozmowa nie kleiła się. Tamten patrzył na niego z ukosa. Grzegorz czuł jakąś wyzywającą ironię w tym spojrzeniu.
- Jakoś nie chcesz mnie... nawracać? - zauważył, starając się odpłacić ironią.
- Ja? Ciebie? Niby dlaczego? To nie leży w zakresie moich obowiązków... służbowych.
- A co? Chcesz powiedzieć, że leży w zakresie moich, tak?
Zbigniew spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Posłuchaj. Był u nas w pracy taki jeden jak ty. Szesnastego grudnia bodaj. Spędzili nas w świetlicy, bo chciał rozmawiać o porozumieniu. On chciał rozmawiać o poro­zumie­niu. Szesnastego grudnia. Może go nawet znasz. Wyśmialiśmy go, więc się zarumienił jak szesnastoletnia siksa. Tłumaczył, że to należy do jego obowiązków. Jeśli on miał to w zakresie, to ty chyba też, nie? - kopnął leżącą na dróżce suchą gałąź i spoważniał. - Po kilku dniach przyjechał - tym razem suką. I z kumplami. Zabrali sześciu. Tak się skończyły te... rekolekcje. A ty? Ilu zabierałeś za jednym zamachem?
Grzegorz znów poczuł nawrót wściekłości. Nie, ta rozmowa jest bez sensu.
- Nie traktujesz mnie poważnie.
Zbigniew zatrzymał się i spojrzał mu prosto w oczy. Grzegorz przystanął również.
- Nie. Jesteś jednym z nich. Z własnego wyboru, prawda? Owszem, traktowaliśmy was poważnie. Do trzynastego grudnia. Od tej chwili na to nie zasługujecie.
Grzegorz nie wytrzymał tego spojrzenia. Było zbyt łagodne, żeby odpowiedzieć agre­sją i zbyt zdeterminowane, by podejmować dyskusję. Pokiwał głową i wyciągnął rękę.
- Cześć. Tośmy sobie pogadali.
Zbigniew też wyciągnął rękę, lecz nie oddał uścisku. Powiedział z ironicznym przymrużeniem oczu.
- Jak Polak z Polakiem.

***
 

Stała obok masywnego filaru, dokładnie mieszcząc się pod złoconą główką wień­czącą, niby zastygła kropla dolną część ambony. Grzegorz patrzył na nią od dłuższego czasu i był kontent, że wreszcie zdecydował się zmienić tradycyjne miejsce sta­nia. Nieduża, lecz zgrabna, w sportowej jesionce i obcisłych dżinsach dyskretnie podkre­śla­jących smukłą sylwetkę. Szczera, dziewczęca jeszcze buzia okolona opadającymi w spon­tanicznych kaskadach złocistymi puklami włosów.
Wcale nie w twoim typie - pomyślał. - Więc czemu tak wytrzeszczasz gały? - odpowiedziało przekorne alter ego. Pewnie z nudów. Ksiądz Kurdupel znów dziś nie dopisuje.
Obserwował jej modlitwę, śpiew i - o dziwo - nie czuł wcale rozdrażnienia, jak to miało miejsce ze staruszką, którą zostawił wraz z jej szemranym paciorkiem w lewej nawie.
Być może - pomyślał z rozbawieniem - za te czterdzieści, pięćdziesiąt lat, jak ta będzie staruszką - może to znów będzie mnie drażniło. Rychło uzmysłowił sobie, że wtedy będzie już dawno na emeryturze, braknie więc powodów do przyjścia tutaj. Chyba że górę weźmie przyzwyczajenie zawodowe. Słyszał gdzieś o takim górniku-emerycie, który nie mógł wytrzymać bez fedrowania, więc zrobił sobie namiastkę kopalni w piwnicy, lecz jakoś nie mógł ogarnąć wyobraźnią siebie - dziadka majstrującego w kuchni gabinet przesłuchań...
Poszła do komunii, a jakże. Nie ona jedna. Połowa wiernych.
Druga jest pewnie tutaj w robocie, jak ja - roześmiał się w myślach i zauważył, że humor mu dzisiaj dopisuje. Obserwując natchnione twarze wracających od Stołu Pańskiego, stracił jakoś ten humor. Nie mógł patrzeć na coś, czego nie umiał rozumieć. Banda ciemniaków! Bóg? Jaki Bóg! Nie ma go, jest tylko obrzęd, ceremonia. Nie był na tyle głupi, aby przyjmować tezę o perfidii kleru utrzymującego masy w nieświadomości, jak to głosili klasycy marksizmu. Duchowni w dużej mierze na pewno nie byli cynikami. Przynajmniej część z nich zdecydowanie wierzyła w to, co głosiła. Wiedział też, że można wśród księży znaleźć patriotów - ot, choćby taki Kurdupel. Pewnie, że jest on (a jemu podobni też) za głupi, żeby zrozumieć nieuchronność historyczną, bezwzględność geopolityki. Może zresztą nie za głupi? Czy to w końcu wiadomo, co się tam w nim dzieje? Przypomniał sobie Kurdupla „na dywaniku”: siedział spokojny, z lekko przymrużonych oczu sączyła się łagodna ironia.
Jak u Zbycha! - pomyślał olśniony. - No tak. To nie głupota. Zbyniu głupi nie jest. Więc co? Może jakiś skutek uboczny fanatyzmu? Ponoć fanatyzm otępia. Ale czy Zbych wygląda na fanatyka? Kurdupel to już prędzej...
Wróciła. Taka sama natchniona twarz. Przez chwilę patrzyła na niego. Nie, nie na nie­go. Na powietrze za nim. Cholera, co oni w tym widzą? Przecież brał Hostię. W dzie­ciń­­stwie nawet często. Było jakieś wzruszenie, owszem, ale w końcu u smarkacza to zrozumiałe. Teraz, niedawno, choć przecież wiedział dokładnie, że to symbolika, nie wytrzymał, zaintrygowany tymi twarzami i poszedł. Nic. Kawałek opłatka bez smaku. Przykleił mu się do podniebienia i musiał sobie dyskretnie pomóc palcem. Więc jeśli w tym nic nie ma, to co w tym jest?
Opuszczał kościół głęboko przeświadczony o słuszności podjętej decyzji odnośnie zmia­ny miejsca. Miał już dość tej staruszki. Ponadto nie bez znaczenia były względy BHP, przecież ktoś mógłby go wciąć.
Być może, gdzieś w podświadomości przyklaskiwała mu jeszcze nadzieja, że ta dziewczyna też ma tutaj stałe miejsce.

***
 

Gdy wszedł do gabinetu, zobaczył przede wszystkim siną płaszczyznę dymu rozpościerającą się niby druga podłoga, na wysokości jego ramion. Szef, sam niepalący, pozwalał palić na operatywkach. Byli już wszyscy. Szef spojrzał na niego, unosząc głowę znad papierów i zmarszczył znacząco brew, więc skinął niedbale głową na znak przeproszenia za spóźnienie i usiadł obok Konrada, który podsunął mu paczkę „Mocnych”. Pokręcił głową.
- Zaczynamy - odezwał się Major zmęczonym głosem. - Dziś dwie sprawy. Pierwsza - chyba sie domyślacie - samobójstwo tego smarkacza. Druga - zerknął na Grzegorza, jakby ciekaw był przede wszystkim jego reakcji - to nowy numer księdza Kurdupla.
Grzegorz nie potrafił ukryć zaskoczenia. W końcu Kurdupel to jego rewir, a on nic nie wie. W co go, u cholery, Szef chce wrobić? Był na wszystkich mszach, jest spokojnie... zaraz, nawet za spokojnie! Francowaty Kurdupel, co on tam znów...
- Cóż koledzy - kontynuował Major. - Tak się składa, że obydwie sprawy koncentrują się wokół osoby Grzegorza. Wszyscy wiecie, że to on wyniuchał i zabezpieczył ten list. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby ujrzał on światło dzienne. Szczególnie ty - spojrzał na Tomasza. - Trochę przesadziłeś na tym przesłuchaniu.
- To on przesadził w swoim liście - burknął Tomasz. - Ledwie go tknąłem. - Obrzucił Grzegorza wrogim spojrzeniem. Miał mu za złe, że ujawnił ten cholerny list.
- Dobrze - Szef pogroził mu palcem. - Na drugi raz bądź łaskaw poprosić o zezwolenie na każde „tykanie”. Nadgorliwość lubię, ale pod moją osobistą kontrolą. Rozumiecie, mam nadzieję, że dotyczy to wszystkich. Tak więc dzięki Grzegorzowi dało się sprawie ukręcić łeb. Szczęściem maszyniście nie wpadło do głowy otworzyć i przeczytać...
- A rodzina? - spytał Grzegorz.
- Miał tylko matkę. Jest tak przygnębiona, że na nic nie ma ochoty. ZUS wypłaci niezłe odszkodowanie... Zresztą ona nie była zorientowana w kontaktach syna.
- Organizacja będzie podskakiwać - odezwał się Konrad. - Może im też coś zostawił?
- A będzie, będzie. Oni zawsze podskakują. Gdyby jednak coś mieli, już by trąbiła o tym „Wolna Europa”. Więc tu nie przewiduję większych trudności. Dowodów żadnych nie ma, resztę powinno załatwić orzeczenie psychiatry. W każdym razie akcja „Małolat” odwołana. A co za tym idzie - Franek, Robert i Andrzej - wracacie do swoich normalnych zajęć. Są pytania? - powiódł wzrokiem po twarzach młodych oficerów. - Nie widzę. No to przejdźmy do sprawy drugiej. O ile tam się spisałeś - spojrzał na Grzegorza z nieodgadnionym uśmieszkiem - to tu coś ci chyba nie wychodzi. No? Jak tam?
- Nic nie zauważyłem - mruknął Grzegorz. - Czytał Szef raporty. Kurdupel siedzi cicho jak nigdy...
- Właśnie. Jak nigdy. I nie wiesz czemu, co? Bo poza nabożeństwami gówno cię on obchodzi, prawda? Nie dziwię się, w końcu nie jesteś pedałem - roześmiał się, a pozostali zawtórowali mu usłużnie. - Ale mamy nowy cynk. On zmienił front. Orga­nizuje z kilkoma dobrze nam znanymi osobistościami... mam tu gdzieś listę – wycią­gnął z szuflady biurka kartkę i podał ją Grzegorzowi - jakieś apostolstwo proletariatu, czy cos w tym rodzaju. Są w stadium konstytuowania się. Podobno miał sęki w diecezji, ale chyba w końcu machnęli na to ręką. Wiecie, że oni na takie akcje idą bardzo chętnie, o ile są, rzecz jasna, dobrze kryci. No więc, panie Grzegorzu, trzeba by się temu przyjrzeć, co?
- Ja? - Grzegorz nastroszył się.
- A kto? Kurdupel to twój rewir. Zresztą... Masz sporo roboty, rozumiem. Końskim targiem zabiorę ci Kurduplowe msze. Pójdzie tam Jasio. To w sam raz dla niego, niech się wprawia.
- Wolałbym z tego nie rezygnować - wtrącił Grzegorz pośpiesznie.
- Dlaczego? - Szef uniósł brwi w geście zdziwienia. - Najpierw marudzisz, że masz za dużo roboty...
- Owszem, Szefie. Ale jak mam Kurduplowi patrzeć na ręce, wolałbym to robić w całości.
- Przecież widzisz, że tam, w kościele nic się nie dzieje. I gwarantuję ci, że nie będzie się nic działo w najbliższej przyszłości. Ponadto będziesz miał wgląd w raporty...
- Jeśli już Szef chce mi coś zabrać, to może lepiej tę kuratelę nad „Polkartą”...
- A! O to ci chodzi, cwaniaku! A kogo ja tam dam. Może Jasia, co?
Grzegorz spuścił głowę.
- Nie wiem.
- No dobrze - Szef podrapał się w łysinę. - Do Kurdupla możesz chodzić, skoroś go tak pokochał - rozległy się przytłumione śmiechy. - A o „Polkarcie” jeszcze pomyślę.

***
 

Chłód październikowego wieczoru był dojmujący. Podniósł kołnierz swojej sztruk­sowej kurtki i wbił ręce głęboko w kieszenie. Mimo łuny, jaka szła od miejskiego oświetlenia niebo nad nim skrzyło się intensywnie, przydając zimna skojarzeniem z mroźną grudniową nocą, gdy jako mały pędrak, trzymając się matczynej spódnicy, maszerował na pasterkę. Nie wiedzieć czemu, wygwieżdżone niebo zawsze kojarzyło mu się z ową wigilij­ną nocą, niosąc nieodmiennie wraz z echem ukojenia rodem z dziecięcego światka gniew dorosłego, świadomego już oszustwa człowieka. Długo jeszcze potem niebo fascynowało go; nauczył się rozpoznawać wszystkie większe gwiazdozbiory, co przydało mu się później jedynie do imponowania dziewczętom na randkach. Potem gwiazdy jakoś wyblakły, spow­szedniały, a fascynacja ulotniła się gdzieś wraz z wiarą, którą postradał, gdy w ogólniaku wpadł w wir aktywnego ZMS-owskiego społecznikostwa. Jego ateizm był w pełni ugrun­towany już w klasie maturalnej. Co prawda, niepokoiły go jeszcze przypadki głębokiej wiary ludzi, którzy skądinąd okazywali się „na poziomie”, lecz pogodził się z tym na stu­diach, gdzie spotkał całe ich tabuny. Zrozumiał, że wiara czy niewiara nie do końca zależy od inteligencji, poziomu wiedzy, że nabycie przekonań materialistycznych wymaga jakiejś specjalnej czułości, wrażliwości światopoglądo­wej, do której każdy dochodzi w swoim czasie, o ile w ogóle dochodzi. Stąd też traktował wierzących z cierpliwym wyrozumie­niem, patrząc na nich tak, jak Einstein musiał patrzeć na igrające w piasku niemowlęta.
Idąc tak ze spuszczoną głową zderzył się z jakimś otyłym jegomościem. Tamten obda­rzył go gniewnym spojrzeniem, więc wymamrotał słowa przeprosin i, patrząc już troszkę uważniej przed siebie dostrzegł ją.
Nie, to nie ona. To nie mogła być ona. Wiedział o tym, lecz serce znów tłukło się jak zdesperowany więzień w karcerze. Całkiem jak tam, w kościele, gdy przyszła i uklękła na swym miejscu pod amboną. Przyszedł dziś na piętnaście minut przed nabożeństwem, coś go tam gnało, nie mógł usiedzieć w hotelu już od obiadu. Trochę powałęsał się po mie­ście, lecz ostatecznie uległ, spędzając kwadrans z rozmodlonymi staruszkami, co było niemałą torturą. Z minuty na minutę rosła w nim obawa, że nie przyjdzie. A gdy wreszcie, dosłownie na moment przed rozpoczęciem nabożeństwa przyszła i serce zaczęło mu walić, uświadomił sobie z przerażeniem, że coś mu jest. Oto on, który niecały miesiąc temu opisywał beznamiętnie w raporcie makabrycznego trupa z odciętą nogą, on, którego chlebem codziennym były przesłuchania i nie ruszał go widok oczu, z których wyziera strach lub płyną łzy, on teraz trzęsie się jak gdyby czekał na występ przed cholernie wyma­gającą publicznością. A to wszystko dlatego, tylko dlatego, że wreszcie przyszła do kościoła jakaś złotowłosa siksa.
Potem serce uspokoiło się aż do momentu, gdy wracała od komunii, patrząc przed siebie tym swoim cudownie spokojnym wzrokiem. Znów spojrzała na niego i gotów był przysiąc, że tym razem zobaczyła coś więcej niż powietrze. A gdy pod­czas hymnu „Boże coś Polskę” podniósł rękę i „zrobił ptaszka” tylko dlatego, iż przeraził się, że ona w każdej chwili może odwrócić głowę - był pewien, że nie wszystko z nim jest w porządku.
Idąc teraz mroczną ulicą myślał o tym i szukał gorączkowo wyjścia. Wyjechać. Nie, to idiotyczne. I nierealne. On przecież nie pracuje, on jest na służbie. Choć przecież umiałby to załatwić, ale co: zatwardziały esbek będzie uciekał przed blond­włosą smarkulą? Niedoczekanie. Wezbrał w nim gniew. Wtem poczuł silne uderzenie w ramię. Spojrzał zaskoczony: przed nim stał Konrad.
- Cześć stary byku. Co to, z randki wracasz? A wkurwiony jakiś jesteś. Nie wyszło, co?
Grzegorz poczuł wrzenie policzków. Szczęściem było ciemno.
- Nie wyszło - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiesz stary? Chodźmy gdzieś na wódkę.

***
 

- Ma pan gościa.
Portierka powiedziała to z tak zagadkowym uśmiechem, że Grzegorz poczuł napływającą falę gorąca wcale nie związaną z alkoholem, na którego zbawienne działanie nie mógł się doczekać, choć wypili sporo. W każdym razie na tyle dużo, że musiał odholować Konrada i wysłuchać awanturniczego jazgotu jego żony. Portierka nachyliła się w jego kierunku i dodała cicho, jak gdyby to była nie wiadomo jak sekretna wiadomość.
- Brat do pana przyjechał.
Grzegorz skinął głową. Był wściekły. Nie na portierkę, na siebie. Jak mógł odruchowo ulec takiej niedorzeczności? Skąd u cholery ona miałaby znać jego adres, jeśli nie raczyła nawet choć raz obdarzyć go spojrzeniem? Ten tajemniczy uśmiech portierki? No i co z tego? Może raczej ironiczny; na pewno dostrzegła, że jest podchmielony.
Poczłapał wolno schodami na drugie piętro. Gienek, najmłodszy z braci został na gospodarstwie. Można by rzec, że go z Heńkiem wykolegowali, uciekając do miasta, lecz tamten za nim nie tęsknił. Lubił wieś, gospodarkę, skończył technikum rolnicze i wrócił ratować polską wieś przed upadkiem. Ojciec pewnie w grobie się przewracał, widząc jego karkołomne eksperymenty i pogoń za nowoczesnością. Nie zawsze się to udawało, ale Gienek wychodził na swoje. Grzegorz lubił go, choć trochę się poróżnili w osiemdziesiątym pierwszym, gdy braciszek wstąpił do Solidarności Wiejskiej i – o zgrozo - został przewodniczącym na wsi. Lecz daleko mu było do krzykaczy zbijających kapitał na ludzkiej w tym czasie gorączce.
Gdyby tacy byli wszyscy przywódcy, stan wojenny byłby niepotrzebny - myślał kiedyś Grzegorz, lecz po przeczytaniu jednej zarekwirowanej bibuły zwątpił w to. Zgodnie z wy­tycznymi przełożonych nie dawał wiary podobnym rewelacjom, lecz nieodparta logika wy­wo­du autora podpisującego się lakonicznym pseudonimem „Klops” zostawiła w nim jakąś za­drę wątpliwości, której wolał nie dotykać, by nie przeszkadzała w pracy.
Gienek drzemał w fotelu. Grzegorz ściągnął bluzę, zrobił siusiu i wszedł do maleńkiej kuchenki by nastawić czajnik. Zbudzony hałasem przestawianych naczyń brat wstał z fotela, ziewnął i przeciągając się stanął w drzwiach kuchni. Grzegorz odwrócił się ku niemu.
- Cześć Gienek - powiedział, wyciągając rękę.
- Gdzie cię licho nosi. Czekam tu od - Gienek spojrzał na zegarek - trzech godzin.
- Nie mam roboty od siódmej do trzeciej - mruknął Grzegorz i wyciągnął papierosy.
- Od dawna ci mówię: rzuć to w cholerę. Wstyd tylko rodzinie przynosisz.
- Nie zaczynaj.
Palili, milcząc chwilę. Wreszcie Gienek powiedział.
- No to pewnie będziesz musiał mnie przenocować. Ostatni autobus diabli wzięli.
- Jakoś sobie poradzimy.
Gienek obrzucił brata uważnym spojrzeniem.
- Przyniosłem pół litra, lecz widzę, że ty już masz... nie dziwota, bo z pracy wracasz - dorzucił z przekąsem. Grzegorz machnął ręką.
- Nic nie mam. Może ze dwie setki. Dawaj. Gdzieś tu powinny być ogórki. Przykro mi, ale do żarcia...
- Przywiozłem, nie kłopocz się. W końcu jestem z tych, co to was, mieszczuchów żywią, nie? - Gienek z wprawą odkręcił metalową zakrętkę i rozlał. Wypili w milczeniu. Grzegorz starał się zebrać myśli. Gienek z wódką nie zwykł do niego przyjeżdżać. Pewnie ma jakiś interes.
- No, jak tam w domu? Skończyłeś na roli? - zagadnął.
- Prawie. Jeszcze mi odrobina siania została. Ale przy szklarniach roboty od cholery.
- Ty chyba na pieniądzach śpisz.
- Diabła tam. Fakt, obracam dużymi kwotami, ale czasem to nie mam za co „półki” kupić. Ja nie żyję z takich regularnych pensji jak ty. A gdy już dostanę jakieś większe pieniądze, ot, choćby teraz za buraki, to zaraz się rozglądam, w co by tu zainwestować.
Grzegorz roześmiał się.
- Zawsze miałeś naturę kapitalisty.
- No nie? Kto by powiedział, żeśmy bracia? - Gienek nalał znowu. – Wiesz, co mnie u was, komunistów najbardziej śmieszy? To, że nie możecie zrozumieć najprost­szej rzeczy pod słońcem: nie wolno mieszać ekonomii z polityką. Tak jak wódki z winem bracie - nie wolno.
- Nie zaczynaj, mówię, bo znów się pokłócimy. Chcesz może powiedzieć, że wyście to rozumieli w osiemdziesiątym pierwszym?
- Pewnie żeśmy rozumieli. No, może nie wszyscy. Ale ta gorączka by się wypaliła, trzeba by pół roku, może ciut więcej. Nie raczyliście poczekać.
- Poczekać? Żebyśmy wszyscy z głodu wyzdychali?
- Nie pierdol głupot, Grzesiu. Żarcia było w bród, te puste półki to wasza robota, czuję to. Ruscy was przycisnęli, ot wszystko.
Grzegorz dopił duszkiem i nalał.
- Dobra stary. Mam ostatnio po dziurki w nosie takich dyskusji. Powiedz lepiej jak tam mama.
- Właśnie dlatego przyjechałem. Coś się pogorszyło. Lekarz z Ośrodka mówi, że dobrze byłoby do szpitala na obserwację... Załatwiłbyś może coś, wszyscy wiedzą, jaką macie służbę zdrowia.
- Przesadzają. Ale załatwię. Na kiedy chcesz?
- Bo ja wiem? Jak najszybciej.
- Dobra. Dam ci znać, kiedy możesz ją przywieźć - wstał i poszedł zrobić herbatę.
- No i co jeszcze... z matką? - spytał z wahaniem, stawiając dymiące szklanki na blacie ławy. Brat popatrzył za niego uważnie.
- A co?
- Jak ona mnie... teraz...
- Rozumiem - Gienek milczał długą chwilę. - Cóż. Dużo się modli za ciebie - powiedział z zażenowaniem i dodał zaraz, chcąc je ukryć - wypijmy jej zdrowie, co?

***
 

- Istnienia Boga nie trzeba udowadniać. Jeden z bohaterów dramatu Mrożka „Ambasador” mówi nawet, że nie wolno tego robić: „Niech mnie Bóg uchowa, żebym się starał o dowody na Jego istnienie. Szukanie dowodów na istnienie Boga jest grzechem”.
Jest to z pewnością pogląd ekstremalny, lecz nie absurdalny. Spójrzmy: Bóg mógł przecież tak zaprojektować świat, że Jego obecność nie byłaby aktem wiary. Mogłyby wszak istnieć dowody na kształt tych w matematyce: nieskazitelne estetyką i porażające mocą logiki. Jak dwa a dwa cztery. Tak nie jest. Bóg stworzył świat egzystujący w niepojętej dla nas symbiozie z Tajemnicą. Lecz przecież to ona właśnie jest dla nas gwarantem wolności. Dzięki takiej a nie innej konstrukcji świata mogę wybrać między wiarą a niewiarą. Nie jestem do końca zdeterminowany tym, co NA PEWNO jest. Wolny mam też wybór w otwarciu się - lub nie - na mowę drugiego człowieka. Na jego argumentację. Bo też każdy ma prawo do argumentowania swego wyboru wiary bądź niewiary. Taki i tylko taki sens można przypisać schematom rozumowań usiłującym wskazać racje przemawiające za istnieniem Boga. Schematom nazywanym - według mnie niefortunnie - dowodami na Jego istnienie.
Oto jeden z takich schematów. Wyobraźmy sobie, że stuosobowej grupie osób, studentów, dano do rozwiązania pewne bardzo skomplikowane równanie. Dawało się ono rozwiązać jedynie metodami przybliżonymi, zaś dokładnie spełniała je liczba 2. 99 studentów podało rozwiązania: 2.01, 2.12, 2.02, 1.99, 1.97 itd. Tylko jeden student podał wynik zero. jak myślicie, kto był bliższy prawdy: tych dziewięćdziesięciu dziewięciu, czy ten jeden?
Podobnie jest z istnieniem Boga. Obserwujemy w antropogenezie całe spektrum religii. Ich różnorodność może przyprawić o zawrót głowy, wszelako w jednym są zgodne: zakładają wiarę w Boga, Czasem w Bogów, nie kłóćmy się teraz o szczegóły. Twierdzą, że świat materialny nie wyczerpuje Rzeczywistości. Tylko jedna wiara twierdzi inaczej. Materializm. Daje tu odpowiedź: zero. Nie ma nic poza światem materii. Ona - to jedyna i cała rzeczywistość.
Jest!
Jej pojawienie się odebrał Grzegorz jak nagłe porażenie prądem. Przygnała go tu nadzieja, głupia, bezrozumna, nic poza tym, przecież Jachu obstawiał tę prelekcję. Lecz jej nie było. Całą mszę przetrwał w rozterce: wyjść czy nie? Nie wyszedł. Była szansa, że przyjdzie dopiero na prelekcję. Po pięciu minutach był już pewien. Nie przyjdzie. Uspokoił się, serce nie szalało. Chciał iść, lecz znienacka wciągnął go temat. Facet mówił nie od rzeczy. Wsłuchując się w monotonny głos całkiem nie pasujący do ascetycznej sylwetki duchownego (teraz widział tylko łysinę głowy, na której igrało światło lichtarzy) zapomniał o niej. Skoncentrował się na logice wywodu. Denerwowała go, bo nie umiał znaleźć w niej skazy. I z tego też powodu frapowała. Teraz był nawet zły, że przyszła; całą koncentrację diabli wzięli. Nie umiał już patrzeć gdzie indziej, jedynie na jej cudowne włosy koloru dojrzałej pszenicy.
Trzeba będzie wziąć od Jasia taśmę i dosłuchać do końca - pomyślał.
- ... Lecz o tym, czemu tak sądzimy opowiemy sobie jutro - zakończył prelegent. Rozległy się brawa. Grzegorz spoglądał na dziewczynę kątem oka. Zwykle po prelekcji była dyskusja, lecz duża część słuchaczy opuszczała kościół. Grzegorz obserwował ich zawistnym wzrokiem.
Ci nie mają żadnych wątpliwości - myślał. - Albo jest im wszystko jedno - pocieszył się. Czuł teraz nagłą potrzebę pogadania z tym uczonym księżulkiem w biało-czarnym habicie. Ale nie tu, w kościele. To żadna rozmowa. Obudziła się w nim jakaś sportowa żyłka: zmierzyć się z facetem, w którego wywodzie nie umiał jak dotąd znaleźć luki.
To przez tę cholerę - pomyślał, patrząc na dziewczynę, lecz bez cienia złości, raczej z rozbawieniem. - Gdybym umiał się skupić...
Została na dyskusji, więc on też. Usiadł w całkiem teraz pustej ławce, wbił ręce głęboko w kieszenie, bo było zimno. Ona też usiadła. Dwie ławki przed nim, lecz nieco z boku, tak że widział jej profil, gdy patrzyła na prelegenta. Rozglądała się przez moment i - nareszcie! Spojrzała na niego! Tak! Był pewny. Na niego, nie na powietrze za nim. Był widzialny! Serce znów rozpoczęło swój dyskotekowy taniec, lecz nie zważał na to. Patrzył na nią uparcie, wiedząc, że musi poczuć jego wzrok, musi spojrzeć raz jeszcze. Spojrzała kwadrans później. A potem, na dygocących nogach powiedział przy schodach kościoła:
- Cześć. Jestem Grzegorz.
Dłuższą chwilę patrzyła na niego, jakby chciała okazać zaskoczenie. Jej twarz zmieniała się co moment. Wreszcie powiedziała:
- Marta.

***
 

- Wczoraj pokazaliśmy sobie, że raczej wiara niż ateizm. Utwierdził nas w tym przekonaniu również fakt mnogości i rozmaitości religii występujących w świecie. Dziś będziemy próbowali odpowiedzieć na pytanie, które wobec powiedzianego wyżej narzuca się samo: dlaczego chrześcijaństwo?
Przeważającą część kontaktów naszego kościoła z innymi religiami chciałoby się od ra­zu zapomnieć. Nie wolno tego czynić, byłoby to grzechem kolejnym. Lecz nie czas teraz na roztrząsanie tych problemów. To temat godny osobnego cyklu spotkań. Tu musimy stwierdzić jedynie, że chrześcijanin, wyrażając przekonanie o pełni prawdy zawartej w dogmatach jego wiary, pozostaje - a przynajmniej powinien pozostawać - w głębokim sza­cunku wobec innych religii. Szacunek ten czerpie on wszak ze źródeł swej wiary. Tamże jednak odnajduje też nakaz jej głoszenia, nakaz apostołowania. Winien mu więc dać posłuch mimo tego szacunku i przez ten szacunek.
Zatem: dlaczego chrześcijaństwo? Niejeden odpowie: Tu wyrosłem, w tej wierze zos­tałem wychowany. Gdybym urodził się w Indiach, byłbym pewnie hinduistą. Po cóż mi szukać innej wiary, skoro - jak to było w owym wczorajszym przykładzie - każda daje w przybliżeniu poprawną odpowiedź? Może i tak. Lecz to nie jest cała prawda. Kto wyzna­je ten pogląd, wulgaryzuje problem, sprowadzając religię do uwarunkowań kulturowych. Wiem, że znakomita część ludzi nie zwykła zastanawiać się nad zagadnieniami wiary, religii. Ich wiara jest rodzajem owczego pędu: bo tak zostałem wychowany, bo rodzice, bo inni. W innych wiara egzystuje na zasadzie dowodzenia przez autorytet: bo ten powie­dział, bo prymas, bo papież. Pogłębiają ten stan kapłani, szukając w swych homiliach przykładów wiary wśród uczonych, sławnych pisarzy, artystów. A przecież wielkość wiary nie ma nic wspólnego z wielkościami, które tamci reprezentują. Nierzadkie są też, niestety, zakusy traktowania pasterskiego posłannictwa zbyt dosłownie: oto wierni, bezmyślnie, niczym stado owiec, mają podążać za swym kapłanem. Zdążając konsekwentnie w tym kierunku, można by sprowadzić religię do funkcji narkotyku...
Prawda, niech mnie szlag trafi, prawda - pomyślał Grzegorz z uznaniem. - Sunie na kościół tak, że ja bym lepiej nie umiał. Ciekawe, jak z tego wybrnie.
Dziś słuchał prelegenta uważnie, pełen wewnętrznego spokoju. Ona stała obok. Opa­dło napięcie, trema szkolnego sztubaka. Do kościoła przyszedł punktualnie, a tych kil­ka godzin przedtem nie spędził na nerwowym obgryzaniu paznokci towarzyszącym jałowym spekulacjom: przyjdzie czy nie. Dziś wiedział, że przyjdzie. Umówili się. Wiedział też, że po prelekcji wyjdzie razem z nią, razem zanurzą się w mlecznym, jesiennym pejzażu ulic. Tak jak wczoraj. A może inaczej. Bo wczoraj chyba wyszedł na półgłówka. Nie odzywał się przez pół drogi, choć bardzo tego chciał. Intensywnie szukał w rozgorączkowanym umyśle stosownych zdań. Niestety. Myśli pierzchały jak stado karaluchów w jego hotelowym po­koiku, gdy doń wchodził i zapalał światło. Aż ona odezwała się pierwsza, trochę pewnie roz­bawiona jego widocznym zakłopotaniem. Odetchnął, lecz po chwili było jeszcze gorzej: postawiła kilka pytań odnośnie prelekcji; czegoś tam nie rozumiała, szukała wyjaśnienia. Wił się jak piskorz, koniec końców opowiedział jej, jak spamiętał, o czym mówił prelegent do momentu jej przyjścia.
-...bo chrześcijaństwo należy do tych religii, które w centrum swej uwagi umieszczają relacje interpersonalne. Czyniąc to, staje się religią nie jednostek, a całych społeczności. Oczywiście jest cała klasa takich religii. Lecz w niej także chrześcijaństwo zajmuje pozycję szczególną - jest bowiem religią mającą ambicję porządkowania relacji między Bogiem i ludźmi oraz między ludźmi według kryterium miłości. Twierdzi nawet, że Bóg jest Miłością.
Duże to ambicje czy małe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy ogarnąć refleksją całą antropogenezę. Mało: całą kosmogenezę. Dokonując tego, spostrze­żemy jedno zjawisko stale w świecie egzystujące. To ewolucja. Świat ewoluuje, to znaczy zmienia się. Z trendów ewolucji próbujemy antycypować przyszłość. Predykcja taka nie ma, rzecz jasna, znamion pewności. Lecz nie jest jedynie ślepym błądzeniem. Jak w niej znajdujemy chrześcijaństwo?
Bracia marksiści twierdzą, że wcale nie znajdujemy. Dla wielu z nich religia jawi się jako produkt ciemnoty i zacofania, często jako narzędzie ucisku i wyzysku. Przyszłość zaś należeć będzie do wiedzy i postępu. Zapamiętajmy tu, że mianem ruchów postępowych określają marksiści przemiany oparte o walkę klas.
A co nam o tym sądzić? Gdzie jest nasza wiara w wizji przyszłości ewoluującego Wszechświata? Czy jest w niej miejsce na Chrystusa?
Jest. Jezuita, Ojciec Teilhard de Chardin dowodzi wręcz, że Chrystus jest punktem Omega. Punktem, ku któremu biegnie ewoluujący świat.
Cholera. Pieprzy klecha - pomyślał Grzegorz z irytacją. - Albo to brednia albo ja jestem głupi.
- Genialny ten wizjoner zaproponował spojrzenie na świat z perspektywy najszerszej, jaka jest do pomyślenia. Pozwala ona zauważyć, że pozornie odległe procesy ewolucyjne materii nieożywionej i ożywionej podlegają identycznym prawom, identycznej dialektyce: dywergencja - konwergencja - skupienie się w kolejnej, nowej jakości. Tak dzieje się na szczeblu subatomowym, atomowym, molekularnym, biologicznym i antropologicznym. Ekstrapolacja od niższych szczebli ewolucji pozwoliła mu wywnioskować, że ognisko konwergencji gatunku homo sapiens musi zachować cechy gatunku i przekraczać je równo­cześnie. Teilhard dowodzi - zainteresowanych odsyłam tu do jego dzieł - że jedynym czynnikiem spełniającym te wymagania jest osobowa, wieczna, transcendentna immanentna Miłość. Czyli ta Miłość, którą my, chrześcijanie zwykliśmy wiązać z Bogiem. Z Chry­stusem.
Wróćmy na moment do tezy marksistów o walce klas jako sile napędowej dziejów. Po­patrzmy na nią w perspektywie ewolucji. Widzimy, że ekstrapoluje ona w trywialny sposób relację porządkującą mechanizmy ewolucyjne w biologii analogicznym mechanizmom w antropologii. Nie zakłada więc dynamizmu owych relacji, lecz ich stagnację. Oto postę­powa wizja świata.
Cholera – Grzegorz ponownie zaklął w myślach. - Gdzieś tu musi być błąd! Ale gdzie?
- Wszechświat biegnie ku Miłości. I dobiegnie. Nawet jeśli szaleńcy, którzy walkę umieścili w centrum swego światopoglądu rozpętają na ziemi atomowe piekło. Aby to zrozumieć, trzeba wzlecieć myślą ponad czas, w który jesteśmy uwikłani, bo stamtąd widać najlepiej ruch Wszechświata. Ruch ku Sensowi. Chrześcijaństwo jest religią przyszłości. Każda religia nakazująca miłość i wielbiąca Miłość jest religią przyszłości. Czy nie możemy więc...
Grzegorz poczuł zamęt w głowie. Trochę za dużo na ten raz - pomyślał. - Co to jest? Pierwszy raz jestem w kościele czy co? A może ten księżulo jest taki... Może to jakiś hipnotyzer do diabła! Ale mnie zabajerował! Lecz żadnego błędu w rozumo­waniu, żadnego. Chyba że w tym zacyto­wanym dowodzie tego... jak mu tam... Char­dina? Tak, z pewnością tu jest jakaś manipula­cja. Trzeba by to sprawdzić.
Spojrzał na Martę akurat w momencie, gdy odwracała głowę ku niemu. Była wzruszona. Uśmiechnęła się do niego, a ciepło tego uśmiechu wlało się weń przyjemnym strumieniem. Takie uczucie pamiętał jedynie z dzieciństwa, gdy wieczorami matka huśtała go na kolanach. Przeraził się. Mięknę - pomyślał. Jaki ze mnie chłop.
W jednej chwili coś jęło wypędzać go ze świątyni. Daj nogę, chłopie, daj nogę, póki jeszcze nie jest za późno - słyszał natrętny szept. Stał jednak unieruchomiony magią jej uśmiechu.
Gromkie brawa pomogły mu wrócić do rzeczywistości. Rozglądał się wokół jakby zbu­dzony. Brawa wzmogły się: jakieś urodziwe dziewczę wręczało zażenowanemu pre­legentowi bukiet dorodnych róż. Obok stał Kurdupel. Też bił brawo. Twarz promieniała satysfakcją, jakby to on właśnie skończył wykład. Grzegorz poczuł doń nagłą, zawistną złość.
Do pięt mu nie dorastasz, karzełku - pomyślał. - Te twoje ostatnie homilie... nudne jak flaki. Zaraz - zreflektował się. - Tamten nie miał przecież żadnej aluzji politycznej. Naprawdę żadnej. Do diabła! I tego dało się słuchać!
Wyszli z kościoła. Jesienna mgła wsączała się leniwie w ich ubrania, i włosy, kłuła twarze małymi chłodnymi kropelkami.
- Co, nie podobało ci się? - spytała Marta.
- Nie, czemu? - odpowiedział, udając zdziwienie.
- Tak pomyślałam. Nie biłeś brawa...
- Zamyśliłem się. Słuchaj, czytałaś coś tego... - zawahał się - Chardina?
- Teilharda? - teraz w jej głosie było zdumienie. - Oczywiście. A co, nie znasz go?
- Nie.
- No, w końcu technokracie można to wybaczyć.
Wczoraj powiedział jej, że jest inżynierem elektronikiem. Wydawało mu się to bez­pieczne, zwłaszcza, że przedstawiła się jako polonistka. Teraz był zbudowany słusznością tego wyboru.
- Ale mógłbyś poczytać. Mam jego „Dzieła”. Chcesz?
- Tak - odpowiedział, myśląc równocześnie - Do czego to doszło? Ja, gorliwy esbek mam czytać wypociny jakiegoś jezuity. No tak. Gdzie diabeł nie może tam babę pośle. No, raczej: gdzie Bóg nie może - omal nie roześmiał się głośno.

***
 

Ruchliwa ulica umożliwiała mu takie manewrowanie, że bez obawy mógł zbliżyć się na odległość nawet dziesięciu metrów. Zresztą chyba i tak nie zauważyłaby go, pochłonięta całkowicie własnymi sprawami. Najpierw zatrzymała się obok wystawy sklepu z płytami. Po chwilowej, wyraźnie widocznej rozterce machnęła z rezygnacją ręką i poszła dalej. Potem była drogeria (jakiś krem czy pasta w tubce), pasmanteria (malutkie za­wi­niątko, wstążka czy coś w tym rodzaju), spożywczy (pół chleba, ser tylżycki w plasterkach i masło chłodnicze) no i przed chwilą cukierniczy (serca w polewie, cztery paczki „Harcer­skich”).
Sam nie pamiętał, kiedy i jak wpadł mu do głowy ten pomysł. Skrzywienie zawodowe - pomyślał pewnego dnia, czatując przed bramą szkoły gdzie pracowała. Prawda, takie śledzenie to doskonały trening, zwłaszcza, że grożąc rozpoznaniem, dopinguje do zachowania maksymalnej ostrożności. Było ono dziecinadą, idiotyzmem od początku do końca - wiedział o tym, lecz nie umiał się opanować. Czy nie lepiej byłoby iść teraz z nią razem? Nic nie stało w końcu na przeszkodzie: mógł wejść na nią niby przypadkowo, udać radosne zdziwienie...
Mógł i nie mógł. Może chciał sprawdzić, czy Marta ma kogoś? Lecz o to przecież można spytać. Chyba bał się tego pytania. A raczej nie tyle jego, ile swej reakcji - gdyby się okazało, że tak. Wolał odwlekać tę chwilę. Więc po co ją śledził? Żeby ją ewentualnie przybliżyć, tak?
Gonię w piętkę - pomyślał. - Czas dać spokój tym spekulacjom. Śledzę, bo mi się to podoba. Nie wystarczy?
Nie wystarczyło. Problem ciągle wracał. Umysł nie nawykły do improwizacji, pracujący dotąd jak zaprogramowana maszynka: szybko i beznamiętnie buntował się nowym, nadchodzącym nie wiadomo skąd obyczajom.
Skręciła za róg i omal nie wpadł na nią: stała i plotkowała z jakąś koleżanką. Przeszedł na drugą stronę ulicy, usiadł na ławce i obserwował ją zza gazety. Plotkowanie, jak to zwykle bywa, przedłużało się, lecz nie czuł zniecierpliwienia, jak wówczas, gdy robił podobną rzecz w zakresie obowiązków służbowych.
Natychmiast olśniła go myśl: chciał ją widzieć autentyczną i zastosował w tym celu jedyną metodę, jaką znał.

***
 

- Proszę, niech ksiądz usiądzie.
Obserwował Kurdupla z uwagą. Czuł tremę przed tym spotkaniem i bar­dzo podniosłoby go na duchu, gdyby ją dostrzegł również u niego. Niestety. Kurdupel był uosobieniem luzu psychicznego.
- Ufam, iż nie chciał pan przez to powiedzieć, że mam siedzieć - powiedział z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem i usiadł, starannie poprawiając fałdy sutanny. Grzegorz uśmiechnął się z przymusem.
- No nie. Tego księdzu na razie obiecać nie mogę - próbował się zrewanżować. - Chyba blado wypadło - pomyślał.
- Czemu więc zawdzięczam fakt zaproszenia mnie do tej... świątyni prawa i spra­wie­dliwości?
Grzegorz zesztywniał. Wieloletnia już, zdobyta na licznych przesłuchaniach rutyna by­ła niczym wobec Kurdupla. Miał z nim przyjemność dwa razy. Za pierwszym była kom­promitacja: tamten bawił się nim jak kot podduszoną myszą. Wszystko przez to, że Grze­gorz zaufał swemu talentowi prowadzenia konwersacji „na luzie”. Za drugim razem - gdy wyciągnął wnioski i nie dopuścił do zejścia z oficjalnego tonu przesłuchania - było nieco lepiej.
Teraz pewnie on wyciągnął wnioski. Nie mogę się dać sprowokować - pomyślał. - Ostrożnie i spokojnie. Oficjalnie. Odchrząknął.
- Cóż. Nie będę ukrywał, że wiemy o księdza nowej... nowej formie działalności.
- Duszpasterskiej, mam nadzieję? - upewnił się tamten niewinnie.
- Powiedziałbym raczej: mającej znamiona pracy duszpasterskiej - odparł Grzegorz. - No, nieźle - pomyślał.
- Wasze zainteresowanie problemami religijnymi wpędza nas, księży w kompleksy. Na­de wszystko jednak cenimy sobie troskę o czystość naszych praktyk...
- Bardzo proszę, niech ksiądz nie utrudnia. Proszę mi wierzyć, dla nas obu ta roz­mowa nie jest przyjemna...
- Dlaczego dla nas obu?
Grzegorz zacisnął nerwowo pięści. Nie. On jest niemożliwy.
- Tak - przełknął ślinę. - Skoro księdzu tu tak przyjemnie, postaramy się może częściej...
- Będę dozgonnie - Kurdupel podkreślił to słowo, przewiercając Grzegorza wzrokiem - wdzięczny. Muszę jednak wyrazić troskę, że nie powinno to wykroczyć poza granice okre­ś­lone prawem. Nie chciałbym, żeby z powodu mojej skromnej osoby ucierpiał prestiż tej szacownej instytucji.
- Rozumiem, rozumiem. My też doceniamy troskliwość księdza.
Stanowczo nie umiał prowadzić takich przesłuchań. Jeśli miał do czynienia z oso­b­nikiem zamkniętym w sobie, choćby najbardziej wrogo nastawionym do instancji, którą reprezentował Grzegorz, wszystko szło jak z płatka. To on mógł swobodnie sterować rozmową. Tamten ograniczał się do prostych „tak”, „nie”, całą uwagę skupiając na samo­kontroli. Przypominało to grę w szachy, czyhanie na pierwszy błąd, który - jeśli się trafił - widoczny był często od razu, bez analizy taśmy z rozmową (technika zawierała zresztą celowe stawianie pytań - pułapek). Wystarczyło go przeciwnikowi wytknąć, żeby poczuł się mniej pewnie. A wtedy leciały błędy następne. Ale z Kurduplem było inaczej. Jego roz­mowność, wręcz wylewność, jego niezwykła lotność i łatwość konstruowania błyskotliwych zdań, celnych i kąśliwych replik nie pozwalały sterować rozmową. To on robił z Grzego­rzem co chciał.
- Ksiądz się zapewne domyśla, że chodzi nam o tę nową inicjatywę zwaną bodaj „Duszpasterstwo Proletariatu”. Dobrze mówię?
- Rozumiem, że proletariat jest i powinien pozostać klasą postępową, lecz, póki co, brak aktów prawnych, mocą których jedynie partia marksistowsko - leninowska, jako owego proletariatu awangarda miałaby wyłączność na światopoglądową nad nim kuratelę.
- Niewątpliwie. Lecz nasze zaniepokojenie budzi fakt prowadzenia tam zajęć leżących w pewnej już, powiedzmy, odległości od tematów stricte religijnych. Weźmy taką historię najnowszą. Przyzna ksiądz, że nie jest w tej dziedzinie wykształcony, więc uprawiając ją jako wykładowca, raczej nie pracuje w swoim zawodzie...
- Przepraszam, a jaki jest pański zawód wyuczony?
- Ja jestem właśnie historykiem!
- Więc pan również!
- Co: również?
- Pan również nie pracuje w swym zawodzie!
- Och!
Grzegorz był wściekły na siebie za to, że nie opanował tego okrzyku. Czuł, że leży na łopatkach. Powrót do oficjalnego tonu mógł to jedynie potwierdzić, lecz cóż innego mu zo­s­tało. Nie odważyłby się na jeszcze jedną potyczkę słowną. Był bez szans. Znów odchrząknął.
- W każdym razie ostrzegamy księdza. Ujawnianie niektórych faktów, często w naciąganej interpretacji polegającej na wyolbrzymianiu jednych spraw kosztem tuszowania innych może być zrozumiana jako próba wzniecenia niepokojów społecz­nych. Chciałbym, aby ksiądz był świadom konsekwencji jakie za tym idą. Konsekwencji, niestety często krwawych. To tyle.
Kurdupel spoważniał.
- Jeszcze nie słyszałem żeby prawda zabiła kogoś. Chyba że pisana grażdanką. Cyrylicą, panie magistrze nauk historycznych - dodał z wyrozumieniem, widząc zaskoczenie na twarzy Grzegorza.

***
 

Zlustrował ją fachowo. Kobieta, jakich wiele. Ciut po czterdziestce. Zmęczona twarz ze zmarszczkami podstępnie wyglądającymi spod byle jakiego makijażu. Bla­de, zgaszone oczy.
- Pani chciała się ze mną widzieć - ni to spytał ni stwierdził, widząc jej wahanie.
- Tak - rozpoczęła z wyraźną tremą. - Podobno miał pan sprawę mojego syna.
- Być może - przybrał bardziej urzędowy ton. Znów będzie uderzać w litość. Nie lubił tego, czuł się jakoś poniżony. - Jak nazwisko? Kobieta wypowiedziała je drżącym, cichym głosem, lecz dla niego było ono jak świst bata. Spuścił wzrok, lecz tylko na moment.
- Trudno to nazwać sprawą - mruknął. - A jeśli już, to jest ona dawno... hm... za­koń­czona.
- Tak, wiem - wpadła mu w słowo. - Ale dopiero niedawno dowiedziałam się... to zna­czy jest... była taka plotka, bo ja wiem... ja... ja już nic nie wiem panie kapitanie - wargi zaczęły jej drżeć - ale może w tym jest iskierka prawdy...
- Słucham panią - rzucił zachęcająco.
- Podobno miał przy sobie jakiś list, wiadomość... Pan był tam, prawda?
- Wszystkie rzeczy zmarłego zostały wydane rodzinie - stwierdził Grzegorz stanow­czo, wstając. - Naprawdę nie wiem, w czym mógłbym pani pomóc.
- Panie kapitanie! Panie kapitanie! - kobieta złapała go za rękę jak gdyby przestraszyła się że ucieknie. - Ja pana błagam, jeśli coś takiego było... proszę mi dać. Pan nie wie, jakie to dla mnie ma znaczenie - w jej błagalnie żebrzących oczach pojawiły się łzy. Trudno mu było wytrzymać to spojrzenie. - Panie kapitanie, może to jest... ja wiem... tajemnica służ­bowa, ja nikomu nie powiem, ja... ja zapłacę...
- No, proszę pani - powiedział z wyrzutem Grzegorz i uśmiechnął się, udając z powo­dzeniem zażenowanie. - Powiedziałem już pani wszystko.
- Naprawdę to cała prawda? Naprawdę? Zaklinam pana na najdroższe mu świętości, prawda, wy nie wierzycie, zaklinam pana na jego matkę...
- Rozumiem pani ból - położył dłoń na jej ramieniu, odprowadzając delikatnie lecz sta­nowczo do drzwi. - Bardzo pani współczuję, ale w tej sprawie nie mogę nic pomóc.
- Ale... ale był list? - spytała kobieta, stojąc już na progu. - Proszę odpowiedzieć jasno. Proszę powiedzieć prawdę, inaczej...
- Nie było żadnego listu - skłamał, starając się zatuszować wysiłek, jaki w to włożył. - To cała prawda.
***
Skręcili w boczną uliczkę, wyłączając się z wartkiego strumienia wychodzących z kina. Film był dla Grzegorza nie tyle słaby co irytujący, bał się więc inicjować jakąkolwiek dyskusję, bo kilkoma niekontrolowanymi zdaniami - a w tym stanie emocjo­nalnym mogłyby mu się takie wymknąć, wiedział o tym z teorii i praktyki zawodowej - zdemaskowałby się przed nią, co nie było jego zamiarem. Chwila ta musiała, prawda, i tak kiedyś nadejść, lecz myśl tę odpędzał, nie mając żadnej strategii na dłuższą metę. Po prostu pozwalał, by fala czasu unosiła przygodę z Martą swobodnie i jak na niego było to już niemałe szaleństwo.
Niestety, dyskusji uniknąć się nie udało. Zainicjowała ją sama Marta, która od kil­ku spotkań, Bóg jeden wie, świadomie czy nie, rozpoczęła penetrację jego osobowo­ści. Była to prawdziwa gimnastyka i w każdym innym przypadku przyniosłaby mu ona radość, raczej coś na kształt sportowej satysfakcji. Latami bawiło go przybieranie różnych masek wobec na­potykanych ludzi. Teraz jednak, podczas spotkań z Martą, czuł jakiś opór przed oszu­stwem, co sprawiało, że pod względem spontaniczności jego wypowiedzi przypominały w najlepszym razie teksty rodem z Dziennika Telewi­zyjnego. Opór ten rozbudowywał się w nim, budząc już w trakcie dokonywania po każdym spotkaniu drobiazgowych remini­scencji, uczucie jakiejś nie znanej dotąd odrazy do samego siebie. Początkowo Grzegorz smakował ją z zaciekawieniem niby kiper próbujący nowy gatunek wina. Rychło jednak zaczęło mu to doskwierać, psuć smak wspomnień z każdego spotkania.
Marta zaczęła ostrożnie.
- To ciekawe, że puścili ten film, nie uważasz?
- No... bo ja wiem... widać warunki dojrzały ku temu.
- Myślę, że to cyniczne.
- Co?
- Takie rozumowanie.
- Czemu cyniczne? Raczej realistyczne.
Należeli do odmiennych światów. Grzegorz czuł to. Wiedział, że, biorąc rzecz na rozum, dalsza znajomość jest bez sensu. Jedna ze stron będzie musiała ustąpić, jeśli to ma być poważne, inne niż jego wszelkie dotychczasowe doświadczenia z kobietami. A Marty jeszcze nie dotknął, czy to nic nie mówi? Nie to, żeby nie pragnął. Nie śmiał. On, Grzegorz nie śmiał! Dobre sobie!
- ... spotkania.
- Przepraszam, zamyśliłem się. Co mówiłaś?
- Mówiłam, że czasami dziwię się, że cię spotkałam w kościele. Masz taki jakiś dziwny sposób rozumowania.
- Jaki?
- Taki chłodny. Aż ciarki chodzą po plecach. Zaraz - roześmiała się nagle tak, że nie mogła dokończyć zdania.
- Co cię tak bawi?
- Och, nie mogę... Grzegorz... no nie... słuchaj, może ty... cha cha ... może ty przycho­dzisz do kościoła służbowo... cha cha!
Uczepiła się jego łokcia niemal słaniając się ze śmiechu. Grzegorz poczuł przenikający go chłód.
- Grzegorz esbek, Grzegorz esbek - wołała, naśladując przezywające się dzieci i podskakując jak dziesięcioletnia dziewczynka raz na jednej, raz na drugiej nodze.
- No, coś taki ponury? Obraziłeś się, czy co? - zapytała po chwili, zaglądając mu w oczy. W wesoło błyskających źrenicach dojrzał nutkę niepokoju.
- Nie, czemu - powiedział sztucznie. - Ale to nie jest przyjemne... słuchać... takiego...
- Och, przepraszam! Czasami jestem tak głupio dziecinna. Chyba nie wziąłeś tego serio, Grzesiu?
Przytuliła się policzkiem do jego ramienia. Natychmiast ogarnęła go fala gorąca. Wydawało mu się, że traci równowagę. W przypływie szaleństwa objął ją mocno. Chciała się wyrwać, lecz jej nie puścił. Nachylił się ku jej twarzy, na której pojawiło się zaskoczenie. Odwróciła głowę. Jego twarz utonęła w morzu bujnych, pachnących włosów. To wzmogło pożądanie. Na oślep szukał głodnymi wargami jej ust. Znalazł je, mimo że stawiała opór. Przełamał go i trwali tak chwilę ze złączonymi wargami, lecz Marta nie oddała pocałunku. Oderwał się od niej z wysiłkiem i opuścił bezradnie ręce. Ona stała naprzeciw, również bezradna i zakłopotana. Po chwili wolno ruszyli dalej. Znów poczuł wstręt do siebie. Nie mógł tego znieść.
- Marta.
Milczała.
- Marta. Powiedz coś.
Patrzyła na niego onieśmielona.
- Bardzo mi na tej znajomości zależy - powiedziała, przełamując skrępowanie. - Naprawdę.
Patrzyła na niego, a on chłonął widok jej zawilgoconych oczu, pławił się w jej spojrzeniu. Czuł się, jak krucha łupinka wsysana przez wir rzeki.
- Mnie też... zależy - odezwał się drewnianym głosem. Wzięła jego dłonie w swoje drobne ręce.
- Więc nie psujmy tego, co się jeszcze nie zaczęło - szepnęła.
***
Odłożył książkę zniechęcony. Ależ to mętne. Nie do wiary. W ustach tego uczo­nego klechy wszystko wydawało się proste i klarowne. Jakim cudem on mógł wyczytać podobne myśli i tego Teilharda. Może to nie ta książka, podobno napisał ich sporo. Ale przecież prosił Martę o coś tematycznie zbliżonego z prelekcją. Przecież ona chyba nie zrobiłaby go w trąbę.
To musi być to, tylko ja czytać nie umiem - pomyślał, sięgając po papierosa. - Teilhard ma ścisły umysł a ja jestem humanistą. No, może gdybym naprawdę był inżynierem?
No i co z tego? - replikował. - Przecież tu nie ma żadnych wzorów, żadnej matematyki. W końcu Marta też jest humanistką. Ciekawe, jak ona to kapuje.
Mógł ja spytać, prawda. Ale bał się kompromitacji. Proszę, jak się dziwiła, że nie czytał Teilharda! I co - ma jej teraz powiedzieć, że nic nie rozumie?
Inny świat. Po prostu inny świat.
Mimo niepowodzenia z lekturą, mimo zniechęcenia - a może właśnie przez nie - czuł wewnętrzne zaintrygowanie tematem. Słowa duchownego prelegenta wpadły weń i kiełkowały, niezależnie od tego, czy mu się to podobało, czy nie. Często łapał się na tym, iż roz­trząsa problem, usiłuje odtworzyć schemat logiczny wykładu. Szło mu to jednak opornie.
Zerwał się nagle, olśniony.
Magnetofon. Cóż za głupiec ze mnie!
Gorączkowo szukał kasety. Jest! Założył ją, nacisnął „Start”. Z głośnika popłynął spokojny, monotonny głos:
„... z trendów ewolucji usiłujemy wyartykułować przyszłość. Predykcja taka nie ma, rzecz jasna, znamion pewności. lecz nie jest jedynie ślepym błądzeniem. Jak w niej znaj­dujemy chrześcijaństwo?...”

***
 

Wyciągnął butelkę, nalał, wypił, nalał, jeszcze raz wypił i dopiero wtedy usiadł. Nie miał zwyczaju pić do lustra, nawet brzydził się tym, ale cóż zrobić, kiedy świat się wali.
Wcześnie nadciągający, beznadziejnie dżdżysty listopadowy wieczór brał już w szpony jego pokój. Grzegorz siedział w mroku, tak jak przyszedł, w kurtce z pod­niesionym koł­nierzem i nie chciało mu się nawet sięgnąć do wyłącznika lampki nocnej. Wolał zresztą ten mrok, jakoś lepiej pasował do ponurego nastroju, który nim zawład­nął. Nalał i wypił jesz­cze jeden kieliszek.
Będę cuchnąć jak gorzelnia - pomyślał. - No i dobrze. Dziś i tak przecież nie pój­dę.
Będzie czekała. Z jednej strony czuł ścisk w gardle, gdy oczami wyobraźni widział ją, przestępującą z nogi na nogę w umówionym miejscu. Za ściskiem gardła szła rozpacz, do granic wytrzymałości, przy której chciało mu się czołgać, wyć, wypaść na ulicę i biec, biec na oślep, póki płuca nie zaczną grać fortissimo, póki oczy nie zobaczą niczego prócz wirujących płatów, póki... Z drugiej strony, podsycana alkoholem rosła obojętność na wszystko wokół. Obojętność zbawienna w tym stanie ducha, więc nalał i wychylił jeszcze jednego.
„Och, pierdolę to wszystko” - wystękał i położył głowę na blacie stołu. Alkohol nie grzał go, nie rozpływał się po ciele, nawet nie chciał uderzać do głowy. Jedynie, aplikowany bez przekąski, palił nieznośnie gardło.
Wstał, rozebrał się do swetra, ściągnął buty i rzucił je niedbale w kąt. Poczłapał w kierunku łóżka i walnął się ciężko na nie, zakrywając wzrok przedramieniem.
Zaczęło się od rana. Szef oderwał go od kawy i „Trybuny”. Humor miał kwaśny, jak zwykle od rana, i Grzegorz wiedział od razu, że skoro wzywa go na dywanik teraz, to z pewnością nie dla pochwał.
- Obywatelu kapitanie. Śledzę wasze ostatnie postępy z coraz większym niesmakiem - rozpoczął językiem oficjalnym i grzecznym, co wróżyło najgorsze. Grzegorz wolał się nie odzywać, przynajmniej dopóki nie padną konkrety.
- Raporty są do dupy, wszystkie jak jeden - nagle zrezygnował z przyjemnego tonu - ale przesłuchanie Kurdupla to już może nawet świętego wkurwić! Człowieku! Co się do ch... z tobą dzieje!?
Szef nie klął nigdy. Poza rankiem oczywiście.
- Nie rozumiem, czego... - rozpoczął Grzegorz.
- Czego nie rozumiesz, Grzesiu? - Major nagle wrócił do grzecznego tonu i nachylił się nad biurkiem. - Może mi to wyjaśnisz? Chcesz powiedzieć, że nie rozumiesz tego, że jesteś już szmatą a nie kapitanem Służby Bezpieczeństwa? Co się z tobą dzieje u diabła - powtórzył znowu. - Zakochałeś się czy co?
Grzegorz poczuł, że się rumieni. Szczęściem Szef podszedł do okna i wyglądał przez nie. Widać polował na spóźnialskich.
- Mam drobne kłopoty, obywatelu majorze. Matka mi choruje. Musiałem...
W czasie scysji zawsze traktował Szefa oficjalnie, kiedyś, by mu dopiec a teraz... teraz chyba już tylko z przyzwyczajenia.
Major odwrócił się i pokiwał głową z politowaniem.
- Matka, powiadasz. Niewiarygodne. Ale cóż. Każdy z nas ma lub miał matkę. Ja was tylko ostrzegam kapitanie. Można zawalić raz, dwa razy. Ale nie na całej linii.
Szef odebrał mu zarówno humor jak i resztki tlących się jeszcze chęci do pracy. Wyszedł do miasta, wałęsał się godzinę bez sensu, aż wreszcie coś - chyba sam diabeł - przygnało go pod liceum, gdzie pracowała Marta.
Oczywiście, nie miał zamiaru spotykać się z Martą. Byli umówieni na wieczór. Nie mógł jednak przezwyciężyć pokusy śledzenia jej, choć ostatni racjonalny powód już nie istniał: przedwczoraj powiedziała mu wprost, że nie ma nikogo i uwierzył jej.
Czekał chyba z godzinę, myśląc - raczej wbrew chęciom - o Majorze. Nazywał go tak jak inni, choć tamten zżymał się nieraz za to, gdyż od lat byli na stopie koleżeńskiej. Przy­pomniał sobie studenckie czasy, gdy Major (wtedy jeszcze porucznik) był opiekunem uczelnianej organizacji ZMS. Przychodził często do akademika, znały go wszystkie por­tierki. Niemało razem wypili. Grzegorz coś ze trzy razy załatwiał mu „etat” instruktora na wakacyjnych obozach szkoleniowych. To bodaj na jednym z nich, po którymś z kolei piwie wyszli na dwór za potrzebą i wtedy on powiedział: - Swój jesteś facet Grzesiu. Nie przy­szedłbyś do roboty do nas, co? I kumpli równych poznasz i grosza zarobisz... Nie będziesz żałował, zobaczysz.
Grzegorz nie myślał dotąd zbytnio o pracy. W jego mglistych projektach jawiła się szkoła, może kiedyś posada dyrektora liceum, w końcu był „po linii” i nie powinno być z tym kłopotów. Tak więc po odbytej SOR dla politruków trafił do Majora (wówczas już kapitana). Spodobało mu się, więc został.
Z Majorem żył na stopie bezpośredniej. Lubili się, choć kłócili często. Lecz Grzegorz niewiele robił sobie z wymówek. Dziś jednak było inaczej. Major autentycznie go zde­nerwował. Najgorsze, że nie umiał wskazać, czym właściwie.
Marta wyszła z koleżankami. Zgodnie z planem miała teraz chyba okienko. Postały chwilę, rozmawiając z ożywioną gestykulacją. „Wesołe kumoszki z Windsoru” - pomyślał Grzegorz z rozbawieniem. Po chwili rozstały się. Ruszył za Martą.
Po cholerę się tam pchałem - mruknął, wstając z łóżka. - Trzeba mi było tego śledztwa. - Nalał sobie znów, lecz nim wypił, poszedł zobaczyć do kuchni, czy jest coś do przegryzienia.
Marta i Kundel!
„Kundel” to nie była ksywa; sami go tak przezwali, gdy wrócił z internowania i dostali go „pod kuratelę”. W rzeczywistości nazywał się Kindel, zyskał sobie spory rozgłos jako działacz Solidarności w osiemdziesiątym pierwszym, otarł się nawet o KKP. Był teraz oczkiem w głowie Teofila, który na dobrą sprawę powinien go zabrać na wódkę - tak mu dopomógł w karierze.
Marta i Kundel.
Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak Marta przekazuje tamtemu szare zawiniątko. Ich miny, maskowane ruchy, mogłyby może zmylić dziecko. Ale nie rutynowanego esbeka.
Gdy opadło zdumienie, uświadomił sobie, że nie może obok tego przejść obojętnie. Coś musi przecież wybrać. Wędrował aż do zmierzchu ulicami jak gdyby chciał zgubić rozterkę. Ta jednak przywarła do niego, przylazła tu za nim i nie dała się nawet utopić w ćwiartce „Wyborowej”.
 

***

... Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmy­ślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie mógł się oprzeć ani sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przypra­wią. I z powodu Mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie spadnie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie. (Łk 21,12-19, Biblia Tysiąclecia)
- Oto słowo Pańskie.
Grzegorz włączył magnetofon. Tym razem bez jego pomocy nie poradziłby sobie z raportem. Będzie musiał się do niego przyłożyć, jeśli nie chce zadzierać z Szefem. Major miał ciężką rękę w sprawach służbowych. Rozumiał go zresztą, on miał nad sobą Punia, tego nadętego błazna i cała ta Szefowa gorliwość nie brała się bynajmniej z ideowości, lecz ze strachu, jak u każdego w tej branży. Nagminność, z jaką stosunki służbowe bazo­­wały tu na lęku była pierwszą rzeczą, która rzuciła się Grzegorzowi w oczy, gdy przyszedł tu pracować. Pierwszą i bardzo niemiłą, na tyle nawet, że planował zwiać, lecz Major jakoś mu to wyperswadował. A potem przyzwyczaił się.
Dziś wrócił na swoje poprzednie miejsce, opodal staruszki. Po tamtej stronie stała Marta i bał się, że może go nakryć z magnetofonem, choć od kilku miesięcy dysponował nowym modelem Toshiby, na specjalne kasety, przy którym nawet walkman wyglądał jak czołg. Poza tym od pewnego czasu czuł się niezręcznie przy niej w kościele. Udawał, że się modli, uczestniczy w nabożeństwie i robił to wprawnie, jakże zresztą mogłoby być inaczej po tylu latach praktyki, lecz udając przy Marcie, czuł jakiś ból, którego możliwości istnienia nawet dotąd nie przeczuwał.
A w ogóle wszystko się skomplikowało. Jak gdyby nie dosyć było złych wydarzeń, zadzwonił Gienek, bo matka poczuła się znacznie gorzej. Kazał więc szybko ją przywieźć, na ryzyko, bo jeszcze nie dograł miejsca w klinice. Szczęściem wszystko udało się załatwić w porę.
Spotkanie z matką bardzo go przygnębiło. Choroba zmieniła ją w trzęsącą się, budzącą litość staruszkę. Ból, jaki czuł od odkrycia podziemnej działalności Marty znalazł niespodziewanie nowego rywala.
Jego stosunek go Marty zmienił się radykalnie. O ile przedtem z rosnącą aż do bólu niecierpliwością oczekiwał każdego spotkania, to teraz pojawiła się w nim jakaś siła odpychająca go od niej. W kipiący kocioł emocji, jakim był od kilku tygodni jego umysł, wśliznęło się chłodne ostrze rozumu. To, o czym dotąd starał się nie myśleć, urosło teraz do rangi problemu pierwszoplanowego. Coraz jaśniej zdawał sobie sprawę, że znajomość z Martą nie ma żadnych perspektyw. Rozum wskazywał bezwzględnie na jeden możliwy do pomyślenia finał tej historii: rozstanie. Budziło to bunt sfery emocjonalnej, bunt nowego Grzegorza. Trudno to zresztą nazwać buntem; już raczej był to rodzaj bezsilnej paniki, jaka cechuje tonącego. Słyszał kiedyś przez radio jakiegoś faceta, bodaj ratownika, który udzielał rad nie umiejącym pływać: otóż, gdy znajdą się w opresji, przede wszystkim nie powinni ulegać panice, tylko położyć się na plecach i pozwolić unosić się wodzie. Dobre sobie! Nie ulegać panice. Błazen.
- Wierzę w jednego Boga...
Koniec homilii.
No tak. Dokładnie jak przewidywałem. Albo jeszcze gorzej: nie usłyszałem ani jednego słowa.

***
 

- Grzegorz.
Patrzyła w ziemię. Czubek jej buta pracowicie wwiercał się w żwir.
- Słucham. Podniosła gwałtownie głowę. Uderzyła go tym spojrzeniem aż drgnął, zaskoczony.
- Coś się stało. Czuję to. Grzegorz.
Chwyciła go za rękę. Jej oczy zaglądały żarliwie w jego oczy, lecz nie była to, jak do­tychczas, zachłanność głodnego. Widział w nich lęk, paniczny lęk człowieka, któremu bezpieczny do tej pory ląd usuwa się nagle spod nóg. Objął ją.
- Nic się nie stało, Marta - powiedział najlepiej jak umiał, lecz nie wyszło to chyba zbyt szczerze. Paraliżowała go obawa przed kobiecą intuicją zdolną ponoć przeniknąć naj­szczel­niejszy choćby mózg.
Przytuliła się.
- Boże, jak ja mało o tobie wiem - szepnęła. - Czemu ty jesteś taki... rozumiem, każdy ma prawo do swojej intymności, ale... Grzegorz, naprawdę nikt inny się nie liczy?
- Naprawdę Marto.
Tym razem wyszło całkiem poprawnie.
Widzisz - pomyślał - jak nie łżesz, wszystko jest okay.
Szybko jednak uświadomił sobie, że właściwie to też zełgał. To nieprawda, że nikogo nie ma. Jest, owszem: piękna, powabna Esbecja.
- No więc co - indagowała nadal Marta, idąc ciągle z wtulonym w jego ramię policz­kiem. Było mu z tym dobrze. Tak chwilami dobrze, że czuł - on, rutynowy, twardy esbek - ściskanie w gardle i wtedy chciał rzucić wszystko na jedną kartę, wychlapać jej całą prawdę, niech się dzieje, co chce. Strażnik - rozum czujnie strzegł jednak, by taki odruch nie ujrzał światła dziennego. Gniótł więc tę chęć w sobie, choć kosztowało go to coraz więcej.
- Czemuś się tak przyczepiła dzisiaj - burknął, pochłonięty wewnętrzną walką.
- Wiem, czuję to, nie rób ze mnie idiotki - rozzłościła się. Jak ty sobie wyobrażasz szczerość - oderwała policzek od ramienia i delikatnie uwolniła się z jego objęć.
- Marta, zawsze są jakieś zmartwienia, każdy je ma, ja też. Ale to tylko moje zmar­twienia i - jeśli się z tobą nie wiążą - po co mam cię nimi obarczać?
- Jak to po co? - zdziwiła się jak dziecko. - We dwoje będzie lżej. To jest przecież solidarność, nie?
Odczuł to słowo jak ukłucie szpilką.
- Skoro już chcesz - mruknął zrezygnowany. - Matka mi choruje. Poważnie. Jest w szpitalu.
- Och! - Marta przytuliła się do niego jeszcze mocniej niż przed chwilą. - Przepraszam cię - wyszeptała ze skruchą. - Jestem taka słaba... Już cię podejrzewałam... I czym tu góry przenosić - dodała po dłuższej chwili ze smutkiem.

***
 

- Cóż chłopaki - Major podniósł głowę. - Jest robota. Nie dadzą się nudzić, co?
Gdy Major mówi „jest robota”, oznacza to, oczywiście, dodatkową robotę. Nic więc dziwnego, że każdy ponuro wbił wzrok w blat stołu. Całkiem jak w szkole, na lekcji matematyki.
- Trzecie liceum znów się odezwało - oznajmił szef, po czym dumnym, jakby zwycięskim spojrzeniem powiódł po głowach podwładnych.
Grzegorza zatkało. No nie! Tego jeszcze brakowało! I jeszcze będzie próbował go w to wrobić, to pewne!
- Wygląda na to, koledzy oficerowie, żeście ostatnią tam operację spieprzyli - kontynuował szef spokojnie. - Bo jeśliby wszystko było zrobione jak należy - to jest według instrukcji - żadna kontrrewolucja nie miałaby prawa tam się odrodzić nawet po pięciu la­tach, a co dopiero mówić o pięciu miesiącach. Działacie na nich jak przeterminowana penicylina na bakterie! - zagrzmiał, wyraźnie zadowolony z obrazowego porównania. - Ale do rzeczy. Akcja siedemnastego, ósma rano. Prócz etatowych opiekunów szkoły - znaczy was, Marku, Krzychu - udział biorą: Konrad, Tomasz, Grzegorz, Stefan, Wiesio...
Niech go szlag trafi.
- Każdy otrzyma instrukcje na piśmie. Najpóźniej pojutrze rano. Grupą dowodzę osobiście. Pytania?
Grzegorz już otwierał usta, lecz zamknął je. Nie. Trzeba inaczej.
Pytań nie było. Szef kiwnięciem głowy oznajmił koniec zebrania, po czym wstał i wyszedł, wręcz wybiegł jakby miał biegunkę. Grzegorz dopadł go dopiero za zakrętem. Tamten obejrzał się. W jego spojrzeniu mignął chłodny błysk.
- No?
- Stachu - Grzegorz rozpoczął prywatnie. - Odpuść mi tę fuchę.
- Nie da rady chłopie - głos Majora był twardy, nieprzyjemny. Punio musiał go wczoraj nieźle objechać.
- Proszę cię.
- A co ty sobie kurwa myślisz, kogo ja tam mam posłać, co? Opierdalać się chciałeś? Nie u mnie - przyjrzał się Grzegorzowi uważniej i chyba zauważył jego zmęczoną, przygaszoną twarz, bo spytał już z mniejszą złością: - Co się u diabła z tobą wyrabia?
- Matka mi choruje, leży w klinice, wiesz przecież.
Tu przynajmniej nie kłamał. Wczoraj wieczorem miał telefon ze szpitala, dzwoniła znajoma pielęgniarka. Matka była ponoć w krytycznym stanie. Gdy na chwilę odzyskała przytomność, poprosiła o księdza, lecz utraciła ją, nim zdążył przyjść. Sprawa była niezręczna: ksiądz w milicyjnej klinice.
- Wszystko ostatnio na matkę zwalasz - burknął Szef. - Biedny będziesz jak ci umrze, czego nie daj... - machnął ręką. - Dasz od siebie Józia. Ostatni raz ci... - popatrzył na Grzegorza znacząco i zamknął mu wściekle przed nosem drzwi swego gabinetu.
Grzegorz odwrócił się i wolno poczłapał do swego pokoju. Ciężko zwalił się na fotel, zapalił. W głowie miał kompletną pustkę, lecz po kilku głębszych sztachnięciach odniósł wrażenie, że wszystko się rozjaśnia. Sięgnął po telefon i począł wykręcać numer. Zatrzymał się na ostatniej cyfrze. Myślał chwilę, po czym rzucił ze złością słuchawkę na widełki.
Tak, ostrzec ją. Co za idiota ze mnie. - myślał. - „Zaraz się zacznie: a skąd wiesz, a to, a śmo... Do tego jeszcze stąd dzwonić, no nie, muszę być chory, słowo daję... A w ogóle co mnie to obchodzi, na niej mi zależy, czy na tej cholernej organizacji, niech się cieszy, że jej nie zadenuncjowałem... no dobrze, ale ona wpadnie jak amen w pacierzu, co robić u diabła.
Zgasił niedopałek w popielniczce i patrzył na niego tępym wzrokiem. Gdzieś z boku przywarowała iskierka. Żar powoli rozprzestrzeniał się i po chwili sina smużka dymu ostentacyjnie sunęła spiralnym pochodem ku górze. Pełen wściekłości chwycił peta i jął go maltretować na wszystkie strony, aż pękła bibułka i tytoń rozsypał mu się w palcach.

***
 

Wyszedł od Szefa wielce zadowolony. Wygląda na to, że zła passa odwróciła się: uniknął akcji w liceum, teraz jeszcze ten raport. Musiał być dobry, Major nie­chętnie udzielał pochwał. Grzegorz specjalnie się starał, żeby Szef odpieprzył się od niego choć na jakiś czas. Szczęściem wpadła mu do głowy dość oryginalna koncepcja storpedo­wania akcji Kurdupla, mogąca przy odrobinie szczęścia doprowadzić nawet do skompro­mitowania księżula, którego, prawdę mówiąc, już od dawna nie cierpiał, a uczucie to wzrosło po ostatnim przesłuchaniu znacznie. Toteż ze szczególną satysfakcją opra­cowywał swój projekt. Zakładał w nim spenetrowanie Duszpasterstwa Proletariatu od wewnątrz, przez podstawionych „swoich” ludzi. Miał kilku takich, co przed stanem wojennym darli mordę na komunę, aż uszy trzeszczały, zaś teraz, przyciśnięci do muru, robią w portki ze strachu. Dwaj z nich nawet nie są spaleni w podziemiu, uchodzą za emigrantów we­wnętrznych. Działając w Duszpasterstwie mogliby oni niepostrzeżenie przejąć ster i popchnąć ruch na pozycje skrajne... no a wtedy będzie powód do interwencji, choćby u biskupa. Jeśli, rzecz jasna, uda się uśpić czujność Kurdupla.
Major naniósł tam kilka swoich poprawek, ale w sumie był kontent, projekt zatwierdził, życzył szczęść Boże, a nawet zabrał mu nareszcie tę nieszczęsną kuratelę nad „Polkartą”.
Szedł korytarzem pogwizdując. Minął właśnie pokój Konrada i zaraz przypomniał sobie o akcji „Liceum”. Otworzył więc drzwi i wkroczył z okrzykiem:
- No i co, kobieciarzu? Jak tam twoje licealistki?
Urwał. Na krześle dla przesłuchiwanych, tyłem do drzwi siedziała młoda kobieta. Odwróciła się, nim Grzegorz zdążył cokolwiek pomyśleć.
To była Marta.

***
 

Gdyby ktoś wszedł, pomyślałby, że Grzegorz spił się i śpi teraz z głową na blacie biurka. Lecz on nie spał. Leżał bez ruchu i wtuliwszy złożone jak do modlitwy dłonie między kolana, ściskał je aż do bólu. Zacisnął mocno szczęki, usiłując opanować gwałtowne dygotanie mięśni policzków. W głowie czuł szum, jakby istotnie sporo wypił i chciało mu się na przemian jęczeć, to znów wyć w bezsilnej złości. Stracił zupełnie panowanie nad myślami, które harcowały sobie, igrając z nim tak, jak bezczelne myszy igrają ze zniedołężniałym kotem. Wśród tych myśli z pijackim uporem wracała wyciągnięta gdzieś z lamusa pamięci strofa wiersza Elliota:
Oto tak kończy się świat
Oto tak kończy się świat
Oto tak kończy się świat
Nie z hukiem tylko ze skowytem
Poderwał się nagle. Rozum, znajdujący się gdzieś w głębokiej defensywie, poraził go myślą: trzeba ją gonić, wytłumaczyć. Zachowujesz się jak imbecyl.
Podszedł do drzwi, lecz zawrócił. Gonić? I co jej powie? Nie, to bez sensu. Czemu wy­padł stamtąd jak z procy? Na złodzieju czapka gore. A teraz będzie się tłumaczył? To jeszcze pogorszy sytuację. Nie, stanowczo trzeba więcej spokoju. Nie tylko jemu, jej na pewno także; nim dał nogę, dosięgło go jeszcze jej spojrzenie. Czuł je teraz, jak wypalone gorącym stemplem piętno.
Lecz co z nią? - zreflektował się i poczuł wstyd. Koniec końców to jego dziewczyna, więcej - obsesja, a on... Musieli ją nakryć albo co, trzeba Konrada pociągnąć za język.
Skrzypnęły drzwi i w progu, jak na zawołanie, stanął Konrad. Miał dziwną minę.
Spokojnie - pomyślał Grzegorz. Podszedł do biurka, wziął papierosy, zapalił, po czym, jakby sobie dopiero przypomniał obecność kolegi, wyciągnął paczkę ku niemu. Tamten też zapalił i usiadł, opierając nogi o blat biurka.
- Znasz ją - powiedział.
To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Grzegorz ociągał się z odpowiedzią. W głowie miał jeszcze szum i nie zdążył obmyślić strategii tej rozmowy.
- Uciekłeś, jakbyś diabła zobaczył - ciągnął Konrad, rozglądając się za popielniczką. - A ona - wpił nagle badawczo wzrok w Grzegorza - zmieniła się nie do poznania. W jednej chwili.
Skończył, wyraźnie czekając na odpowiedź. Grzegorz milczał jednak nadal. Cały swój wysiłek skoncentrował na doprowadzeniu się do jako takiego psychicznego ładu.
- No? Może mi wreszcie wyjaśnisz?
Grzegorz podniósł głowę. Nie stać mnie na żadną strategię teraz - pomyślał. - Trzeba iść na ryzyko.
- Konrad - rozpoczął ochrypłym głosem. - Co z nią jest.
- Nienajlepiej - odpowiedział tamten, obserwując Grzegorza spod przymrużonych po­wiek. - Zwłaszcza po twojej... wizycie - zaakcentował to słowo szyderczo - całkiem się rozkleiła. No i trochę wychlapała.
Grzegorz zerwał się gwałtownie i pochylił nad kolegą. Po chwili usiadł zrezygnowany, wzdychając. Konrad pokiwał głową.
- No tak. Już nawet nie potrzebujesz mówić skąd ją znasz. Wzięło cię stary. Kto by pomyślał. Grzegorz, taki twardziel...
- Konrad - powtórzył Grzegorz. - Wypiliśmy morze wódki. I jeszcze niejedno wypi­je­my. Daj mi taśmę i nie będzie sprawy.
- Chyba zwariowałeś - syknął tamten. Będzie sprawa, będzie. I to duża. Dla mnie to gra­t­ka, wiesz jakie mam tyły u Szefa.
Grzegorz westchnął.
- Taki z ciebie kumpel. Ile chcesz?
- Co? Chcesz mnie przekupić? - Konrad roześmiał się. - Nie, tobie ta mała naprawdę za­­wróciła w głowie. Coś ci powiem - nachylił się ku niemu, zniżając głos. - Nie dziwię ci się. Ona ma klasę. Jedna noc i nie ma sprawy.
Grzegorz patrzył na niego tępo, czując jak rozszerzają mu się nozdrza. Wreszcie z rozmachem strzelił go na odlew w policzek. Głowa nie przygotowana na to uderzenie odskoczyła do tyłu śmiesznie jak u szmacianej pacynki. Konrad zerwał się. Patrzył na Grze­gorza płonącym, wściekłym wzrokiem. Po chwili widocznej rozterki zaklął i wybiegł z pokoju.

***
 

Dzień był pogodny i nawet dość ciepły, lecz smutny. Szczególnie w parku, gdzie nagie drzewa bezradnie gestykulowały kikutami gałęzi, zupełnie jakby odgrażały się postrzępionym, brudnym chmurom śpieszącym gdzieś na północny wschód. Nieczułe na tą scenerię słońce karmiło świat wesołą, niemal wiosenną poświatą.
Takiej pogody nie powinno być w listopadzie. Jest nie na miejscu. Jest jak krzykliwa, kwiecista suknia na ceremonię pogrzebową.
Takiej pogody nie powinno być tym bardziej dziś. To wygląda na złośliwe naigrawanie się ze stanu jego ducha.
Grzegorz szedł, a raczej wlókł się labiryntem asfaltowych alejek. Nie uprzątnięte, podgniłe liście przyklejały mu się dotkliwie do podeszew. Pozbywał się ich gniewnymi szurnięciami.
Wbrew strofie Elliota prześladującej go od dwóch dni, jego świat kończył się i z hukiem i ze skowytem.
Dziś właśnie rano z hukiem wyleciał z gabinetu Majora i to zdawało się definitywnie rozwiązywać problem jego kariery zawodowej. Grzegorz szedł na dywanik spokojny, bo chociaż nie wiedział, do jakiego stopnia posunie się Konrad, to przecież nie miał żadnych złudzeń, co do jego intencji. Istotnie, posunął się on daleko. Tak daleko, że Grzegorz przestał go w myślach nazywać świnią, czując, że wyrządza krzywdę zwierzakom tego gatunku.
Lecz to nie rewelacje Konrada doprowadziły Szefa do białej gorączki, lecz sam Grzegorz. W gabinecie nie odezwał się ani razu. Stał i odbierał burę jak uczniak. Jego wzrok zdradzał wyraźnie nieobecność duchową, co można znieść w przypadku urwisów, lecz żadną miarą w rozmowie dwóch oficerów SB. Grzegorz wiedział, że nic nie jest w stanie tak rozjuszyć Majora, jak podobna postawa, nie umiał jednak temu zaradzić. Myślał o Marcie, zresztą też bez wyraźnego na to przyzwolenia ze strony umysłu. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś w nim podejmował decyzję, o czym ma teraz myśleć. Gdzieś w połowie burzliwego krwotoku słów Majora zdecydował ostatecznie, że pójdzie i odtąd czekał już tylko cierpliwie, kiedy „audiencja” się skończy. Jej wynik nie interesował go absolutnie, nie było go, dla niego nie było żadnej rozmowy, podobnie jak nie ma żadnej podróży dla pasażera codziennie dojeżdżającego zatłoczonym tramwajem do pracy - jest tylko czekanie na właściwy przystanek.
Pamiętał, że dziwił się nawet, czemu Szef tak krzyczy. Przeszkadzało mu to nieco w koncentracji; przygotowywał właśnie scenariusz spotkania z Martą. W pewnej chwili przymknął oczy, chcąc wyobrazić sobie jej twarz, której coraz bardziej był głodny, lecz ujrzał jedynie obolałą twarz matki, której spękane od gorączki wargi, potykając się, szeptały różaniec.
Rozmowa z Szefem (raczej jego monolog) przyniosła Grzegorzowi jeden tylko pozytyw: dowiedział się, że Marcie osobiście nic nie grozi. Po prostu, znajdując się w szoku, który spowodował swoim niefortunnym wtargnięciem, straciła panowanie i kogoś tam wsypała, niechcący, oczywiście.
Godzinę później czatował już przed szkołą. Przenikliwy dźwięk dzwonka spuścił ze smyczy sforę rozwrzeszczanych, gnających po schodach na złamanie karku dzieciaków, która przebiegła obok niego jak rój rozjuszonych pszczół. Nagle zrobiło się cicho. Marta pojawiła się w drzwiach po kilku minutach. Idąc ze spuszczoną głową, minęła go ukrytego za pniem topoli.
- Marta - szepnął raczej, niż zawołał.
Usłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Uradował się, bo był przygotowany na ukłucie żądłami gniewu, tymczasem spojrzenie było smutne i beznamiętne.
Zatrzymała się przed nim w wyczekującej pozie, więc zaczął mówić. Prędko, w oba­wie, że ona się rozmyśli, odklepał przygotowany scenariusz jak poranny pacierz i zatrzymał się, zbity z tropu brakiem jej reakcji. Po chwili zaczął mówić dalej, jeszcze bardziej go­rączkowo i widząc jej nijakie, jakby nieobecne spojrzenie poczuł, że ogarnia go szewska pasja. Wtem zreflektował się, że ta rozmowa jest przecież dokładną repliką porannej „au­diencji”, tyle że teraz on wypełniał niejako rolę Szefa. Zamilkł bezradnie. Marta patrzyła na niego długo i uważnie. Po kilku minutach splunęła mu pod nogi, odwróciła się i poszła, na powrót opuściwszy głowę.
Nie gonił jej. Stał i patrzył, jak ślina u jego stóp powoli wsiąka w ziemię. Potem ruszył w przeciwną stronę. Szedł ruchliwymi ulicami miasta, niby ślepiec obijając się o niezliczoną ilość przechodniów, którzy odwracali się, mierząc gniewnym wzrokiem jego zgarbioną sylwetkę.
Te kilka godzin bezładnej wędrówki przywiodło go w końcu tutaj, do parku, gdzie co krok czyhały wspomnienia codziennych spacerów z Martą. Codziennych aż do przed­wczoraj. Wczorajsze zdarzenie odgrodziło go od tego czasu, opadając znienacka niby krata w starym zamczysku. Mimo to z uporem krążył po alejkach, chłonąc przestrzeń przesyconą jej obecnością. Ta ławka, gdzie rozmawiali, krzew, który potrąciła, aby opry­skał go rosą i uciekła, gubiąc kryształowe kropelki śmiechu... Katował się tymi wspomnieniami niczym średniowieczny biczownik.
Ziąb ciągnął coraz większy, bo listopadowe słońce skłaniające się ku zachodowi nie miało już tej mocy. Spojrzał w górę. Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Postawił kołnierz i wbił wzrok w czerń asfaltu. W parku było prawie pusto, więc zas­ko­czyło go to, że znów zderzył się z jakimś facetem. Wybąkał odruchowo „przepraszam” i już chciał go wyminąć, gdy kątem oka spostrzegł, że tamten zachowuje się jakoś inaczej. Spojrzał nań uważniej.
Przed nim stał ksiądz Kurdupel.
Trwali tak może z minutę, mierząc się wzrokiem. Grzegorz przytomniał powoli jak po długim śnie. Ksiądz ubrany był w czarną jesionkę i takież spodnie. W jego spojrzeniu dostrzegł wpierw kilka błysków, jakby gniewu, lecz z upływem czasu zmieniały się one coraz bardziej w smutek i bezradność. Chciał iść dalej, czując napływającą skądś falę go­rąca, której nie rozumiał, jednak wzrok duchownego sparaliżował go całkiem. Nie wytrzy­mał tego spojrzenia. Gdyby to była wściekłość, agresja, furia... Z łatwością dotrzymałby czoła. Wszystko, tylko nie smutek. Wszystko, tylko nie bezradność.
Spuścił wzrok. W tym samym momencie Kurdupel zaczął mówić. Słowa wypowiadane z wysiłkiem spadały na Grzegorza jak ciężkie krople deszczu.
- Gdy spotykam takich jak pan... czuję, jak trudnym wyzwaniem jest dla mnie chrześcijaństwo.
Grzegorz ogarniał chwilę buntującym się umysłem sens powiedzianego. Zmęczo­nym wzrokiem spojrzał na księdza. Tamten musiał chyba coś odnaleźć w tym spojrze­niu. Ru­szając, delikatnie dotknął ramienia Grzegorza i powiedział głosem, w którym było teraz ciepłe wzruszenie.
- Niech cię Bóg prowadzi, chłopcze.
Patrzył za oddalającą się sylwetką małego księdza. Ciepło ostatnich słów jakoś go upo­korzyło. Kurdupel nie wspomniał nic o Marcie. Może i chciał, lecz zmienił zamiar. Albo to miało wystarczyć.
Poczłapał dalej. Dotarł nad sadzawkę, przysiadł na skraju ławki i patrzył bezmyślnie, jak dwójka małych dzieci rzuca łabędziom okruchy chleba. Obserwował ich beztroską, pełną dziecięcego zapału krzątaninę i wiedział, że jest ona z tamtego świata, ze świata, od którego odcięło go niefortunne wydarzenie w pokoju Konrada. Nie mógł tego znieść. Spojrzał w górę.
Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Wysoko nad krzyżem dostrzegł klucz ptaków, pewnie dzikich gęsi, odlatujących do ciepłych krajów. Śledził ich lot aż do chwili, gdy w polu widzenia znalazło się słońce. Jego blask wdarł się weń z agresywnością właściwą światłu. Zamknął oczy. Natychmiast, z szyderczą usłużnością pamięć podesłała mu obraz młodej, pokiereszowanej twarzy. Dwie strużki krwi płynące po czole zbiegały się ku sobie, tworząc nad otwartymi, pogodnie spoglądającymi oczami zastygającą z wolna literę V.
Zerwał się i ruszył ścieżką wzdłuż sadzawki. Dzieci z tamtego świata odbiegły już, a na miejscu ich zabawy gromadka wróbli pracowicie wydłubywała okruchy chleba.
Tamten świat... Czuł jak los zakpił sobie z niego, wpuszczając doń, dając pokosztować i odcinając na powrót z jątrzącą raną w świadomości. On, przykuty do skały Prometeusz, po cóż sięgnął takiego?
Po miłość.
Po normalne życie. Po normalny świat.
Los? Jaki los? Może...
Może Bóg.
Bóg.
Jeśli Bóg, to czemu? Czy ma coś przeciw miłości? Przeciw normalnemu życiu? Przeciw normalnemu światu? On? Bóg Miłości?
Nie. Nie ma go. Albo, jeśli już jest, nie może być Bogiem Miłości. Jaki Bóg Miłości robiłby sobie z niej kpiny?
Nagle zobaczył jego matkę. Szła spiesznie, w czarnym płaszczu, zgarbiona, wcześnie postarzała. Jej zgaszone oczy wbite w upstrzoną jesiennymi liśćmi alejkę wyglądały do­kładnie tak, jak wtedy, u niego w gabinecie, gdy przyszła prosić...
Bóg Miłości. Cóż może zaoferować Bóg Miłości kapłanowi świątyni nienawiści?
Z wewnątrz dobiegło go echo słów Kurdupla.
„Niech cię Bóg prowadzi, chłopcze”.
Usiadł na ławce, zapalił papierosa, zaciągnął się mocno i wydmuchując stożkową smu­gę dymu spojrzał w niebo.
Górujący nad koronami drzew krzyż pobliskiego kościoła skrzył się złotem, oddając światu blask słońca.
Tamten świat...
Wyrzucił ze złością papierosa i skulił się, chowając głowę w kolana. Wyszeptał, a raczej chciał wyszeptać, bo ścisk w gardle nie pozwolił mu na to.
- Boże. Do ciężkiej cholery. Na co czekasz.

***
 

Major chodził wściekle z kąta w kąt. Grzegorz siedział i palił, patrząc za nim obo­jętnym wzrokiem. Teatralna bufonada - myślał. - Błazen. Stary błazen. Chce zrobić wrażenie, stąd ta przygrywka. Nie wie biedak, że to już na mnie nie działa.
Szef zatrzymał się wreszcie, całkiem poprawnie, tak jak to robią szefowie policji w naj­lepszych amerykańskich serialach kryminalnych.
- Czy ty zawsze musisz ze mnie robić durnia? - powiedział nieoczekiwanie miękko, już całkiem nie po amerykańsku. Grzegorz dostrzegł w jego oczach wesołe iskierki i to zbiło go z tropu.
- Co? Dziś się też nie będziesz odzywał? Komedia skończona. Nie musisz już rżnąć mę­­czennika. A nawet nie możesz. No, gadaj. Po co ci to było? Chciałeś zrobić lepsze wra­żenie, podwyżkę dostać, czy co?
Grzegorz nie wytrzymał.
- Szefie, o czym ty...
- A, odezwał się gagatek! Ale durnia udajesz nadal. Dość, kurwa, tej dziecinady! - huknął pięścią w stół. - U mnie żadnej improwizacji nie ma! Chciałeś improwizować, trzeba ci było zostać muzykiem - patrzył na Grzegorza autentycznie wściekły.
Co tu jest grane - myślał ten intensywnie. - Pewnie Konrad jeszcze coś naszczekał.
- Szefie ja naprawdę nie...
- Nie rób z siebie idioty - Major pokiwał głową z politowaniem. - Nie rozumiesz, że wszystko wiem? Widzieli cię. I masz szczęście, że cię widzieli.
- Kto?
- Teofil i... jak go tam nazywacie... Skiba. Nie pamiętasz, co? Niewiniątko. Mają opiekę nad Kundlem. Mówi ci to coś?
Opieka nad Kundlem. Cholera! - Grzegorz myślał gorączkowo.
- I co, kochasiu? Widzę, że ci mina zrzedła. Tak, tak. Widzieli jak ją śledziłeś. Myśleli, że to zgodne z planem. A tu okazuje się, że nasz Grzesiu na własną rękę... To ci Konrad świnię podłożył, no no! Całe laury chciał ściągnąć. Nic dziwnego, żeście się poprztykali. Niezły numer - zarechotał. - Ale - dodał, poważniejąc - nie całkiem rozumiem, czemuś w tę akcję nie chciał się mieszać. Jakeś sądził, że to może w czymś przeszkodzić, trzeba było... na co ci była ta konspiracja, do cholery! - wrzasnął znów. Grzegorz z trudem śledził jego myśli. Wygląda na to, że może być czysty! Ale jaja!
- Bo czegoś tam szukał, to się domyślam - ciągnął Major, nie czekając na odpowiedź. Czasami lubił się popisywać własną przenikliwością. - Szukasz wejścia do Kurdupla. No i nieźle węszyłeś. Kundel jest właśnie z jego stajni. Ale - nasrożył się znów, Grzegorz nie pamiętał go tak szybko zmieniającego nastrój - mówiłem nieraz, że nie cierpię nadgorliwości. Chciałeś to robić, trzeba było zgłosić, dobrze wiesz, że jak pomysł dobry, to się nie sprzeciwiam. Naprawdę nie poznaję cię - znowu spokojnie - co ci strzeliło do głowy z tą konspiracją. Nawet się nie domyślasz, jakie mam przez to kłopoty. Muszę odkręcać raport... Wyszedłem na durnia, rozumiesz? - popatrzył na Grzegorza złowrogo. - Stamtąd to wygląda tak, jakbym nie panował nad sytuacją... Co ja z wami mam - mruknął, siadając. Zaczął wertować papiery. - No ale Grzesiu, jak już zacząłeś, to kończ. Zabrałem tę robotę Konradowi, masz wyłączność. A jak chodzi o Kurdupla - dodał, widząc, że Grzegorz otwiera usta - dostaniesz wzmocnienie, nie martw się. Może nawet - rozmarzył się na moment - uda się wyrwać Gżegżółce tego Kundla...
Grzegorz uśmiechnął się mimo woli. Szef nie cierpiał swego konkurenta. Wszystkie te intrygi wydały mu się teraz takie płaskie i dziecinnie śmieszne.
Myślał intensywnie. Ta nieoczekiwana zmiana sytuacji zbiła go z tropu. Wszystko można było odkręcić, wszystko! Rozum szeptał, żeby grać na zwłokę, raz jeszcze dobrze przemyśleć...
Rozum.
„Niech cię Bóg prowadzi.”
Rozum.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął kopertę, rozprostował ją i położył na biurku.
- To moja odpowiedź - rzekł sucho.
Major spojrzał na niego zaskoczony, potem na kopertę. Wyciągnął kartkę. W miarę jak czytał, twarz napełniała się wściekłością. Rzucił list na blat i wychrypiał, wstając:
- Co ty... co ty... zwariowałeś?
Grzegorz milczał, mierząc spokojnym wzrokiem rozjuszonego Szefa. Nieczęsto widywał go takim i zwykle czuł wtedy strach, zwyczajny ludzki, raczej zwierzęcy strach. Teraz jednak było inaczej. Miał wrażenie, że tamten znajduje się po drugiej stronie kraty, która właśnie zapadła.
- Zniszczę cię! Zgnoję cię! Nie znajdziesz roboty nigdzie, kurwamać, nigdzie, rozumiesz? Załatwię ci wilczy bilet na cała Polskę, Europę, nawet na Reagana, ty... ty...
Grzegorz uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł, starannie zamykając drzwi.
Idąc po schodach, zauważył siedzącą na pobliskim murku Martę.
W pierwszym odruchu chciał biec z powrotem, lecz opanował się. Gdzie ma biec? W objęcia Szefa?
Stał więc i patrzył na nią, jak pochylona wodzi palcem po chropawej powierzchni kamienia. Huragan w jego głowie porywał pojawiające się myśli. Usiłował je zebrać, uporządkować, lecz było to ponad jego siły. Serce tłukło się jak po wyczerpującym biegu.
Przełamując lęk podszedł do niej na uginających się nogach. Podniosła głowę i popatrzyła na niego wzrokiem pełnym cierpienia. Po chwili wstała z wyraźnym wysiłkiem jak gdy­by dźwigała ciężkie brzemię. Ich twarze, ciągnięte ku sobie niewidzialną siłą zbliżały się na przekór rosnącemu wewnątrz bólowi. Grzegorz ostatnim wysiłkiem woli hamował ręce biegnące na spotkanie jej rąk, czując instynktownie, że jeden gwałtowniejszy ruch i runie w przepaść jak linoskoczek nad areną.
Jej twarz. Ten jego inny świat, który rozpamiętywał w bezsenne noce, milimetr po mili­metrze, ten świat, który skończył się już przecież ze skowytem, wracał teraz ku niemu, rozedrgany drżeniem warg, zroszony deszczem łez, wracał, by zająć miejsce dotychcza­sowego świata, który nieodwracalnie rozsypał się z hukiem przed chwilą zaledwie.
Jej twarz. Ten jego inny świat, który cierpiał i kazał cierpieć, lecz który kochał i kazał kochać, ten świat teraz wracał i kazał wrócić. Wracał do swego więźnia i kazał mu spłonąć. Spłonąć, by wrócić do życia.
Jej twarz przywarła gwałtownie do jego piersi. Objął mocno drobne ciało wstrząsane raz po raz spazmami szlochu. Przez moment pomyślał, że chyba wszyscy koledzy gapią się teraz na nich z okien gmachu. Jeśli tak było, to i tak nie miało znaczenia, bo działo się przecież poza granicami świata.
Zamknął oczy i zobaczył uśmiech matki.

***
 

Na przekór oczekiwaniom, spokój ducha nie wrócił do niego wraz z powrotem Marty. Ich historia zatoczyła łuk, lecz nie zamknęła się w okręgu. Nie mogła się zamknąć, skoro Marta znała teraz prawdę o Grzegorzu, prawdę na dodatek nie­pełną: nie powiedział jej o tym, co wydarzyło się w gmachu tuż przed ich spotka­niem. Jakoś go to krępowało. Oczekiwał, że ona, skoro się już zdecydowała wrócić, sama podejmie ten te­mat. Sądził, że powrót jest dla niej jakąś swoistą próbą apostolstwa. Tymczasem Marta mil­czała. Wróciła, bo kochała. Doświadczenie rozstania nauczyło ją, że lepszy jest Grze­gorz-esbek, ten cynik i podstępny łajdak, niż życie bez niego. Owa prowizoryczna akcep­tacja niosła za sobą nieprzerwane pasmo cierpień; widział to w jej oczach podczas każde­go spotkania. Jeśli jednak nie podjęła żadnej próby wpłynięcia na niego, to chyba tylko z lęku: że może go na powrót utracić. Kobieca intuicja dyktowała jej ostrożność i tym razem myliła się: Grzegorz przekroczył już granicę dwóch światów i tkwił tak zawieszony między nimi. Czuł to instynktownie, wiedział, że musi postawić kropkę nad „i”. Zdawało mu się, że Marta też czeka na to. Kłopot w tym, że on, mimo gorączkowych poszukiwań nie mógł tego „i” odnaleźć.
Miał teraz sporo czasu na rozmyślania, bo Szef zabrał mu wszystkie sprawy, złośliwie dając jakąś papierkową robotę, dopóki nie dopełnią się wszystkie formalności związane z jego zwolnieniem. Musiał więc kiblować niby urzędnik od siódmej do trzeciej.
Natłok ostatnich wydarzeń przyćmił nieco nurtujący go problem światopoglądowy. Te­raz odżył on na powrót. Pamiętną prelekcję Grzegorz znał już prawie na pamięć, lecz każde niemal zdanie obrastało gałązkami wątpliwości, których sam rozwiać nie umiał. Bra­kowało mu odpowiedniej literatury, lub kogoś, z kim mógłby się nimi podzielić. Owszem, była przecież Marta, lecz czuł się jeszcze zbyt onieśmielony, by prosić ją o pomoc. Bał się, by jednym nieostrożnym posunięciem nie zerwać tej jeszcze bardzo delikatnej nici, jaka się między nimi na powrót zawiązała. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że tak się stało naprawdę.
Wpadł na pomysł, aby odszukać Zbycha. Ten mógłby mu zapewne pomóc. Lecz nie widział żadnych sposobów, aby pokonać mur nieufności. Jakie mu może dać dowody na to, że ma czyste intencje, że nie jest to tylko gra - gorzej - prowokacja? Nawet gdyby pokazał mu wypowiedzenie - cóż to w końcu zmieniało? Mogło wszak oznaczać nową, bardziej wyrafinowaną strategię.
Mijając stragan z kwiatami uzmysłowił sobie, że jeszcze ani razu nie ofiarował Marcie żadnej wiązanki i zrobiło mu się głupio. Kupił więc bukiecik i ruszył szybko. Czasu do spotkania było niewiele, a on powinien jeszcze zjeść obiad.

***
 

Portierka zwołała: - Panie Grzegorzu! - gdy był już na schodach. Zawrócił, a ona po­wie­działa:
- Jest dla pana wiadomość - w jej oczach było zakłopotanie. - Bardzo smutna wiadomość.
Wręczyła mu karteczkę. Grzegorz przeczytał ją szybko.
Dziś przed południem zmarła matka.

***
 

Deszcz zaczął padać, ledwie wyszedł z budynku poczty, gdzie nadał telegramy do Gienka i Heńka. Postawił kołnierz i ruszył szybkim krokiem. Ulica rozkwitła na przemian kolorowymi i czarnymi grzybami parasoli. Lawirował wśród nich z trudem.
Przez tę godzinę od chwili otrzymania wiadomości o śmierci matki działał jak automat. Przede wszystkim zadzwonił do Marty i odwołał spotkanie. Marta była bardzo wstrząśnięta, czuł, że mówi przez łzy. Pytała, czy może w czymś pomóc, lecz odmówił jej stanowczo, może nawet obcesowo. Nie nalegała. Potem pojechał do szpitala, gdzie wśród zimnych kafli kostnicy stał i wpatrywał się tępo w nieruchomą, woskową twarz matki. Nie bardzo wiedząc, co ma zrobić, położył zakupioną dla Marty wiązankę na białym prześcieradle, którym przykryte były zwłoki. Wyszedł stamtąd bezradny i przybity. Gdy znalazł się na dworze, przystanął nie bardzo wiedząc, co dalej. Wreszcie przypomniał sobie o Gienku i wstąpił na pocztę.
Teraz znów zabrakło mu celu, więc szukał gorączkowo czegoś, co jeszcze mógłby zrobić, aby zająć umysł. Nic mu nie przychodziło do głowy. Z zazdrością obserwował ludzi goniących za swymi sprawami. Jego czas rozdymał się teraz jak balon, porażał swoim ogromem. Praca w SB absorbowała prawie całą dobę za wyjątkiem kilku godzin snu. Rzadko miał czas na rozrywkę, nie mówiąc już o rozmyślaniu. Obecnie stanął na progu nowego życia; czuł się bezradny i samotny jak wtedy, gdy będąc zahukanym wiejskim dzieciakiem szedł do średniej szkoły w mieście. Przypomniał sobie łzy w oczach matki, gdy go żegnała przy furtce. Jej nieudolne, lecz pełne ciepłej troski słowa pocieszenia, gdy przyjechał do domu po dwu tygodniach, oszołomiony wielkomiejskim życiem, załamany własną niezaradnością, przerażony ogromem wydatków.
Matka nie żyje.
Myśl ta poraziła go jak elektryczna iskra. Nie wiadomo skąd wypełzło przerażenie i parło ku niemu bezwzględnie, jak ów stwór ze złych dziecięcych snów.
To nieprawda. To nieprawda, że matka nie żyje. Nie może nie żyć teraz, gdy on ma jej tak wiele do powiedzenia. Nie mogła ot, tak sobie po prostu umrzeć. A jeśli nawet umarła...
Przystanął.
A jeśli nawet umarła...
Dojrzał jej twarz, tę z kostnicy: nieruchomą, woskową, lecz spokojną i pogodną jak powiew wiosennego wiatru.
Zamknął oczy i natychmiast usłużnie pamięć podesłała mu obraz młodej, pokiereszowanej twarzy. Dwie strużki krwi płynące po czole zbiegały się ku sobie, tworząc nad otwartymi, pogodnie spoglądającymi oczami zastygającą z wolna literę V.
A jeśli nawet umarła...
Stał tak z zamkniętymi oczami, potrącany przez przechodniów, którzy obrzucali go zdumionymi spojrzeniami i wracali natychmiast do ciasnego tunelu swoich spraw. Stał i patrzył na tę młodą twarz. Powoli opuszczało go napięcie.
A jeśli nawet umarłeś...
Uśmiechnął się. Już wiedział. Znalazł swoje „i”.
Ruszył zdecydowanym krokiem. Deszcz ciął go prosto w twarz, spływał zimnymi strużkami za koszulę, lecz on nie czuł tego.
Jeszcze jedna przecznica. I jeszcze jedna. Biegł prawie. Brama. Stare, skrzypiące schody. Drzwi z dużą, mosiężną klamką. Dzwonek.
Chrobot klucza w zamku.
Spokojna, pogodna twarz księdza Kurdupla.
 

marzec 1988 r.
 

Sci-Fi Opowiadania